Opłaca się bardziej telefonować niż kupować kartki świąteczne, długopisy, znaczki i wrzucać do skrzynki.
Kicz sakralny, słany pocztą z najlepiej wdrukowanymi życzeniami, gdzie wystarczy tylko nabazgrać swoje imię, jednak jest mniej bolesny od noworocznych telefonów.
Bezpłatne rozmowy wykupowane przez biskich z mojego pokolenia kurczowo trzymającego się stacjonarnego telefonu są przekleństwem nie tylko społecznym, ale prcyzyjniej niż kiedyś mierzą w jednostkę.
Jestem na „B” i chyba dlatego moi pijani bliźni z różnych etapów życiowego zapoznania wybierają mój telefon, by jak w konwencjonalnej knajpie, w pijackim bełkocie, móc się do kogoś przysiąść.
Ponieważ w ciągu roku są zbyt leniwi, by odpowiadać na moją korespondencję i zbyt strachliwi, by stawić czoła grzecznościowemu niesprostaniu pogratulowania mi na przysłane im zaproszenie na wernisaże, złożenie życzeń imieninowych, urodzinowych, kondolencji przy okazji odejścia rodziców lub jakikolwiek gest, którego brak powodował w etykiecie przedwojennej Polski całkowite zerwanie kontaktów – w pijackiej pewności siebie emitują swoją rzekomą, lub minioną wielkość.
Jeśli ktoś, kto dostał medal od ministra Krawczuka donosi mi, że mojego bloga czytał nie będzie, bo przeczytał w tym roku jego dwadzieścia tomów o cesarzach rzymskich, jestem grzecznie bardzo ucieszona z takiej pozytywnej selektywności w organizacji własnego życia wewnętrznego.
Natomiast, jeśli telefon wypożyczający mnie w najbardziej niedogodnym momencie na dwie godziny, bym wysłuchała męża mojej przyjaciółki, który spędza samotnie święta, gdyż jego od trzydziestu lat ślubna żona wyjechała do Danii na dwa dni nie powiadamiając go o tym pomyśle wcześniej, podsuwam mu zmęczona: no to jej przylej.
Jest oburzony. On, na kobietę, nigdy, no wiesz…
Tłumaczę, że dzieci, istoty słabe, bez szans na oddanie – nigdy. Natomiast osoby dorosłe, histeryczne i rozwydrzone – jak najbardziej.
Wczoraj moja przyjaciółka wróciła z Danii i do mnie zatelefonowała…