Nie mam pojęcia, ile powstaje dziennie sieciowych powieści w odcinkach i jak wielka jest skala dostępnych teraz technicznie publikacji i czym różnią się od dziewiętnastowiecznych metod samodyscypliny pisarza w systematycznym wysiłku twórczym.
Czytając codziennie powieść fantastyczną pracownika naukowego polskiej uczelni wyższej (kim jest, dowiaduję się z sieciowych doniesień o autorze), nie byłam wolna od wspólnych mu doświadczeń uczestniczenia w opisanym tam blogu społecznościowym, toteż fantazje snute na potrzeby parodii polskiego życia literackiego nie oderwały się jeszcze od swoich pierwowzorów. Mam nadzieję, że jest to jedynie projekt i szkic dobrze zapowiadających się wizji pisarskich autora, a nie produkt docelowy nieuwolnionych jeszcze negatywnych emocji.
Bohaterem powieści jest młody poeta i autor powieści, wykorzystujący bardzo przecież oszczędne namaszczenie sławnego poety starszej generacji.
Jest opętany potrzebą sławy, dominacji i w niepohamowanym egoizmie, z barbarzyństwem metod z całą bezwzględnością próbujący zawładnąć życiem kulturalnym Polski. Może jeszcze większe przyczernienie głównej postaci i oskarżenie jej o totalne zniweczenie wszystkiego, co w Polsce się wydarzyło pozytywnego i co się już bezpowrotnie nie wydarzy, byłoby może oczekiwanym absurdem i uwolnieniem od jednostkowego pierwowzoru, nośnika przecież bezsprzecznego talentu i obiektywnych wartości.
Dostojewski pastwił się na Turgieniewie stwarzając jego karykaturę Karmazinowa w „Biesach”, nikomu z nich w ich wielkości to nie zaszkodziło (oprócz tego, że byli na siebie za życia obrażeni).
Dlatego w nudzie i bezguściu sieciowych blogów, żałuję, że blogowa inicjatywa niesłychanie dowcipnie napisanego poetyckiego eposu tak nagle zgasła.
(…) Chłopcy przystanęli. Myśleli, że pani Zdzisia, bo tak miała dozorczyni na imię, chce ich poinformować o kolejnej podwyżce czynszu, uchwalonej przez zarząd spółdzielni. Jak się okazało nie to miała w planach. Zbliżywszy się do chłopców powiedziała do Dżaka:
– Czy wiesz, że byłeś wczoraj w teleekspresie? Całe osiedle o tym mówi. My się tu wszyscy cieszymy. Niech no cię uściskam,
Powiedziawszy to chciała objąć Dżaka, ten jednak odsunął się od niej o krok i powiedział stanowczym tonem:
– Szanowna pani, wypraszam sobie! Proszę się nie zbliżać, bo mnie pani jeszcze pobrudzi i niech pani od dziś zwraca się do mnie per pan.
Pani Zdzisia stanęła jak wryta. Nie wiedziała jak ma zareagować. Po czym, uznając że to jest żart ponownie wyciągnęła rękę do Dżaka mówiąc z uśmiechem:
– Nie żartuj, przecież znam cię od dziecka.
Dżak znowu się odsunął i powiedział:
– Wcale nie żartuję. Proszę się do mnie zwracać należycie, a jak już pani zechce mi podać rękę, to proszę ją najpierw umyć.
Dozorczyni posmutniała. Z zawstydzeniem obejrzała dłoń. Faktycznie, nie była czysta. Ale przecież tego rodzaju brudu, który powstaje, gdy ziemia wciera się w zgrubiałą od pracy skórę, nie sposób domyć. Ona nie miała wydelikaconych dłoni intelektualistki. W milczeniu schowała ręce do kieszeni kufajki.
Reakcja Dżaka zdumiała nawet Adamskiego, który przyzwyczaił się do tego, że jego przyjaciel ma obsesję na punkcie formy grzecznościowej. Jednak pani Zdzisia, którą znali od małego, w którą jako dzieci dla hecy rzucali kasztanami, zawsze mówiła do Dżaka na ty i nigdy Dżak nie protestował. To prawda, że Dżak jako licealista potrafił sprać dzieciaki z podstawówki za naruszenie swojej godności osobistej, ale pani Zdzisia to pani Zdzisia, ona była cały czas poza zasięgiem tej fanaberii. Przynajmniej do dnia dzisiejszego. Dlatego Atomizer ze zdziwieniem, ale także z pewnym niepokojem, spoglądał w tej chwili na przyjaciela.
