Nagrodzony tegorocznymi „Złotymi lwami” ostatni film Andrzeja Jakimowskiego, podobnie jak „Zmruż oczy” – nagrodzone kilkudziesięcioma nagrodami – nie jest ani filmem dobrym, a tym bardziej wybitnym.
Trudno mi pisać te słowa w zalewie sieciowego entuzjazmu i euforii wyznaczania nośników najwyższych wartości polskiego kina szczególnie, że pytania o jego kondycję mnożą się chyba jeszcze obficiej, niż złe filmy.
Błędem krytyki, która okrzyknęła wybitnymi tak żenujące produkcje, jak „Jasminum” Kolskiego czy “Pręgi” Piekorz jest cieszenie się z każdej ambitnej i zaangażowanej produkcji filmowej wykraczającej ponad pojemność telewizyjnych seriali nie patrząc na sens, czy bezsens filmowego przesłania.
Tak jak serial telewizyjny z pewnością stoi wyżej moralnie edukując przeciętnego widza pod pozorem rozrywki i komunikatywnie dba o fabułę, kino ambitnie zaangażowane pozwala sobie na samowolkę mentalną i moralną, prowadzącą do Bóg wie jakich pseudo wyżyn wtajemniczenia filozoficznego.
Własny scenariusz reżysera, oparty na biograficznych faktach z życia artysty wzrastającego pod skrzydłami opiekującej się nim starszej o 12 lat siostry demonizuje ten niesłychanie skromny wycinek życia tlącego się na obrzeżach Wałbrzycha.
Prowincja, ciepło wspólnoty mieszkańców klatek schodowych, rozśpiewanych podwórek, żyznych ogródków, pluszczących kąpielisk i wszystkiego, co się sentymentalnie po latach wspomina, jest sceną, na której autor umieszcza czary.
I tu obowiązkowo recenzenci przywołują termin realizmu magicznego, bez którego oczywiście żadne dzieciństwo się nie obejdzie, a tym bardziej dzieciństwo ludzi dobrych. Dziecięce czary kilkuletniego Stefka nie są ani skuteczne, ani twórcze, ani nie różnią się niczym od podobnych czarów jego rówieśników. Roszczenia i przeciętność chłopca nie przecina filmowej nudy, która nie staje się nudą zamierzoną ani bohaterem filmu. Jest produktem ubocznym banalnej historii, gdzie dziecko prowokuje los do skomplikowania swojej matce jeszcze bardziej życia poprzez ściągniecie na jej głowę mężczyzny, który ją kiedyś opuścił i pod wpływem czarów dziewięcioletniego gówniarza ma zamiar wrócić po latach do wyhodowanych skutków swojego zapłodnienia (czym zapewnie uaktywni lustrzane roszczenia dzieci w jego drugiej rodzinie).
Nie wiem, czy publiczność płacze na widowni po andersenowsku, po dickensowsku, czy popłakuje tak sobie po polsku z uwagi na czary zbierane intensywnie na rzecz zbliżającej się beatyfikacji.
Upiorny Wałbrzych, zwany przez zachwyconych recenzentów sieciowych „urokliwym miejscem” jest też zapewne i entuzjastycznym usprawiedliwieniem dla władz miasta, by trochę grosza zaoszczędzić i doinwestować wspaniałą polską kinematografię.
Nie wiem, czy w Polsce jest więcej nagród, niż w innych krajach, ale też zazwyczaj tak jest, że trzeba kogoś nagrodzić.
Niedługo idziemy z córką do chluby naszego miasteczka, niegdyś studenckiego, awangardowego klubu na sylwestra. To bardzo drogi sylwester i nie wiadomo, czy dla naszej córki, tegorocznej maturzystki, jest to nagroda, czy kara. Chcę, by studiowała w Polsce, a ona wraca do Stanów.
Mogły być z tego niezły scenariusz.
Tak to jest ze scenariuszami z autopsji.
Właśnie wracam z bloga Marka Trojanowskiego, który nagle zakończył 40 odcinkiem swoją sieciową powieść.
