moje listy męczą się i chodzą przez Atlantyk
Halina Poświatowska
Gdy umierał na raka płuc w jednym z amerykańskich szpitali w Filadelfii spadł deszcz, pierwszy od mojego tu pobytu i był jedynie zdziwieniem w piekielnym upale, który rokował niezmienność i nieskończoność takiej pogody. Białe irysy mokły, a nad Wisłą w Krakowie wiał wiatr. Pielęgniarka zachęcała, by nie przerywać telefonicznego połączenia z Krakowem. W agonii pacjent podobno wszystko słyszy, tocząca się wielogodzinna piana z ust i rzężenie pod tlenowym namiotem nie zakłóca ostatniego, ziemskiego odbioru czułych słów bliskich. Potem przyleciał ktoś z rodziny z Polski po urnę z prochami i pozbierał resztki pozostałych w polskim przytułku przedmiotów. Komputerowy wydruk namalowanego przeze mnie portretu córki zabrano wcześniej w czasie zabiegów chemioterapii, a odbitki powtórnie nie zdążyłam już dosłać. Skradziono komórkę, natomiast porozrzucane „Tygodniki Powszechne” pozostały nietknięte.
Pomysł wysłania Poświatowskiej do szpitala w Filadelfii pół wieku temu i prolongowania jej śmierci o 9 lat powstał w wyniku przyjazdu światowej sławy kardiologa, doktora Baily do komunistycznego Krakowa. Tylko dzięki epistolarnej zapobiegliwości kierownika III Kliniki Chorób Wewnętrznych w Krakowie, profesorowi Julianowi Aleksandrowiczowi żydowskie sanatorium Deborah w stanie New Jersey przysłało zaproszenie. Wittlinowie, emigranci od 1941 roku zorganizowali wśród Polonii składkę na podróż i pobyt, niejednokrotnie powstałej z kilkucentowych darowizn. Nowojorska telewizja transmitowała zwycięstwo amerykańskiej medycyny, czyli pierwsze, eksperymentalne operacje na otwartym sercu Poświatowskiej. Po rekonwalescencji postanowiła złamać złożone ubekom przyrzeczenie o natychmiastowym w wypadku przeżycia, powrocie. Nie wróciła, kształcąc się, czytając zakazane w Polsce książki („Dziennik” Gombrowicza , „Traktat poetycki” Miłosza).
W całym tym jednostkowym zdarzeniu artysty, działania losu wbrew jego biegowi, temu wymknięciu się śmierci na czas realizacji twórczych zamierzeń (Halina Poświatowska wydała do zakończenia życia, czyli do 32 roku 4 tomiki wierszy oraz prozatorski utwór „Opowieść dla Przyjaciela” ) zastanawia biologiczny imperatyw zarówno podporządkowania, jak i sprzeciwu. Poetka, której debiutancki tomik „Hymn bałwochwalczy” dołączano do podań próśb o stypendia, granty, zapomogi i wysyłano wszędzie, gdzie się tylko dało, by udowodnić światu, że to życie jest wartościowe i utalentowane, otacza się też szczelnie listami. Krytycy pięknie piszą o twórczości poetki, rozpiętej między Erosem a Thanatosem. Udostępnione niedawno 289 listów, które są też materią „Opowieści dla przyjaciela” świadczą o wielkiej sile zarówno finalnej kreacji artystycznej w wierszach, jak ich jej stawania, zmagania i procesu twórczego, co „Listy”, docenione literacko, dokumentują.
Poświatowska jest niejednokrotnie zmęczona listami, czasami wymknie jej się zniecierpliwienie – Tyle durnych listów muszę pisać, że mi to zajęcie zbrzydło do cna -. Nie wiadomo, czy, jak pisze, otrzymanie np. 8 listów dziennie to przyjemność czy smutny obowiązek odpisywania. A jednak karne pozy, jakie przybiera w zależności do kogo pisze, narkotycznie scalają ją w jeden byt, który już nie jest jedynie medycznym eksperymentem, nie znającym angielskiego bezbronnym emigrantem nie mogącym zrozumieć komend czarnej pielęgniarki ani materiałem na samobójcę. Wie, że jak odrobi „zadania domowe”, napisze do redaktora naczelnego Tadeusza Śliwiaka, który wprowadzi jej twórczość w krakowski obieg, podziękuje darczyńcom za opiekę, koleżankom z collegu za kumpelstwo a matce za matkowanie, pozostanie jej jeszcze przyjemność erotycznej wymiany słownej z niewidomym od urodzenia rówieśnikiem, Ireneuszem Morawskim. Ale ten, powiernik „Opowieści dla przyjaciela”, nie godzący się na publikację swoich listów, będących dla poetki największą inspiracją i wsparciem, ociąga się z ich pisaniem, zwleka i w konsekwencji wycofuje.
