Emil Zegadłowicz „Zmory”

 Kto pamięta tego wysokiego, szczupłego chłopaka, który czytał nam na przerwie „Zmory” Zegadłowicza?

W szkole kazano nam ciągle czytać i czytać, ale nikt nie czytał i tę przerwę przedłużającą się jak zwykle, kiedy nauczyciele się spóźniali i napawała nadzieją, że lekcja minie, że zapomniano o nas na amen, że nam się uda, zagospodarowywał właśnie ten chłopak.

Wtedy w pierwszej, a może już drugiej klasie, wysoki szatyn, którego już nie pamiętam z imienia a tym bardziej z nazwiska, który miał i tak przechlapane, który nie uczył się programowo, z zasady omijał wszystko co nie dotyczyło malarstwa, usiadł na stołku tam gdzie zazwyczaj pozował któryś z uczniów do rysunku.
I czytał na głos.

Gdyby nie pikantne fragmenty Zegadłowicza, pewnie nikt by go nie słuchał, gdyż wielu przecież próbowało zainteresować klasę, co wcale nie było łatwe.
Byliśmy mimo wszystko wyrafinowani i w piekielnej nudzie szkolnego dnia, wyrwanie nas z rutynowego marazmu łatwe nie było.
Może to było na organizacji przedsiębiorstw? Ale nie, ten niezbędny naszej edukacji przedmiot nie obowiązywał od samego początku.
Może na chemii? Nie, Profesor nie spóźniał się nigdy, prowadził lekcję z sadystyczną, pruską konsekwencją i nigdy by z przyjemności znęcania się nad nami nie uronił ani minuty.

To właśnie ten chłopak, ten wysoki szatyn, przechwalał się, że jak wyrzucą go ze szkoły, to pójdzie do Kenara, tam z chemii wystarczyło do matury znać tylko H2O i na tej wodzie można było ujechać do końca.

Więc nie wiem na jakiej to było lekcji, najprawdopodobniej na wszystkich lekcjach – jakie wtedy w tym czasie, zanim go wyrzucili, zanim szkoła pozbyła się już wszystkich, by do matury dotrwały same osobowości zniszczone i pozbawione charakteru, i zanim, jak się odgrażał, odejdzie w świat szkolny lepszy od naszego, na wszystkich okienkach, które wspaniałomyślnie zagospodarowywał – czytał na głos tę samowolną lekturę.

Trudno odbierać dzisiaj „Zmory” w kategorii skandalu, chociaż zawsze wydaje się, że obyczajowość była taka sama, odwiecznie podskórna i dwutorowa i tylko wychylenie się spoza tej powierzchni jest zabiegiem bolesnym.

Ale wtedy wprowadzenie w rzeczywistość klasową fragmentów „Zmór” Zegadłowicza dawało posmak wolności wtajemniczonych w skatalogowanie i ujarzmienie zmór, jak pisarz określił tym słowem wszystko to złe, co się mu w czas dorastania wydarzyło:

„(…) kocham —
Wzięła go pod rękę i przytuliła się do niego ciałem czujnym i topliwym.
Wstrząsnął nim dreszcz; napełniła go zbudzona od wnętrza żądza — z zewnątrz poczuł nagły żar, jakby zalew ukropu —
Prowadziła go na środek rynku ku kępie drzew kasztanowych, nakrywających szeroko ocembrowaną studnię.
Mroczno tu było; prawie ciemno.
Po czarnej, szeleszczącej wodzie pływały krążki światła opadłego z niedowartych liści —
Szepnęła —:
— tutaj —
Stanęła przed nim, zarzuciła mu rękę na szyję i podała mu usta najsłodsze. Dłonie jego dotknęły piersi i otoczyły je pieczołowicie i mocno.
Odpowiedz
Miłosny, wabiący szept z głębi krtani, niski — :
— chodź! —
— moja —
— nie mów
kochaj! —
Wiewem raczej niż dostrzegalnym ruchem odrzuciła koszulę i pantofle — stała przed nim naga i bystra jak zjawiona z ziemi nimfa źródlana, leśna dziwożona —
— wiosną pachną kasztany jak twe ciało — daj mi je — Dopomogła mu rozebrać się szybko i składnie —
— wszystko, wszystko — byś był nagi jak ja — tak, tak — i trzewiki — gołą stopą trzeba byś dotknął ziemi —
Oparta o ocembrowanie — trzymając go poniżej łokci -— powoli przechylała się w tył —
— piękna jest twoja młoda męskość — twarda jak stal — wbijesz ją w ciało moje — głęboko — pod serce —
Dotknęła chłodnymi palcami — Poczęła drżeć —
Pociągała go coraz mocniej — sama już leżała na szerokim murze ocembrowania —
— masz — masz
daj! —
Nakrył ją sobą. Zanurzył się w gorącą tajemnicę rozchylonych ud —
Oczy jej zaszły mgłą— szeptała z uśmiechem —:
— utopieni w nocy, w świetle księżyca, w miłości — Krótkie było spięcie młodych ciał; — równocześnie przejęła
ich rozkosz płomienna — usta podały ustom tajemniczą wieść — jęk — stłumiony krzyk —
Cisza —
Otoczyła go mocno ramionami i nogami — wsysała go we wrzące, rozdrgane wnętrzności — (…)”