Pani Zdzisia, jak to z prostymi ludźmi bywa, zamiast obrazić się i odejść, stała ciągle przed bohaterem wczorajszego wydania teleekspresu. Tym razem, zachowując odpowiednią formę i konieczny dystans, powiedziała:
– Wie pan, moja córka, ta, co to choruje na agorafobię i od lat nie wychodzi z mieszkania, bardzo pana podziwia. Ona też pisze wiersze. Prosiła, żebym ci… o przepraszam – poprawiła się – żebym panu pokazała jeden ze swoich wierszy, żeby pan powiedział, co o nim myśli.Powiedziawszy to wyjęła z kieszeni dłoń, w której trzymała starannie złożony zwitek papieru, owinięty w folię śniadaniową, żeby się przypadkiem gdzieś w trakcie pracy nie pobrudził i nieśmiało podała młodzieńcowi.
– Szanowna pani, z chęcią zrecenzuję wiersz pani córki, ale pod warunkiem, że mi pani zapłaci. Stawka za wers wynosi siedemnaście złotych.
Pani Zdzisia nie bardzo rozumiała o co chodzi z tymi wersami. Ale, jako że zawsze miała przy sobie całe dwie dychy, tak na wszelki wypadek, to wyjęła portfel, wyciągnęła banknot i podając go Dżakowi powiedziała:
– Zgoda, proszę powiedzieć.
Dżak schował pieniądze do jednej z kieszeń czarnej kapoty, następnie wziął karteczkę, wypakował ją z folii i przeczytał wiersz w milczeniu. Po chwili namysłu, oddając wiersz pani Zdzisi powiedział:
– Grafomania.
– Czy mógłbyś… przepraszam, czy mógłby pan powtórzyć, żebym to zapisała – poprosiła pani Zdzisia, która nie przywykła jeszcze do tego per pan.
– G R A F O M A N I A – powtórzył wolno i wyraźnie Dżak, śledząc wzrokiem ruch długopisu, którym notowała dozorczyni jego uwagi na temat wiersza córki.
– Tylko tyle o wierszu? – zapytała pani Zdzisia.
– Tak, tylko na tyle. Na tyle panią stać. Równoważnik zdania traktuję jako wers – odpowiedział, wręczając zakłopotanej dozorczyni trzy złote reszty.
Kobieta nie wiedziała co odpowiedzieć. Skąd mogła wiedzieć, co to jest równoważnik zdania, który na dodatek okazuje się być wersem. Nigdy nie interesowała się teorią języka. Nie to, żeby nie miała na to ochoty. Przeciwnie. Jako panna dużo czytała. Podobały się jej romanse. Opowieści o tym, jak chłopcy z bogatych rodzin zakochują się w biednych dziewczynach i w ukryciu biorą ślub, bo rodzice pana młodego nie akceptują wyboru syna. Pani Zdzisia, także biedna z domu, marzyła o swoim królewiczu. Jednak życie, jak to zwykle w życiu bywa, zamiast królewicza miało jej do zaoferowania tylko syna sąsiada. Wspólnym mianownikiem ich związku nie było głębokie uczucie, ale bieda, którą dzielnie znosili oraz jedyna córka. To ona była całym dorobkiem, największym sukcesem pani Zdzisi, zwłaszcza po śmierci męża. Zrobiłaby dla nie wszystko. Jednak w tej chwili kompletnie nie mieściło jej się w głowie, że za jedno słowo zapłaciła całe siedemnaście złotych. Mogła za to przecież kupić prawie półtora kilo schabu bez kości i podzielić go na kilka obiadów. No, ale czego nie robi się dla własnych dzieci zwłaszcza, gdy są chore (…).
🙂 pani jako pierwsza zblogowała “poliszfikszyn”.
