Ksiądz chodzący po kolędzie zawsze kończył swoją posługę na ten dzień na mieszkaniu Krystyny i kiedy dotarł do nich, był już wykończony. Zatrzymywany przez popisy operowe Hechlińskiego na pierwszym piętrze i grę na skrzypcach Małgosi na drugim, nie chciał już oglądać maski zrobionej przez Ewę ze skorupy mamey, podtykaną mu przez Wandę. Śpieszył się, podpisywał z roztargnieniem święte obrazki kilka razy pytając o imiona, tłumaczył, że nie zdąży dzisiaj odmówić swojego obowiązkowego pensum modlitw przed północą i zaraz wyszedł. Ewa zachłannie zgarnęła ze stołu pokrytego białym obrusem, gdzie paliły się jeszcze dwie świeczki po dwóch krańcach krzyża, cztery nowe święte obrazki, którymi na dziecięcej mszy świętej o dziewiątej w niedzielę handlowano wymiennie.
Zaraz po świętach Wanda wróciła do Przemyśla, gdzie czekały ją obowiązki administratora kamienicy, pobieranie czynszów i chandryczenie się z lokatorami. Odprowadzona rankiem przez Krystynę na zatłoczony pośpieszny „Szczecin-Przemyśl”, kiedy było jeszcze ciemno, weszły na dworzec nowoczesnym wejściem od placu Andrzeja, ale Wanda trudy podróży odczuwała już na jej początku. Pociąg na peron wjechał pełen, już w Gliwicach się napełnił, a co sprytniejsi i zdesperowani jechali do Gliwic, by zająć miejsca siedzące. Całe szczęście, że minął już okres bożenarodzeniowy o wiele gorszy do podróżowania, jednak i tak pasażerów było pełno przez okrągły rok, a w przedziałach cuchnęło od potu, odoru nigdy nie pranych płaszczy, nie wiadomo dlaczego nie zdejmowanych w czasie podróży, które pod wpływem upału panującego w przedziałach śmierdziały jeszcze bardziej. Wandy nigdy nie było stać na pierwszą klasę, którą zawsze podróżował jej syn Leszek z Wrocławia. Udało jej się wcisnąć między wiejskie kobiety i tak przesiedziała dziesięć godzin. Nikt z przedziału nie pozwolił otworzyć okna, kosze z jedzeniem dodatkowo wydzielały mdlący zapach i Wanda dusiła się, nie miała nawet siły prowadzić rozmów z sąsiadami, które bardzo lubiła i chwalić się wnukami, które były na Kubie. W Tarnowie sporo ludzi wysiadło, przedział się przerzedził, ale za to pociąg zwolnił i jechał już jak osobowy, mimo, że nie zatrzymywał się na małych stacjach. Kiedy po dziesięciu godzinach zbliżali się do Żurawicy, Wanda już stała ubrana w futro i kapelusz w korytarzu obok śmierdzącego ustępu, trzymając swoją niewielką przedwojenną walizkę ze skóry. Przejechali most kolejowy, wjechali na peron i Wandzie mignął stojący na peronie, czekający na nią Emil.
Wanda z niesmakiem popatrzyła na ruinę przepięknego niegdyś dworca, który miał wygodny, zamknięty czterema ścianami hall, nie jak ten nowoczesny w Katowicach, gdzie wszędzie hulał przeciąg i wiatr. Hall był wielki, kwadratowy gdzie na 12 plafonach nad krużgankami w łukach były niegdyś wymalowane olśniewające, barwne herby, a teraz brud i odłażąca farba nie pozwalały się nawet domyślać, że coś pod tym było. Stropy, pełne wcześniej zdobień, kasetonów i złoconych listew szpecił liszajowaty, spękany kolor klejowej farby.