(fragment z nieocenzurowanego, drugiego wydania z 1936 roku)
Był to pierwszy i ostatni oddolny zryw zespołowego procesu edukacji seksualnej, najprawdopodobniej nigdy nieprzeprowadzony do końca, gdyż zmory dręczyły naszych uczniów do matury.
I, jak to ze zmorami bywa, dręczą do dzisiaj, a inteligentne egzorcyzowanie nas lekturą przez inteligentnego kolegę, wiele nie dało, gdyż już nikt tego faktu z uczniów naszej klasy nie pamięta.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii czytam więc jestem. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

13 odpowiedzi na Emil Zegadłowicz „Zmory”

  1. Rysiek listonosz pisze:

    Już kończę przesłane przez Ciebie wydanie „Zmór” z 2006 roku przez Ossolineum. Bardzo dobry wstęp. Zupełnie inaczej się czyta teraz, chyba wszyscy przeszliśmy przez „Zmory” w szkole średniej, nie wierzę, żeby ktoś nie przeczytał. Począwszy od 1957 roku w PRL-u wydano czterokrotnie, jak piszą

    whttp://www.muzeumez.silesianet.pl/index.htm

    „ Zegadłowicz był pisarzem poszukującym – zaczynał, jako pisarz katolicki, by po latach rzucić się w nurt komunizmu. Rozczarowany do lewicy, gdy dowiedział się o napaści Związku Radzieckiego na Polskę, powiedział: „Zostałem haniebnie zdradzony przez Kreml”.”

    A jednak jak czytam był w PRl-u wydawany. Ale czy dostępny? Ja miałem egzemplarz przedwojenny.

  2. Ania pisze:

    Ciekawe, czy wzrośnie popularność „Zmór” ze względu na sportretowane tam Wadowice. Szczególnie, że podobno Karol Wojtyła niezwykle poezje Zegadłowicza cenił.
    W Teatrze Rapsodycznym

    ” ulubionym poetą Wojtyły był Emil Zegadłowicz, który zresztą, szczególnym trafem, urodził się również w Wadowicach. Wojtyła znał na pamięć jego teksty i deklamował je”

    – czytam w necie wspomnienie George Weigela.

  3. Ewa pisze:

    Mój ojciec chodził o cztery lata wyżej od Ojca Świętego Jan Pawła II do Wadowickiego Gimnazjum, ale realia, opisane przez Zegadłowicza, przecież całe pokolenie później, już w wolnej Polsce, były niemal identyczne. Mój ojciec miał złamany nos laską przez księdza, a opowieści o kluczach rzucanych w uczniów słyszałam całe dzieciństwo. Potwierdzał też getto ławkowe i takie właśnie zwracanie się do dzieci żydowskich, jakie opisuje w “Zmorach” Zegadłowicz:

    „ Raz zdarzyło się, że niespodziewanie w zastępstwie nieobecnego nauczyciela matematyki — przyszedł na godzinę ks. katecheta Brzezina Brzana. Zawsze przed godziną religii, już od pauzy — Żydzi opuszczali klasę. Teraz, nie wiedząc, że wypadnie właśnie religia, siedzieli spokojnie w oczekiwaniu naturalnego biegu szkolarskich spraw.
    Wszedł ks. Brzana — smukły i wytworny.
    Usiadł za katedrą — wytarł nos białą, niczym kwiat lilii, chusteczką. Po tej czynności raczył spojrzeć na klasę. Dojrzał niewiernych; było ich coś jedenastu; uśmiechnął się obleśnie: — cóż panowie Żydki —?— nie boicie się księdza —?—
    Któryś odważniejszej natury odpowiedział przymilnym uśmiechem i rzekł łagodnie:
    — nie —
    — nie? — a to czemu proszę? — to źle! — bezczelne smrody jewrejskie —
    Zaindyczył się, tupnął nogą— ręką drzwi wskazał:
    — won mi stąd zaraz — parszywych owiec tu nie trzeba — won! —
    Wygramolili się poważnie Żydkowie z ławek — wyszli zawstydzeni i upokorzeni —
    Klasa się śmiała i dobry ksiądz się śmiał — a Mikołaj zbladł.”