Poezja Poświatowskiej, słusznie odebrana przez krytyków jako opozycyjna w stosunku do liryki Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, której kokieteria, poetycki lukier francuskiego buduaru, gry damskiego uwodzenia, częsty banał, różni się od jej surowości i biologizmu. Ciało, odmawiające posłuszeństwa wbrew młodości i seksualnemu potencjałowi staje się dla Poświatowskiej naturalnym, pozbawionym kulturowych konotacji zawstydzeń i lepkiego chichotu, źródłem życia. To apoteoza męskiego ciała, bioder, warg i ramion, której polska liryka miłosna nie doświadczyła wcześniej w takiej nowoczesności, odkrywczości i szczerości. Poświatowska tęskni naturalnie do wyzwolenia swojego pożądania, a wiersze finalizowane szybko ( raz na trzy dni), stanowią z początku jedynie terapię, by z czasem ulec twórczej metamorfozie.
Poświatowska nie znosi Krakowa, tej umieralni: Deszcz pada niemal codziennie, ziemia jest nasiąknięta wilgocią (…). Umierali często, zbyt często, jak na taki niewielki szpital, jak na jedno skrzydło szpitalne, w którym leżymy – cienie ludzkie oczekujące na werdykt lekarzy. Umierali codziennie zabierając ze sobą nadzieję, zabijając naszą nadzieję. W Hahneman Hospital po, jak pisze poetka do Ireneusza Morawskiego Deszczu, który padał na oceanie, ludzie też mrą jak muchy. nie masz racji, jeśli Ci się wykwit mojej – emigracyjnej bądź co bądź – poezji nie podoba. Bardzo się boję i gdyby to nie o mnie chodziło, to już bym dawno wyskoczyła przez okno. Owinęłabym się ze łbem w długie, białe prześcieradło i – i wąsko i podłużnie z szesnastego piętra w Filadelfię (…)
Według lekarzy, Poświatowską zniszczyły słowa. Efekt filadelfijskiej operacji został zniweczony przez nadmierną naukę, nadrabianie zaległości w poznawaniu świata i miłości. Żarłoczność, z jaką rzuciła się na lektury, filozofię, tłumaczenia i smak obcych języków, spowodował, że jej chore serce nie wytrzymało kolejnej ingerencji chirurgicznej. Nie wytrzymało też otoczenie. Czemu poszedłeś ode mnie? Czemu milczysz? Aż taki jesteś dumny? A ja nie, ja potrafię żebrać o słowa. O co jeszcze? Słowa są tak ważne – skarży się w ostatnim liście Ireneuszowi Morawskiemu. Więc gdzie, czasem trzeba znać adres, a ja właśnie zapomniałam Twój, a może nie wiedziałam nigdy. Tak po prostu, jak butelkę do morza. Dopływa do Ciebie. A teraz ty już mnie więcej nie chcesz. A słowa są takie ważne, tylko słowa…
Halina Poświatowska
Dzieła tom I-II Poezja
Dzieła tom III Proza. Opowieść dla przyjaciela
Dzieła tom IV Listy
Wydawnictwo Literackie 1998
Nie wiem gdzie ten komentarz umieścić. Linkowanemu tutaj “Puzdrze” gratulacje z powodu finalizacji zapowiadanego drugiego numeru. Tym, którzy tak jak ja mają wakacyjne trudności z dostępem do netu podpowiadam, że Pierwszy Sekretarz Partii Liternackiej pisze na stronie czwartej o śmierci.
Odnośnie gratulacji, wszystkim nielicznym, którzy pogratulowali mi finalizacji wystawy indywidualnej serdecznie dziękuję.
~EwaBien, 2006-07-05 22:33
Za dużo śmierci na wakacje! Coś lżejszego!
~Mila, 2006-07-06 16:03
Poznałaś Ewa jakiegoś afroamerykanina, afroemarykankę? Interesuje mnie to czy można powiedzieć, ze oni się różnią w jakiś sposób od białych, czy też że nie da się tego powiedzieć. Może na meila byś coś napisała, proszę, może coś słyszałaś.
~tajna, 2006-07-06 16:23
O Murzynach najlepiej dowiedzieć się można wszystkiego z portali Młodzieży Wszechpolskiej.
~Mila, 2006-07-10 12:23
Tak, Mila ma rację, lepiej czytać teksty fachowe. Nie mam z Tobą tajna połaczenia mailowego w sprawach nie dotyczących bloga, więc mnie tutaj nie wypuszczaj. I co, nie jesteś w Barcelonie? To czemu nic nie wklejasz?
Dam tekst na razie o Lawrence, Bo Capote jeszcze nie przerobiony, ale jak tak będziesz tu mało pisał, to dam i o Capote.
~EwaBien, 2006-07-10 14:20