Ominęli wałęsających się, bezzębnych pijaków w łachmanach i wyszli z Emilem na plac Dąbrowszczaków, na którym przed wojną stały secesyjne kamienice. Po bombardowaniu w 1939 i uprzątnięciu ruin było teraz pusto, zrobiły sobie tu dworzec niebieskie pękate autobusy oblegane przez chłopki z wiklinowymi koszami i cynowymi bańkami, pędzącymi do nadjeżdżających pojazdów, gdzie zaraz się formował tłum. Przepchali się przez dworzec autobusowy MKS i PKS i poszli pod górę do ulicy Dworskiego. Mimo zawieszek, nikt już nawet nie wiedział, że dawno temu przemianowano nazwy ulic i że idą teraz po ulicy 1 Maja. Nikt w Przemyślu nowych nazw nie tylko nie uznawał i nie używał, ale po prostu o nich już dawno zapomniano. Przyjezdni pytający o plac Karola Marksa, czy nadbrzeże Fryderyka Engelsa nie dostawali nigdy od tubylców odpowiedzi. Po prostu oni takich nazw nigdy nie słyszeli.
Emil z Wandą rozmawiali o nowej ustawie ratalnej. MHD i PDT mogły sprzedawać ubrania na raty, płaciło się tylko 200 złotych miesięcznie. Ich to nie dotyczyło, bo ubierali się na ciuchach, gdzie zazwyczaj o wiele lepsze ubrania, garnitury i płaszcze mieściły się w kwocie jednej raty. Ale urządzenia domowe kończyły swój żywot, a Emil marzył o nowym telewizorze, a Wanda o lodówce. Stała w kuchni przedwojenna lodówka na lód, ale lodu nikt przecież teraz nie woził. Zniesiony został tak zwany dolny pułap kwoty zakupu artykułów, który do tej pory wynosił 1200 złotych. Obecnie można było płacić w nawet 18-miesięcznych ratach. Na raty można było kupować lodówki “Ził” i „Silesia” znane z oszczędnego zużycia prądu, pralkowirówki produkcji krajowej z wyjątkiem SHL, zegarki krajowe i radzieckie.
Nim doszli do zaułku Pierackiego, Emil zdążył opowiedzieć Wandzie przygodę swojego kolegi, kolejarza z Żurawicy, który kupił sobie motorower „Komar”, by móc wygodnie i szybko dojeżdżać na kolej ze wsi, skąd nie było żadnego połączenia autobusowego. Ale ponieważ pojazd się od razu popsuł, a był na gwarancji, oddał go do sklepu, w którym go kupił. Zwodzono go miesiąc, mówiąc, że jeszcze nie naprawiony. Nagle wezwała go MO z Żurawicy i oskarżyła o kradzież motoroweru „Komar”, co wytropili po numerze silnika. Po wyjaśnieniu nieporozumienia, „Komar” wrócił znów do sklepu, gdzie zwodzono go z naprawą kolejne kilka miesięcy. Stamtąd „Komara” odesłano do Łazisk Górnych, gdzie niedawno otworzono specjalną placówkę naprawy motorowerów. Pojechał więc po Komara na drugi koniec Polski, co – jak zauważył praktyczny Emil – nie było dla niego kosztowne, gdyż jako kolejarz miał bilet za darmo. Tam znalazł w jednej z hal swego „Komara” z wymontowanym silnikiem. Po awanturach, na krawędzi załamania psychicznego dowiedział się od samego kierownika, czego nie chciano z początku uczynić, że „Komara” nie da się naprawić, bo nie ma i nie będzie części zamiennych. I – jak podsumował Emil, kiedy wchodzili na schody – dojeżdża do pracy na rowerze. Ma na całe szczęście solidny, przedwojenny rower.
Na etażerce w pokoju Wandy czekał na nią stos pocztówek świątecznych. Przyjaciółka z jej pracy w tartaku przysłała życzenia z trzydniowego pobytu w Wiśle, gdzie była z wnukiem i zapłaciła „tylko” 325 zł od osoby, co przecież stanowiło tyle, ile wynosiła emerytura Wandy.