  4. Jacek pisze:

    Dziękuję za książkę – to wiesz, bicie po głowie dziennikiem to w latach osiemdziesiątych było nagminne.
    Jak przyszedłem do syna niespodziewanie na przerwie, to nauczycielka waliła dziennikiem jak popadło na dyżurze uczniów przechodzących, tak na wyrywki, chyba, że to były już jakieś egzekucje wcześniejszych konsekwencji, raczej nieprawdopodobne.
    Klasy były przepełnione, korytarze ciasne i chyba nie było można rozpoznać, w kogo wali.
    A przecież można sobie wyobrazić, że rzecz dzieje się np. w pracy i sekretarka dyrektora bije inżynierów gazetą po twarzy. Tu już tylko scenariusz filmu pornograficznego byłby na miejscu.
    A ja to wszystko oglądałem naprawdę, w szkole podstawowej równo w sto lat od urodzin Zegadłowicza.
    Cztery wydania, Rysiek mówisz? Śmieszne…

  5. Przechodzień pisze:

    Nie ma Polsce podobnej (niedocenionej) literatury interwencyjnej, pokazującej co tak naprawdę dzieje się w naszej klasie. Może dzisiaj nieco zelżało, może to nawet nauczyciele dostają wycisk od uczniów, (czas najwyższy) ale zasada szkoły ujawniona przez Zegadłowicza jest ta sama.
    Zegadłowicz demaskuje też wszystkie inne instytucje i wartości, które dzięki takiej edukacji ciągle obowiązują. Dlatego nie może za bardzo liczyć, aby ktoś tu myśl jego propagował.
    Kuriozalne i tajemnicza jest ta estyma JPII do poezji Zegadłowicza. Trzeba to zwerifikować. W trakcie tworzenia wizerunku intelektualnego JPII prawdopodobnie zupełnie na wyrost wrzucono Zegadłowicza (że ziomal?) do koszyka ulubionych “dań” JPII.
    A przecież to co pichcił Zegadłowicz jest nie tylko niejadalne dla kościoła, ale wręcz śmiertelnie trujące.

  6. Rysiek listonosz pisze:

    To nie tak Przechodniu, Zegadłowicz był hołubiony za twórczość wcześniejszą, poprawną i wadowiczanie byli tak z niej dumni, że dali mu ulicę, wykonali jego popiersie, świetlica gimnazjalna była uhonorowana jego imieniem.
    I z tego okresu pochodzą występy Karola Wojtyły w Teatrze Rapsodycznym.
    Po recenzjach, ingerencjach prokuratury w 1936 nastąpiło gwałtowne zamienianie nazwy ulicy na poprzednią, usuwanie posągu i odebranie świetlicy imienia jej patrona.

    Ciekawa jest recenzja Jana Bielewicza z 1935 roku w „Orędowniku Wielkopolskim”, gdy nagle sobie uświadomiono, że matka pisarza jest Czeszką, a Ojciec Rusinem.
    Oto fragment:

    „Literatura ma na celu nie tylko czystość twórczości polskiej, ale i jej rasowość:. Tzn. ma doprowadzać do rozkwitu najwłaściwsze, najidealniejsze pierwiastki duszy narodowej. Zaprzeczeniem takiej literatury jest dzieło, które rozeszło się hałasem, „Zmory” Zegadłowicza.
    Autor nie jest Polakiem, lecz rasowym mieszańcem, jego nie polską z gruntu powieść przyjęło oczywiście z entuzjazmem żydostwo, zwłaszcza, że powieść bardzo bliska jest żydowskich ulubień”.