To cieszę się, że Pan się cieszy, po dzisiejszych bójkach miedzyportalowych już sama nie wiem, czy bezpiecznie jest dawać wyraz swoim sympatiom nawet na własnym blogu…
Chciałam nawet pisać prywatnie do Pana, widzę, że na Rynsztoku podał Pan już mail, ale tu grożą sądami i podadzą mnie o molestowanie… młodzieży…
to straszenie sądami, prokuratorami to dziedzinada w stylu: “Jesteś u mamy! Zobaczysz, powiem wszystko! buuuuu”.
już przeżyłem swoją przygode z wymiarem sprawiedliwości, dlatego śmnieszą mnie takie tekściki, że bede ścigany.
Miałam na myśli jedynie moje ryzyko i społeczność sieciową, która chętnie grożąc teraz sądami, robiąc burdy w stylu zrywania szlacheckich sejmików, co bezpośrednio doprowadziło Polskę do zaborów, czyli utraty wolności, teraz niszczy blogi. Ja sobie bardzo cenię wolność blogową, dziękuje losowi i cywilizacji za taką cudowną możliwość pisania na blogu. Czytam właśnie wczorajsze dwa wątki na kumplach i ogromną ilość komentarzy, które dla postronnych są ożywieniem i rozkwitem. Rzeczywiście, wygląda to na „A Mad Tea Party” z” Alicji w Krainie Czarów” Lewisa Carrolla, ale tym nie jest. Odwiedziny Doktora Kinbote na moim blogu zaowocowało insynuacjami całkiem nie śmiesznymi, jakobym polowała w necie na młodziaków, spotykała się z nimi po dworcach i molestowała wszelkimi urządzeniami współczesnej komunikacji międzyludzkiej, co niedwuznacznie dawało do zrozumienia, że ten to o niepokreślonej płci osobnik, Doktor Kinbote, padł moją ofiarą. A przecież jestem w konwencjonalnej rodzinie, mam męża i mam życie społeczne. Więc ta niefrasobliwość nie jest sztuką, jedynie przestępstwem, czyli nie działaniem duchowym, a urzędniczym.
Wracając do Pana, którego sprawy sądowej nie zdołałam pewnie właściwie odebrać czytając o niej w sieci i dociec prawdziwej wersji zmarnowania tak wygodnej dla pisarza synekury na państwowej posadzie, skupię się jedynie na Pana parodii Nieszuflady, która bardzo mi się podobała i którą w moim pojęciu powinien Pan skończyć i dopieścić.
Nie jest to łatwe, „Katecheci i frustraci” Świetlickiego (jako Marianna G. Świeduchowska;z G. Dyduchem) cierpią na podobny niedowład – czyta się na początku świetnie, a w połowie wszystko załamuje się i przynudza. A Pan zdaje się napisał tylko połowę, ale czuje się niedosyt.
Ale ja się nie znam, ja jestem tylko malarką i to też z najniższej półki, nie chciałabym Panu źle sugerować. Tu na blogu piszę raczej dla siebie, a nie dla autorów, którzy nie powinni niczego brać do serca, gdyż są to jedynie subiektywne, specyficzne zapiski wyautowanej z życia artystycznego osoby, zupełnie niezwiązanej z jego oficjalnym biegiem.
poliszfikszyn jest skonczona. teraz sobie tak obserwuje i zbieram material – moze powstanie czesc druga pt. superpoliszfikszyn heheheh
co do kinbotów, to przyznam, że nie mam pojęcia kto to. zreszta nie mieszam sie w gierki portalowe z prostego powodu: są nudne. jak chce zobaczyc krocze paris hilton, to kupuje bravo girl – oczywiscie pod warunkiem, ze zachciewa mi sie takich sensacji.
w tej chwili cierpie na niedosyt dyskusji, dlatego jestem na rynsztok.pl no i u siebie tez pisze, ale wylaczylem komentarze, zrobilem u siebie cos w rodzaju czytelni.
To życzę powodzenia i gratuluję wolności w decydowaniu o sobie.
Z pewnością namierzę drugą część „PoliszFikszyn”, gdyż regularnie czytam Pana blog.
Dziękuję za odwiedziny i wpisy tutaj.
komentarz usunięty