Koniec roku to nie, jak czytam w słowach Juli Kristevej na blogu Lecha Bukowskiego, melancholia nienawiści.
Depresja związana z odejściem kolejnego roku, kolejnej szansy, odejściem życia, które topnieje przerażająco nieodwracalnie i pewnie, nie rodzi złych uczuć. I jeśli można podważyć jeszcze słowa Kristevej przeczytawszy wreszcie spolszczone jej dzieła nie opierając się w kółko jedynie na słowach Sokala, to bezwzględność czasu można przetestować jedynie bezbłędnie na własnym życiu.
Zanurzam się więc w podobieństwie i topię w słowach Krasznahorkaiego, w jego melancholii sprzeciwu, sprzeciwiając się jedynie wszystkiemu, co łagodzi czasy, które historycznie mi były dane.
László Krasznahorkai w duecie z genialnym reżyserem Bélą Tarrem tworzy jeszcze inną jakość. Wszystko, co udało nam się zdobyć, łącznie z ośmiogodzinną ekranizacją „Szatańskiego tanga”, jest genialne.
Destrukcja, opustoszenie i spustoszenie, rzeczy nie filmowe na czarnobiałej taśmie integralnie, bez surrealistycznych udziwnień, stanową egzystencję odartą z wszelkich percepcyjnych ułatwień.
Bez histerii, bez dydaktyki, bez popisu, bez moralizatorstwa.
To nieuchwytne – to co pojawia się miedzy widzem a obrazem w malarstwie Hoppera, co literatura wsącza w podświadomość kafkowskim oczekiwaniem przed prawem, co muzyka standardów jazzowych jedynie sygnalizuje – opada na odbiorcę spowijając go ciepłym kokonem i sprawia, że wreszcie jest u siebie.
Jak takim sposobem bolesne, piekielne stany działają uzdrawiająco niosąc dzieciom PRL u uzdrawiającą katharsis?
László Krasznahorkai w rozmowie z Elżbietą Sobolewską („Literatura na Świecie”, 9-10/2005) cierpliwie tłumaczy swoje artystyczne credo.
Entuzjastycznie przybliża nam nieobecnego tyle lat pisarza Krzysztof Varga w GW przy okazji tegorocznego spolszczenia „Melancholii sprzeciwu” (napisanej przez László Krasznahorkai dwadzieścia lat temu!).
Oczywiście, że Polak – Węgier dwa bratanki.
Tym nikomu niepotrzebnym porzekadłem, wychowana na Ferencu Molnárze i jego 24 wydaniach „Chłopców z Placu Broni”, dowiedziawszy się od niedawno przecież poznanego Sándora Márai, że kto z Węgier nie uciekł w porę, artysta być nie mógł – z ulgą pozostanę w ten czas kończącego się roku w śród moich rówieśników.
Z braku braci polskich – wśród moich węgierskich bratanków.