  7. Rysiek listonosz pisze:

    O tych ulubieniach pisano już w 1934 w „Dzwonie niedzielnym”:

    “Ukazały się w ostatnich czasach powieści, których fabuła rozgrywa się na tle wydarzeń w miejscowości tutejszej diecezji. Obie wyrządzają wielką krzywdę społeczeństwu, które opisują. Brudne, ordynarne, prostackie, babrzące się w błocie bezwstydu, opisy te bluzgają też bezkrytycznie przeciw religii.
    Samo ukazanie się takich książek, choć zawsze smutne, jednak jeszcze może tłumaczyć wykolejenie się moralne, i chorobliwy stan umysłowy jednostek. Wyróżnienie zaś i nagradzanie właśnie takich utworów przez instytucje popierane przez czynniki rządzące jest oburzające i dlatego zasługuje na najostrzejsze napiętnowanie. Stanowczo też przeciw temu nadużyciu podnosimy protest […]. Przestrzegamy wszystkich, dobrze myślących katolików przed szerzącą się zarazą i wzywamy, by wszelkimi środkami protestowali przeciw tej publicznej demoralizacji, i zwalczali takie wydawnictwa w imię religii, dobra Kościoła i Państwa, honoru naszej narodowej kultury.”

  8. Ewa pisze:

    Podobno nie lepiej się działo „Zmorom” po 1945 roku.
    Dopiero Wojciech Marczewski przypomniał Zegadłowicza, ale przecież była ta książka jakoś pokątnie czytana przez młodzież.
    „Zmory” pokazała TV w latach osiemdziesiątych i pamiętam bardzo mi się podobał film Marczewskiego, chociaż to zupełnie inne „Zmory” od dzieła literackiego, powstał film odrębny, równie świetny.
    Ale ja powieść „Zmory” dopiero zrozumiałam po przeczytaniu Nietschego i w tym wstępie do najnowszego wydania „Zmór” właśnie o tym jest.

  9. Przechodzień pisze:

    Widocznie dłużej nie mógł się ukrywać ze swoimi poglądami, trudno sobie wyobrazić co mogłoby je tak radykalnie zmienić. Na koniec nie mogę sobie odmówić zamieszczenia tutaj prologu “Zmór” już choćby dlatego, że jest świetny, dowcipny, w duchu “Sensu życia wg Monty Pythona” już dlatego, że praktycznie mało Zegadłowicz w Polsce znany czy wręcz przemilczany. I po prawdzie nie z powodu obcseny, a ostrej krytyki… nie tylko stosunków społecznych, ale przede wszystkim tych okropnych polskich cech narodowych, które jak się wydaje oprą się każdej sile, choć Sierakowski uważa, że dzięki nowej lewicy (czytaj w jego wydaniu) Europa wreszcie wejdzie do Polski.