Zasmuciła się listem osamotnionej Janeczki, z którą przyjaźniła się przed wojną. Wyjechała lekkomyślnie z Przemyśla by zamieszkać w Bytowie z synem i synową.
Kochana moja Wandeczko!
Bardzo przepraszam, że tak długo nie pisałam, ale jestem kaleką. Człowiek czasem jest tak zdegustowany, że zadaje sobie pytanie po co ja żyję, komu ja jestem potrzebna? W końcu do czego człowiek doszedł i czym jest? Zbędnym człowiekiem i każdemu zawadza! Nie wiem czy ci pisałam, że miałam wypadek, u znajomych upadłam i tak mnie Bóg skarał, w przedpokoju osłabłam i przewróciłam się na sam środek potrącając maszynę do szycia, ciągnąc firankę. Karnisz się mi w nogę wbił, zrobiła się głęboka rana, jest to powód, że nie mogę do dzisiejszego dnia chodzić na nogę. A ponieważ wypadek w podeszłym wieku to i krążenie nie jest w porządku. Wyobraź sobie Wandeczko szpital w Słupsku polecili leczyć w tutejszym szpitalu, to telefonistka powiedziała, że w tym wieku nie będą przyjmować do szpitala i tak siedzę w domu. Nigdzie nie wychodzę, bo bucika nie włożę. Nieraz sobie popłaczę, ale co robić, moje życie dla nich nic, ich nie obchodzi babka. Babka dobra wtedy jak ma pieniądze – szkoda że nie możemy się zobaczyć, opowiedziałabym ci kochana Wandeczko, a jak Pan Bóg da doczekać, a będzie jeszcze gorzej, bo nie mogę się wybrać do Ciebie. Teraz mieliśmy ruch w domu, Małgosia wyszła za mąż, ale robili bardzo skromnie i dobrze, bo po co robić huczne wesele i długów pełno.
Kochana napisz mi co u Ciebie? Jak byłam w Przemyślu i pracowałam na poczcie, naczelnik namawiał mnie, bym przyniosła podanie, darował mi mieszkanie, a ja durna zrezygnowałam, chciałam być między ludźmi! A tak tyle wycierpiałam! Oj, mam dużo do opowiedzenia! Wybacz mi pismo.
Tak miło wspominam jak byłam u Ciebie, tyś mi kochana tyle serca okazała i byłaś taka miła i dobra.
Nie zapomnę, całuję gorąco Ciebie i Krysię i Leszka.
We wtorek Wanda poszła na miasto. Śnieg leżał chodnikach ulicy Dworskiego, ale nie był tak czarno szary, jak w Katowicach, a i cały Przemyśl wydawał jej się bardziej radosny niż ponure Katowice. Mimo, że Emil przynosił w menażkach obiad ze stołówki kolejowej także i dla Wandy, według niej były to pomyje i Wanda unikała tych obiadów jak ognia, a ponieważ nie palili w piecu w kuchni i podgrzewali tylko na maszynce elektrycznej, w kuchni było tak zimno, że nie dawało się tam nic przyrządzać. Wstąpiła więc do Baru Mlecznego na rogu Dworskiego i Placu na Bramie zwanego Placem Karola Miarki czym pozbyto się historycznej nazwy grodu z murami obronnymi. Właśnie w tym miejscu była Brama Lwowska.
Zjadła 7 pierogów ruskich ze skwarkami i popiła kwaśnym mlekiem w białym, litrowym kubku z napisem PSS Społem. Minęła Pomnik Wdzięczności, wzniesiony ku czci żołnierzy radzieckich którzy polegli oswobadzając Przemyśl. Teraz na kamiennych blokach leżał śnieg i przezierała zaprószona czerwona gwiazda. Obok kościoła Reformatów od strony placu Marksa stał na cokole pomnik gwardiana Krystyna Szykowskiego w franciszkańskim habicie z wzniesioną do góry flagą pod Kormanicami trzysta lat temu uwalniając tym gestem jeńców wziętych w jasyr i odbierając łupy Tatarom. Obok na murze kościoła Wanda drobiazgowo przeczytała wszystkie klepsydry i nie napotkała na szczęście ani jednego znajomego.