Myślałam, że spędzę koniec roku z moimi kochanymi Węgrami, a tu wypadałoby dług spłacić (przeczytałam wszystkie odcinki) i o tej powieści na blogu napisać. A i napisać trudno, to przecież o Nieszufladzie powieść, nadziei każdego, komu całe życie mówiono, że na druk jeszcze za wcześnie. Więc i krytyka, i scenariusze z autopsji są trudne. Ale przecież wiedza o tym, o czym się pisze, powinna dawać przewagę.
Wracam też z bloga Marty Klimowicz „socjologia internetu”, gdzie dowiedziałam się, że nagrody za blogi Onet tym razem może dać blogom nie z Onetu. I weszłam na te zgłoszone blogi literackie i nie wiedziałam, gdzie ja jestem. Nigdy człowiek nie miał możliwości tak łatwo wejść w czyjąś duszę.
Niebezpieczne – można już nie wyjść.
Chyba po tym poznać jurorów, że tam nigdy nie byli.
Są to krainy trujące.
Okazuje się, że wyżyną wtajemniczenia jest rozpoznanie, co jest trujące, a co uzdrawiające. Jurorzy zatracili węch, smak i gust, jak okaleczone psy nienadające się do polowań.
Chyba przeceniasz delikatnosc jurora (to chba już zawód?).
Zresztą, od nowego roku nasza rodzina przechodzi na wegetarianizm.
Też literacki. Bez selekcji potraw zostaniemy pożarci.
To może Pani wymienić chociaż jeden tegoroczny film polski, który się Pani podobał?
Jacka Borusińskiego i Dariusza Basińskiego (kabaret Mumio) „Hi Way”, ale to film z 2006 roku.
Nie mamy takich rajskich ptaków jak Greenaway czy Almodovar, więc chociaż improwizowany na gorąco dowcip daje przynajmniej kontakt z żywą inteligencją.
Tak, Jacek ma rację z tą wyżyną. I można to uogólnić egzystencjalnie. Na poziomie 3 roku życia zaczyna się dostrzegać innego, różnicować i wartościować. Z niewiadomych powodów ten proces może zostac zatrzymany i się w ogóle nie pojawić. Dorosły osobnik tak ukształtowany społecznie się może spełnić, ale nigdy nie wie z kim, czym ma do czynienia. Może być nawet “piekielnie inteligentny” choć zazwyczaj nie jest, ale nigdy nie rozpoznaje właściwie i trafnie. Myślę, że ów proces pominięcia zasadniczego etapu rozwoju z równie niepojętych powodów występuje w Polsce w skali znacznie większej niż gdzie indziej. Tak jak nie wiadomo dlaczego Ewy ukochani Węgrzy znacznie częściej dokonują żywota samobójczo niż reszta towarzystwa.
Gwoli uzupełnienia: do społecznego funkcjonowania i spełnienia wystarczą klisze, schematy i stereotypy. Ponieważ system ten stosują mniej więcej wszyscy, nikt nie jest pokrzywdzony. Np. faceci dość powszechnie uważają kobiety za kurwy, w ocenie kobiet mężczyznom chodzi tylko o jedno. I tak to idzie mniej więcej upraszczając. Ale jakby ktoś nalegał, to służę bardziej finezyjnymi przykładami.
Pisząc dalej cykl Krasznahorkaiego chcę tutaj wkleić notkę o ostatnim filmie Béli Tarra „Człowiek z Londynu”, gdzie scenariusz napisał na podstawie kryminału George’a Simenona – Krasznahorkai.
Samobójstwo tym razem popełnił nie Węgier, a producent filmu, ich rówieśnik, Francuz Humbert Balsan. Więc Węgrzy zaraźliwi.
Zresztą, każdy po obejrzeniu „Man from London” gotowy jest wyskoczyć przez okno.
Też myślę, że kręci się schematy, a nie istotne problemy. Kino familijne, produkowane amerykańskie sentymentalne opowieści, nigdy nie są kwalifikowane do kina zaangażowanego, ambitnego, niosącego jakiś nowy wkład w to, co się już wie. Przecież w dalszym ciągu nie wiadomo, czy tzw. rodzina pełna nie jest bardziej szkodliwa dla dziecka.