    (…) Historia jest tego rodzaju: przestrzeń i czas; w tych pojęciach względnych zamyka się wszechświat, w którym najbliższy sąsiad (wszechświat Nr 11) spoza granicy układu galaktycznego oddalony jest o jakie 850000, a najdalszy o 140 milionów lat świetlnych; oczywiście mowa tu o tym ułamku, jaki nasz wzrok, teleskopami wzmocniony, uchwycić zdoła. Wśród milionów (wnet bilionami zaczniemy liczyć) osiedli gwiezdnych dość poczesne — tak się nam przynajmniej wydaje — miejsce zajmuje „nasz wszechświat”, czyli właśnie układ galaktyczny; liczba gwiazd zamieszkujących to osiedle przekracza sto milionów — tak na oko: plus minus; jeden milion mniej lub więcej! Śmieszna drobiazgowość. Jedną z gwiazd jest nasze słońce, oddalone od najbliższej koleżanki o 40 milionów kilometrów; pomimo tej, dość przecie znacznej odległości, porozumiewają się z sobą; światłem. O słońcu różni różnie mówią; faktem jest, że wlecze ono za sobą dziewięcioro dzieci; razem nazywa się to potomstwo planetami; poszczególne mają swoje imiona. Kiedyś mówiło się ten planeta, teraz raczej ta planeta; ta zmiana rodzajnika wydaje się z wielu względów słuszna. Niektóre z nich są jeszcze żywe, płomienne, wrzące; inne już nie; kilka jest chorych i umierających; do nich należy trzecia z słonecznego biegu: ziemia. Oddalona od matki o 150 milionów kilometrów, wiedzie swój żywot smutny i roztargniony, okrążając słońce mechanicznie i bez entuzjazmu; mały, chłodny glob, pełen starczych zmarszczek; bardzo już dawno temu oddzieliła się woda od organizmu ziemskiego; tworzy ona wielkie —jak na tak mały glob — przecież 1300000 kul ziemskich mogłoby się wygodnie pomieścić w słońcu — przestrzenie zielone, niebieskie i bure. Lądy stały się po prostu wyspami. Dodać jeszcze należy, że zamierająca ziemia ma umarłe dziecko, które — to jest wprost makabryczne — wlecze się za nią ustawicznie i straszy po nocach trupim blaskiem; jest nadzieja, że się to kiedyś skończy; lecz jeszcze nieprędko. Księżyc — to właśnie umarłe dziecko ziemi — wywiera swoisty wpływ na morze, kobiety i specjalnie podatne psychiki.
    Wśród wysp, o których mowa, była ongiś jedna dość spora; jej zachodni, kapryśnie i dziwacznie wyszczerbiony cypel zwał się bardzo brzydko: Europa (ropa!). Cypel ten —jak zresztą cały glob — zamieszkiwał pewien gatunek stworzeń dwunożnych, zwanych ludźmi; o człowieku, homo, pithecanthropus erectus — mówiło się, że to zwierzę, które zrobiło karierę; możliwe; nie należy jednak nigdy mówić hop, póki się nie przeskoczy. Gatunek ten — hominidów — w formie szczątkowej trwa dotąd. W czasie, o którym mowa, istniało kilka rodzajów ludzi; różniły się od siebie barwą skóry i kształtem czaszek; różnice te uchodziły wśród uczonych antropologów za zewnętrzne; nieuczeni politycy natomiast przyznawali różnicom tym ogromne znaczenie; było im to potrzebne do osiągnięcia władzy — po prostu pewne kształty czaszek nadymali pychą. Rację należy przyznać jednak uczonym, zasadnicze bowiem cechy charakteru wszystkich czaszek i cer były te same: zachłanność, brutalność, egoizm, gnębienie słabszych, chytrość, lizuństwo, chęć grabieży, wojowniczość itd. Nie są to cechy sympatyczne. Od czasu do czasu zjawiały się wśród stada jednostki o wielkich ideach; idee te były przeciwne naturze ludzkiej; mówiły o dobroci, potrzebie wspierania się wzajemnego, o zaniechaniu złości i nienawiści; ludzi takich, jako szkodliwych, współplemieńcy wyśmiewali, lżyli, prześladowali i zabijali, nie szczędząc im dla postrachu śmierci okrutnej; czasem postępowali jeszcze gorzej; tworzyli z nich nierealne postacie tzw. bogów i otaczali ich perfidnie siecią kultu wyznaniowego; wtedy to idea rozpuszczała się wśród przykazań, reguł, przepisów i nonsensownych praktyk, jak kropla spirytusu w kuble pomyj. I znów wszystko pozostawało po staremu. Zasadniczo tego rodzaju kulty przysparzały o wiele więcej zła, niż ich brak. Bilans ostatnich dwu tysięcy lat rozpanoszenia się pitekantropusa świadczy o tym wymownie. O tym już dzisiaj wiedzą dzieci w klasie wstępnej.
    Ludzie żyli ongi gromadnie; wiadomo: sam człowiek zginie: należy się przeto wystrzegać wyodrębniania! Ludzie żyli gromadnie jak termity, mrówki i pszczoły. Mieliśmy więc na globie cztery ugrupowania społeczne: wszystkie antypatyczne; najpracowitsze były pszczoły.
    Wracajmy do Europy. Jak wiemy z wykopalisk i z niezmiernie zawiłych dokumentów, których prymityw jest już dla nas nieznośnie kłopotliwy, żyło w niej kilka gromad ludzkich, mówiących wielu językami, które były odmianami jednego języka. Jedna gromada nie miała zaufania do drugiej. Zasadniczą wspólną cechą gromad było tylko jedno: gromadzenie jak największej ilości żółtego, błyszczącego metalu, zwanego złotem. Zdaje się, że przypisywano mu własności boskie. Według ilości posiadania tego mało użytecznego metalu cenili się wzajemnie lub sobą pogardzali. Poszczególne gromady tworzyły tak zwane państwa (od pan, panować, panoszyć, pańszczyzna); była to wiekami uświęcona i precyzyjnie wypracowana forma niewolnictwa; historyczne etapy określają następujące nazwy: niewolnik, poddany, obywatel. Istota tych pojęć jest jedna. Ludzie w poszczególnych gromadach — jak się domyślamy z ilustracji, które przetrwały do naszych czasów — dzielili się na umundurowanych i nie umundurowanych; ci ostatni byli bez znaczenia. Umundurowani rozpadali się na dwie grupy — pierwsza to ci, którzy chcieli bezpośrednio zabijać (tego, na którego mieli chrapkę, nazywali wrogiem) — nosili oni strój wcięty, szykowny i barwny oraz obwieszali się dużą ilością błyskotek — według tej ilości i kształtu świecidełek szanowali siebie i oceniali wzajemnie; kto miał więcej, ten był — według barbarzyńskich pojęć ważniejszy; byli tu i bardzo ważni — ci już nie mieli miejsca wolnego na wieszanie; — druga grupa to ci, którzy błogosławili zabijaniu; tych uniform był brzydszy; czarny i długi po kostki, nie do marszu też był zdatny, lecz do kontemplacji; nosili go tzw. duchowni, to znaczy kapłani jednego z kultów religijnych, opierającego się na przykazaniach semickich, połączonych z kultem ukrzyżowanego boga; współplemieńcy ukrzyżowanego, którego zresztą za swojego boga nie uznawali, trzymając się tradycjonalnie dawniejszego, bardzo zresztą niemiłego i krwiożerczego bóstwa — nosili identyczne z kapłanami przez siebie nie uznawanego kultu — mundury również czarne i długie i kroju podobnego. Przypuszczać należy, że ze względu na identyczność uniformów dość trudno było na pierwszy rzut oka te dwie niesympatyzujące z sobą klasy rozróżnić; zwłaszcza z tyłu. Różniły się te stroje nazwami; całe szczęście!
    Krótko mówiąc — wszystkie te sztuczne twory gromad ludzkich o tendencjach zaczepno-odpornych kochały się w mundurach; ideałem ich ideologicznych założeń byłoby umundurowanie całej ludzkości; owocześni astrologowie (tzn. ci, którzy gwiazdom mniejszym i większym przypisywali decydujący wpływ na jednostki i masy) twierdzili, że wtedy byłoby dopiero świetnie, posłusznie i rygorystycznie — no i, że zaraz by widać było, co kto wart. W państwach militarystycznych — a inne państwa przecież być nie mogą — pewna szlachetna bezmyślność stopniowań była celem samym w sobie — a to właśnie idealnie wypowiadało się unifikacją stroju — zróżniczkowanego naszywkami różnych barw i kształtów. Były to czasy hołdujące złudzie, która była właściwie owoczesnym bogiem; — mundur stwarzał fikcję znaczenia (odznaczenia); marzeniem zarozumiałych pitekantropusów było nic nie znacząc — znaczyć; — tutaj też kryła się owa — tyle kłopotów naszym uczonym nastręczająca — tajemnica tolerowania nie umundurowanej trzody ludzkiej: w kimś przecież trzeba było wzbudzać szacunek! — tak też ta tolerancja acz niechętna i pogardliwa — była konieczna. (…)