Administracyjnie była to parafia Wandy. Kościół Reformatów wzniesiono jeszcze w siedemnastym wieku, otoczony murami pełnił przy Bramie Lwowskiej rolę barbakanu, stał 3 metry niżej niż jezdnia. Wewnątrz panował tajemniczy mrok dzięki starożytnym freskom, obrazom, zabytkowym portalom i rokokowej ambonie. Modliła się niemal w pustym kościele, kilka kobiet uległe naleganiom proboszcza z niedzielnej ambony, by dyżurowały w ciągu dnia nie przerywając modlitw i baczyły na ewentualnych złodziei, siedziały w ławkach.
Potem szła Jagiellońską powstałą w miejscu wyburzonych murów miejskich na ciuchy, tam, gdzie było getto, a po wojnie został tylko na końcu plac Czarnieckiego. We wtorki i piątki przychodziło tu pół Przemyśla. Minęła baby z pijawkami w słoikach na Kamiennym Moście i chodziła między stertami amerykańskiej, używanej odzieży leżącej na foliach gęsto powykładanej na bruku. Zastanawiała się, czy w sklepach nie ma lepszych ubrań, z pewnością przynajmniej nie trzeba ich szukać jak w tych stertach. W telewizji reklamowano nowe wyroby włókiennicze z dodatkiem anilany i elany i klejone zamiast szycia metodą radziecką. Łódzka Fabryka Anilany powiększyła dostawy, dodawano więcej włókien elanowych i polanowych, zastosowano najnowszą technologię używając piankę poliuretanową, ubrania ocieplano laminatami, pojawiły się tkaniny niemnące, niekurczliwe, wodo- i molo- odporne, sztuczna skóra i kauczuki syntetyczne.
Wróciła Jagiellońską do Placu na Bramie i zamiast skręcić do domu, poszła jeszcze na Rynek, który Rynkiem przedwojennym już nie był, tylko wielką, skośną przestrzenią, gdzie w czasie jej nieobecności postawiono przed prezydium MRN okrągłą fontannę z niedźwiedziem w środku, odlanym w zakładzie odlewni dzwonów. Fontanna o tej porze roku z przysypanym śniegiem, czarnym niedźwiedziem wydała się Wandzie smutna. Sam rynek został zlikwidowany, był to teraz plac Wielkiego Proletariatu i to już samo w sobie było smutne. Stał tu kiedyś ratusz i piękne kamieniczki.
U wylotu Grodzkiej i Fredry minęła kiosk meteorologiczny, przed budynkiem Okręgu Lasów Państwowych przynajmniej stali od przedwojnia na cokołach Adam Mickiewicz, a naprzeciw król Jan III.
Weszła na Franciszkańską, którą po wojnie nazwano Stalingradzką a teraz Tysiąclecia, wstąpiła do sklepu „22 lipca” i spytała kiedy będą dostawy pomadek na wagę i ptasiego mleczka. Potem zahaczyła o sklepy z ubraniami, wszystko było bardzo drogie i brzydkie. Franciszkańska kończyła się Placem Karola Świerczewskiego i jego pomnikiem, który upodobały sobie gołębie, gdyż na jego czarnej powierzchni najlepiej były widoczne ich odchody. Kiedy weszła na Dworskiego, była już zmęczona. To, że przemianowali ją na 1 Maja było słuszne. Była tu Komenda Wojewódzka Milicji Obywatelskiej i gdzieś obok, w osobnym gmachu znajdowała się Służba Bezpieczeństwa.
Emil wręczył jej list od Krysi w niebieskiej kopercie. Krysia pisała, że Rudek dostał już bilet dla siebie i dla niej na wyjazd na Kubę i musi przyjechać do dzieci do Katowic ostatniego lutego.