  10. Grzegorz pisze:

    Jeszcze dużo w w Skawie wody musi upłynąć aby drobnomieszczańskie spojrzenie na postać Emila Zegadłowicza i Jego “Zmory” zmieniło się. Środowisko Wadowic nie stać jeszcze na to aby przywrócić dobre imię poecie, ale stać na to aby stawiać pomniki Mieczysławowi Wądolnemu “Mścicielowi”: “Człowiek przez jednych podziwiany, przez innych znienawidzony”. Artykuł pt.: “Gdzie leży Mściciel – Dla jednych bohater, dla innych bandyta” ukazał się w Kronice Beskidzkiej nr 2 z 9.XII.2010 r. Już dziś można stwierdzić, że wynik sporu, kogo pamięć czcić w Wadowicach: Zegadłowicza czy Wądolnego, pokaże nam jakim jesteśmy społeczeństwem?

  11. Ewa > Grzegorz pisze:

    Stawiają pomnik bandycie Mieczysławowi Wądolnemu “Mścicielowi”? Postawili już „Ogniowi”, pomnik Józefa Kurasia w Zakopanem, widziałam o nim film dokumentalny. Wie Pan, Panie Grzegorzu, ja jestem pacyfistyczne nastawiona i mnie wszelkie akty terroru bolą.
    Nie wiem też, co zrobiono z majątkiem po Zegadłowiczu w Gorzeniu Górnym. W latach osiemdziesiątych występował pamiętam w telewizji potomek Zegadłowicza na tle jakiejś ruiny i muzeum było nieczynne. Ale widzę, że ma stronę ww i działa. Więc może nie jest tak źle. Były ataki na Brzechwę i Boya, ale zdaje się na całe szczęście, bezskuteczne. Niestety, to wszystko to są posunięcia polityczne, a nie artystyczne. Wielka szkoda, bo Emil Zegadłowicz wyjątkowo cenny.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *