Monika Jaruzelska „Towarzyszka Panienka” (2013)

Próżność jako ewangeliczny grzech główny spowodowało powstanie tej książki, bo, jak donosi autorka w swojej biografii, z brakiem pieniędzy nigdy problemu nie miała. Nie miała też nigdy problemów z religią katolicką, gdyż potajemnie ochrzczona przez babcię była od zawsze córą kościoła katolickiego zarówno w czasie wizyt z rodzicami u Ojca Świętego w Watykanie, jak i w momencie ochrzczenia swojego syna. A jednak permanentne łamanie przykazań bożych jest w tej beznamiętnej narracji jakimś według autorki pozytywnym rysem jej osobowości, sygnalizującym witalność i dzielność.
Nie da się tej książki przyjmować jako dzieło artystyczne, nie jest też dokumentem i nie jest fałszem, mającym na celu dowartościowanie autorki. Jej letniość polega na rozwadze i przyjęciu niezłomnej postawy niezależności wobec losu ludzkiego, któremu Monika Jaruzelska ani nie przeczy, ani się na niego nie skarży, ani też się nim nie chwali. Ta neutralność byłaby nawet wartością, gdyby nie zwykła oczywistość, że los zdeterminował jej życie, a nie ona los. I tak jest w greckich tragediach. Bohaterowie poddawani boskim eksperymentom wracają – być może tylko ze względu na dydaktyczne przesłanie mitu – do pierwotnych sytuacji wyjściowych, kiedy ich deformacja była jeszcze w boskich planach. Nacisk Historii na życiorys Moniki Jaruzelskiej, przeczy anonsom wydawcy książki, jakoby ten literacki utwór miał na celu przywrócić pisarce normalność i pokazać czytelnikowi, że jest taka sama, jak on, jest takim samym człowiekiem. Ale przecież nie można od czytelnika żądać rzeczy niemożliwych, jak i nie można żądąć ich od autorki. Gdyby Monika Jaruzelska nie była córką swojego ojca, w życiu bym tej arcynieciekawej książki nie przeczytała. Stan wojenny w Polsce pod koniec ubiegłego wieku to moja młodość, to najważniejszy okres w moim życiu i naturalną moją potrzebą jest sięganie właśnie po takie książki, jak „Towarzyszka Panienka”. Spisane przez tytułową towarzyszkę panienkę czyny i rozmowy mają uzupełnić lukę, którą mój życiorys domaga się wypełnić. Poszukuję odpowiedzi na pytania, których wtedy zadawać nie było wolno i ich tutaj nie znajduję, a mogłabym, gdyby Monika Jaruzelska zechciała na nie odpowiedzieć. Ale nie, mimo psychiatrycznej i psychologicznej edukacji, certyfikatu psychoterapeuty, autorka książki unika wszelkich konkretów wodząc czytelnika za nos, ale nigdy siebie na pokuszenie ekspiacji. A więc dowiaduję się w kim kochała się towarzyszka panienka w serialu „Czerech pancernych” i w serialu z Kapitanem Klossem. Z kim ze znanych artystów estrady i kina chodziła na spacery, do kawiarni, kto się z nią kumplował i kto przysyłał samochód, by mogła poprawić coś w złożonych w redakcji artykułach. Dowiaduję się, kto z władców ówczesnego świata, oprócz Fidela Castro, który zatroskał się o jej talerz w czasie bankietu w jednej ze swoich willi na wyspie z koralowej, zauważył jej człowieczeństwo i kobiecość. Właściwie cała książka jest właśnie o tym, że jesteśmy wszyscy takimi samymi ludźmi, tylko że trochę różnią się nasi ojcowie. Ale, rodzina to rzecz święta, figura ojca to przecież coś, co nie podlega ocenie. O ewangelicznym Ojcu uczymy się już na religii i takie chrześcijańskie przesłanie przesyca całą książkę, szczególnie, że generał Wojciech Jaruzelski, mimo zdeklarowanego ateizmu przez swoje całe zawodowe życie, miał też przecież Ojca a ten… wierzył w nieskazitelnego Boga Ojca.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii czytam więc jestem i oznaczony tagami , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

16 odpowiedzi na Monika Jaruzelska „Towarzyszka Panienka” (2013)

  1. Robert Mrówczyński pisze:

    Doświadczenie tej lektury musiało być wyjątkowo przykre tak dla Ciebie jak i całego pokolenia ludzi, którzy na własnej skórze musieli odczuwać dekady całe “jednaki” los z losem swoich ciemiężycieli, którzy teraz w osobach swoich dzieci naigrawają się z historii pisząc swoistą apoteozę zła.

  2. misia pisze:

    A co to jest wodzenie za nos czytelnika?

  3. Ewa pisze:

    Chciałabym Robercie powściągliwie, bo przecież artysta to nie sędzia tylko ktoś, którego obowiązkiem jest zachować pamięć, nawet, jeśli ona jest subiektywna, bolesna i autodestrukcyjna. I w tym wypadku pretensja nie ma wymiaru roszczeniowego, a jedynie wypełnianie obowiązków świadka epoki. Jednak w tej krótkiej notce o książce, którą, jak zauważyłeś, przeczytałam z niechęcią, nie chciałabym pisać emocjonalnie. Bo przecież, gdyby nie stan wojenny, mój brat może by nie zginął, bo kiedy wreszcie wydali im paszporty, to już w czasie fatalnej pogody w Himalajach. A ile było takich prozaicznych wypadków z powodu braku komunikacji, wyłączenia telefonów, nie dojechania na czas do szpitala… To przecież wielka, nigdy nie zabliźniona rana, na którą okładem nie może być udany żywot Moniki Jaruzelskiej.

    I właśnie misiu to jest wodzeniem za nos – tematy zastępcze – śmiałe przedstawianie na kartach książki drażliwego tematu, który rozwija się w kierunku banału, odpowiedzi prawdopodobnych, ale nieistotnych. To mniej więcej tak, jak robi wywołany uczeń w szkole, który nie przeczytał lektury, zna ją z bryków i podpowiedzi kolegów, z tego robi zgrabny popis oratorski. Ale jest to przecież bez wartości. Prawdziwy nauczyciel to wie. Najprawdopodobniej autorka też nic nie wie i nie chce wiedzieć, ale po co zabiera głos, kto ją wywołuje do odpowiedzi? Bo przecież świat mody jest podobno apolityczny i dlatego tam się schroniła. I po co wychodzi?

  4. Robert Mrówczyński pisze:

    Podzielam postulat, że sztuka nie może być dosłowna, a artysta to nie sędzia. Ale w wypadku dawania świadectwa takim czasom i takim ludziom o jakich pisze “towarzyszka panienka” artyzm nie jest potrzebny, nawet gdyby Jaruzelska artystką była. Potrzebna jest tylko prawda. Nieobecność, niezaistnienie w świadomości Polaków osądu tego okresu w postaci jakiegoś znaczącego i zapadającego w pamięć wydarzenia spowodowała, że takie publikacje mogą tu zaistnieć nie dość, że bez żadnego sprzeciwu, to jeszcze z aprobatą.
    Trudno sobie wyobrazić, żeby np w powojennych Niemczech wydano podobną książkę o Hitlerze. W powojennych Niemczech znaleźć można natomiast świadectwa dzieci zbrodniarzy nazistowskich, które zdołały się zdobyć na odwagę i przełamać tabu milczenia pokolenia dzieci wobec nazistowskiej przeszłości swoich rodziców. Syn Hansa Franka jest właśnie takim przykładem prawdziwego dociekania prawdy, (a nie wodzenia za nos) na temat swojego ojca i spisania jego zbrodni także w książkach: “Mój ojciec Hans Frank” i “Moja niemiecka matka”, co wcale nie zjednuje mu przychylności niemieckiego społeczeństwa. Mimo tego jeździ po świecie (tu w Krakowie) i głosi prawdę o swoich rodzicach tak:
    “Proszę o wybaczenie w imieniu swoim i śmiertelnie chorego brata Normana za wszystkie zbrodnie popełnione przez rodzinę Franków na Polakach” – Niklas Frank, Kraków 1 września 2003
    (cytat z Wikipedii)

  5. Marcin pisze:

    A może problem tak naprawdę leży jeszcze gdzie indziej. Nie w niemożności uczciwego rozliczenia się z własną biografią, lecz w tym, że Polacy po prostu nadal hołubią PRL jako tę mityczną krainę, gdzie było może biedniej, ale lepiej – bo sytuacja materialna w miarę przewidywalna, bo sąsiedzi poznawali się na klatce schodowej itp. Dla Niemców okres nazistowski to chyba jednak pewne – wciąż – tabu, które trochę się przerzuca z rąk do rąk jak gorący ziemniak. Dla nas komuna to fajny oldskul. Dla pokoleń wychowanych w tym systemie – okres młodości, który zawsze się wyzłaca, dla młodych – mruganie oczkiem i szpanowanie cytatami z Barei. Wmówiliśmy sami sobie – mniejsza o to, z jakich przyczyn, bo na pewno są różne – tę legendę o najweselszym baraku obozu socjalistycznego. Taki klimat rzeczywiście nie sprzyja zadawaniu fundamentalnych pytań o historię. Że już nie wspomnę o moralnej abolicji dla funkcjonariuszy reżimu, jaką zaserwowała nam po 1989 roku część postsolidarnościowych elit, z “Gazetą Wyborczą” na czele.
    Skoro Adam Michnik najpierw pisze z więzienia list do Kiszczaka, w którym nazywa go świnią, a parę lat później pasuje go na człowieka honoru i zabrania – pod groźbą wykluczenia ze “światłej i postępowej” części społeczeństwa – krytycznego oglądu przeszłości, to nie ma się co dziwić, że moda na różne “Towarzyszki Panienki” kwitnie w najlepsze. Efektem z jednej strony jest więc gloryfikacja PRL, czy też – w najlepszym razie – przymilne zaokrąglenie jej ostrych krawędzi; z drugiej – przejęcie krytycznego potencjału, który przecież musi się uzewnętrznić, przez radykalną prawicę, co też rozliczeniom raczej nie wychodzi na dobre.
    Niestety, brakuje jakiegoś salomonowego rozwiązania, które otworzyłoby przestrzeń do pozbawionej ideologicznych naleciałości dyskusji. Bo na prawo mamy np. Roberta Winnickiego, który powarkuje, że jedyne, czego życzyłby Jaruzelskiemu na 90 urodziny, to więzienna cela, a na lewo – michnikowe “odpieprzcie się od generała!” i Janusz Palikot z kwiatami przy jego łóżku. A środek dostaje kołowacizny i boi się spojrzeć na boki, bo a nuż ktoś przyklei mu do czoła etykietkę “wściekłego lustratora” lub “pachołka czerwonych”.
    To jest rzeczywiście poważny klincz, z którego trochę nie wiadomo jak się wyrwać.

  6. Robert Mrówczyński pisze:

    Na prywatny użytek pokolenie nazistów również bardzo dobrze wspomina czasy i porządki Hitlera, też wyzłaca ten okres, bo taki mechanizm jest uniwersalny i na takie nastawienia nie ma wielkiego wpływu klęska tej ideologii. Publicznie nikt tam jednak nie odważy się mówić z aprobatą o tej zbrodniczej epoce, bo świat, historia i sądy osądziły i nazwały tę zbrodnię. Nie jest to w Niemczech żaden temat tabu, przeciwnie, mają na tym tle wielki kompleks i bardzo gorliwie nicują swoją niechlubną przeszłość. Tabu, jak pisałem wcześniej, jest oskarżanie rodziców przez dzieci, a jednak jest to możliwe i usprawiedliwione w obliczu wagi zbrodni. W Polsce kwestie oceny rozmiaru zbrodni i ukarania zbrodniarzy komunistycznych pozostawiono do uznania publiczności i każdy bez wstydu może się zachłystywać wspomnieniami o “dobrych czasach” realnego socjalizmu.
    Pozostaje pytanie dlaczego w krajach bloku sowieckiego takie procesy na miarę norymberskiego się nie odbyły? Niestety, ale nawet takich pytań nikt nie zadaje.

  7. Ewa pisze:

    Kiedy w 2004 roku wszedł na ekrany „Upadek” z genialną rolą Bruno Ganza w postaci Hitlera, odezwały się na świecie słuszne głosy przeciwko uczłowieczaniu Hitlera.
    Ten sam zabieg po trzydziestu latach od wprowadzenia stanu wojennego stosują wydawcy książki, tak, jakby doszli do wniosku, że nadszedł już czas zamazywania, kiedy potomkowie panujących wtedy elit dochodzą do głosu, zajmują lukratywne stanowiska w świecie biznesu i mediów wskutek, jak napisał tu Robert, braku rozliczenia. Ja akurat Marcinie nie uważam, że sentyment, hołubienie młodości jest przyczyną, tylko że to są bardziej perfidne i diabelskie procesy zachodzące w Historii.
    Dla tych, którzy nie czytają i nie przeczytają książki, bo nic to ich nie obchodzi (też bym chciała, by mnie nie obchodziło) daję cytat, gdzie jednoznacznie Monika Jaruzelska dumna jest ze swojego taty:
    „(…) Sam o sobie mówił, że jest osobą głęboko niewierzącą. Ale jednocześnie z domu żarliwie wierzących wyniósł etos cierpienia i posłannictwa. Często słyszałam: „Trzeba nieść ten krzyż”, „Trzeba umieć znosić cierpienie”. Mówił to jako komunista, dla którego w przeszłości nauki Chrystusa były bardzo ważne. Wiem, że wielu może poczuć się obrażonych takim porównaniem. Ale postać Chrystusa jest nie tylko związana z chrześcijaństwem. Do jego nauk odwoływali się zarówno pierwsi ideowi komuniści, uważając go za rewolucjonistę i humanistę, jak i hipisi. Wszelkie oskarżenia ojciec przyjmuje z niesamowitą pokorą – to chrześcijańska pokora, jak mówi moja mama.
    Determinizm w połączeniu z wojskową dyscypliną i oficerskim honorem składają się na wizerunek ascety.
    Jest abstynentem. Przez całe życie nie palił, oprócz kilku miesięcy stanu wojennego. Jedyną jego słabością są słodycze, których również sobie odmawia, klepiąc się znacząco po brzuchu. (…)”
    „(…) W okolicach 13 grudnia mój telefon dzwoni dwa razy częściej niż zwykle. To dziennikarze. Proszą o komentarz, bo ojciec jest chory i nie może rozmawiać. Tylko co ja mam powiedzieć? Nie miałam na ojca decyzje żadnego wpływu. Dla mnie stan wojenny był rodzajem koniecznej wtedy hibernacji, łącznie ze wszystkimi jej skutkami.
    Dzisiaj argumenty ojca przekonują mnie bardziej niż kiedyś. Jednak nie chcę już więcej wracać do tego tematu. W trzydziestą rocznicę stanu wojennego udzieliłam miesięcznikowi „Pani” wywiadu pod tytułem Co się stało tamtej nocy. To mój komentarz.
    „Nie lubię »gdybania«, pisania alternatywnych scenariuszy. Choć, oczywiście, zastanawiałam się nad tym, co by się stało z nami, z moją rodziną, gdyby ojciec podał się do dymisji 12 grudnia 1981 roku.
    Czy to byłoby lepsze dla Polski? Kto wtedy przejąłby władzę? Twardogłowy nurt w PZPR? A może kraj by się rozpadł i Rosjanie rzeczywiście by weszli? W obu przypadkach ofiar byłoby nieporównywalnie więcej. Czy wtedy ojciec byłby uznany za bohatera, czy za tchórza? Nigdy nie osądzałam jego decyzji. Byłoby to groteskowe. Nie miałam ochoty na to, by zostać Pawką Morozowem. Najchętniej byłabym obrońcą ojca, ale rodzina w tej roli nie wypada wiarygodnie. Nie wierzę też, że »historia sprawiedliwie go oceni«, jak często słyszę. Już zawsze na temat konieczności wprowadzenia stanu wojennego zdania będą podzielone”.
    Dla mnie gdyby ojciec nie wziął wtedy na siebie odpowiedzialności, byłby dezerterem. Ale nie stawałby dzisiaj przed sądem. (…)”.

  8. misia pisze:

    O! Jaruzelski Chrystusem Narodów! Tego jeszcze nie było!

    To tak, jak Marcin Świetlicki pisze w wierszu “Słonidarność”:

    Widziano na mieście kobietę ciężarną.
    Dziecko przewraca się w wyrku.
    Dzień dzisiaj jest kreatywny bardzo.
    Słoń zrobił kupę w cyrku.
    Widziano na mieście kobietę ciężarną.
    Dziecko przewraca się w wyrku.
    Wszystkiemu winna jest SOLIDARNOŚĆ

  9. Ewa > misia pisze:

    tak, winien zamordowany.
    Ciekawe tylko, dlaczego w Czechosłowacji, ani w NRD nie było stanu wojennego i “więcej ofiar” i każdy mógł zobaczyć swoje “teczki”, tylko w Polsce nie.

  10. Marcin pisze:

    Ewa: zgadzam się, że nie w samym hołubieniu młodości należy szukać przyczyny, ale ono jest chyba takim pasem transmisyjnym, czy może raczej katalizatorem, dzięki któremu te demony Historii mogą zawładnąć duszami ludzi. Ja na przykład, choć załapałem się na sam schyłek PRL, przeżywam swoistą schizofrenię, kiedy myślę o swoim dzieciństwie w latach 80. Bo z jednej strony pamiętam je – i zawsze takie dla mnie pozostanie – jako (subiektywnie) naprawdę cudowne lata, ale z drugiej, gdy dowiadywałem się o Grzegorzu Przemyku, ks. Popiełuszce etc., rosła we mnie dychotomia. Zwłaszcza że akurat moja rodzina była, jeśli można tak powiedzieć, w gronie beneficjentów systemu, bo babcia pracowała w państwowym sklepie. I ogólnie rosłem w klimacie raczej afirmującym Polskę Ludową. Na czele z moim pradziadkiem – to apropos chrystologicznego ujęcia Jaruzela – który klarował mi, że Jezus był pierwszym komunistą. Pradziadek i jego syn, czyli mój dziadek, szczerze w to zresztą wierzyli. To był chyba zresztą dość mocno rozpowszechniony mem wśród proletariackich dołów.
    Potem przeżyłem podobną dwoistość, gdy zacząłem trochę zgłębiać historię antykomunistycznej opozycji. Zwłaszcza tej lewicowej, z komandosami i KOR. Otóż przyłapałem się na tym, że ze szkoły wyniosłem taki bardzo uproszczony obraz opozycjonistów jako genetycznych wrogów ustroju. Po czym okazuje się, że niby walczyli z tym systemem, ale w gruncie rzeczy bardziej po to, żeby przywrócić mu ludzką twarz, niż żeby go znieść. A nawet jak już nastąpiła zmiana, to i tak nie garnęli się do potępiania funkcjonariuszy PZPR. To było dla mnie naprawdę zaskakujące odkryć te półcienie, zorientować się, że opozycja wcale nie była monolitem. Może to źle o mnie świadczy, ale jeszcze do mniej więcej połowy lat dwutysięcznych nieszczególnie się orientowałem, dlaczego prawicowcy zwalczają “Wyborczą” i na odwrót.
    A w “Upadku” najbardziej, obok prób uczłowieczania nazistów, uderzyło mnie totalne odczłowieczenie atakujących Berlin aliantów. Zostali tam przedstawieni niczym jakaś armia pozbawionych twarzy upiorów, które z nie do końca zrozumiałych przyczyn osaczają zamkniętych w bunkrze ludzi. Ja w każdym razie tak to odebrałem.

  11. Ewa > Marcin pisze:

    Przygotowuję się do pisania na blogu o latach osiemdziesiątych w przyszłym roku, to może uda mi się wyjaśnić, o co mi chodzi, bo tak skrótowo, to trudno w komentarzu.
    Od strony ludności – a przecież tak trzeba ten czas rozpatrywać – nikt nic nie wiedział. Kto miał wtedy informację, mógł się wzbogacić, a przynajmniej nie stracić oszczędności całego życia, wiedzieć przynajmniej, by nie starać się o kredyt i tracić czasu na składanie podań. Rodzice chronili swoje dzieci stwarzając im jak mogli najlepsze warunki do rozwoju, w czym pomagał skok cywilizacyjny dzięki najnowszym technologiom, które umożliwiły dostępność video i komputerów. Moje pokolenie dostało czarno-biały telewizor z transmisją dwa razy w tygodniu po dwie godziny, marną, ciągle coś się psuło. Ale pamiętam, jako ośmiolatka (mieliśmy pierwsi na podwórku telewizor, bo ojciec budował wieżę telewizyjną w Katowicach i dostał talon na zakup odbiornika) to niesłychane przeżycie i radość z telewizora. Więc rozumiem Ciebie Marcinie i moje dzieci, jak kupiłam Atari w Peweksie i jak one to przeżywały. Co ich obchodził jakiś Przemyk, zresztą o Przemyku wiedzieli przecież nieliczni. Nie wiem, czy Twój dziadek nie mówił tego w trosce jedynie o Ciebie (nikt nie wierzył, że to runie, nikt nie miał nadziei, że nasze dzieci dożyją wolnej Polski), bo w tych latach tzw. prawdziwych komunistów już nie było. Bo moi rodzice, by nam ułatwić życie w szkole, nic nam nie mówili, natomiast już babcia na wakacjach w Przemyślu strasznie nadawała na ustrój.
    Ale wiesz, resentyment do tych czasów to coś innego u potomków nomenklatury, a innego u zwyczajnego obywatela. Tamci mieli zawsze wszystko, Monika Jaruzelska wspomina dziecięce wakacje na Krymie, a jednak nie miała jeszcze laptopa, bo mieć nie mogła. I w pewnym sensie skok cywilizacyjny pomógł tym bandytom w zamazywaniu Historii.

  12. Robert Mrówczyński pisze:

    Odkąd sięgam pamięcią w życiu publicznym i prywatnym obowiązywało dwójmyślenie i podwójna moralność, co Ewa nazywa troską o dziatwę, nie jest więc możliwe aby nawet rocznik 80 nie orientował się o co tu chodziło. Posada w państwowym sklepie nie obligowała nikogo do wychwalania reżimu, bo prawie wszyscy pracowali na państwowym, a jeśli to robił to musiał mieć imperatyw kategoryczny, czyli prawdziwe powody. Trzeba mieć niezwykłą fantazję, aby taką babcię z państwowego sklepu uznać za beneficjentkę systemu. Chyba, że to sklep “za żółtymi firankami” jak to się wtedy mówiło.
    W prawdziwych komunistów to chyba już nikt nie wierzył po krótkotrwałej odwilży 56.
    Ale to oczywiście nie znaczy, że nie można dobrze wspominać dzieciństwa, bo to ludzka rzecz. Nie jesteśmy jednak dziećmi w nieskończoność i kiedy się dowiadujemy tego jak bardzo nas okradziono, zmarnowano i oszukano, zwężono i zmniejszono nie możemy nadal się tak zachwycać. Lata życia kolejnych pokoleń w zakłamaniu uniemożliwia zdolność do oceny i wartościowania, bo trzeba by najpierw zakwestionować swoich rodziców, a to jest rzeczywiście tabu. I to nie chodzi tylko o rodziców Moniki Jaruzelskiej. To jest chyba główny powód dlaczego te “wyzwolone” społeczeństwa nie nicują swojej historii nie nazywają rzeczy po imieniu. Bo komuna wymyśliła diabelski system, w którym na każdego jest hak. Fałszywe świadectwo Moniki J. właściwie niczym się nie różni od innych fałszywych świadectw jakie dają zwykli, szarzy obywatele przy różnych okazjach.

  13. Ewa > Robert Mrówczyński pisze:

    Nie masz racji Robercie zrównując sklepową z innymi zawodami w PRL-u. Jak byłam w ciąży z drugim synem, rozpoznałam za lada w mięsnym moją koleżankę z podstawówki Elę Hajduk i skłonna byłam się jej przypomnieć, ryzykując ustawienie się w kolejce dla ciężarnych tuż przy ladzie, czego ze względu na bezpieczeństwo płodu nigdy nie robiłam. Tłok był straszny i nie wiem, czy mnie rozpoznała, czy udała, że nie, ale odeszłam z kwitkiem i pamiętam moją wtedy desperację, że właściwie poszłabym na wszystko, byleby w tych kolejkach nie stać. I być może sklepowe były takim właśnie uprzywilejowanymi beneficjentami systemu, które nie musiały stać w kolejkach. Nie wyczułeś ironii Marcina.

    pamietnik

  14. Robert Mrówczyński pisze:

    Zgadza się w stanie wojennym, a właściwie także w okresie Solidarności ranga i prestiż sklepowych wzrosła niebywale, ale też sklepy stały się miejscami scen dantejskich, gdzie ludzie stawali się kalekami lub wręcz ginęli straszną śmiercią zadeptanego. Jaruzelski zakręcił kurek z towarami, a winą za ich brak obarczył Solidarność, która zamiast produkować tworzyła listy proskrypcyjne i knowała, co w końcu pozwoliło mu – dla przywrócenia porządku – wziąć wszystkich za mordę. Przy takim chronicznym braku żywności sklepowa ze spożywczaka z dnia na dzień stała się panią życia i śmierci. Trudno sobie wyobrazić, żeby sklepowe odrzuciły tak nieoczekiwany dar od losu, choć zawód ten wówczas wymagał niezwykłej odporności psychicznej, a raczej szczególnych predyspozycji. Rzeczywiście w tych czasach sklepowa mogła zrobić kokosy w ramach redystrybucji towarów, nie mówiąc o satysfakcji zawodowej, co musiało promieniować na rodzinę. Ale oczywiście koszt tego był spory, bo swoją obrzydliwą pracę musiały wykonywać jawnie, patrząc w oczy swoich kłębiących się i zdolnych do każdego poniżenia ofiar. Jednak sklepowa w każdym okresie realnego socjalizmu miała sporą władzę i nieograniczone możliwości przewałów, bo zawsze wszystkiego było mało. Nie znaczy to jednak, że inne grupy zawodowe nie mogły się równać ze sklepowymi pod względem nieformalnych możliwości zarobkowych i satysfakcji zawodowej z tego płynącej. Absolutnie każdy mógł coś ukraść na swoim odcinku pracy i sklepowa nie stała w tej drabince na najwyższym szczeblu. Znane są praktyki podwójnego, potrójnego wynagradzania się elit w biurach projektowych i zakładach w ramach specjalnych nagród za już i tak zapłaconą pracę. Ale nawet stróż mógł ukraść sprzęt czy materiały na budowie, którą pilnował i też miał satysfakcję. Tym niemniej rozumiem Twoje zranione uczucia, dramatyczne przejścia i upokorzenia, które spotkały Cię w tych czasach i to ze strony koleżanki z pamiętnika. Ale komu te traumy były oszczędzone? Natomiast mało kto ma wpis “swojej sklepowej” w pamiętniku. Byłoby ciekawe posłuchać opowieści Marcina, niejako z pierwszej ręki, o pracy babci w tych złotych czasach sklepowych.

  15. Marcin pisze:

    Ten sklep, w którym babcia pracowała, to był sklep wewnętrzny, przy jakichś magazynach. Nie wiem, jak to się nazywało. W każdym razie nie było tam takich zwykłych klientów, bo tam zaopatrywali się pracownicy tych magazynów. Wszyscy tam ze sobą – jak to się mówi – dobrze żyli. A mnie najbardziej w pamięci utkwiły chińskie zabawki, które babcia załatwiała na prezenty pod choinkę. Ale oczywiście sporo było w domu rzeczy “spod lady” – zwłaszcza spożywczych. Właściwie wtedy określenie “załatwić coś” – od cytrusów na święta, po kolorowy telewizor marki Elektron, który bez przerwy się psuł – funkcjonowało jak wytrych do naszej rzeczywistości. Kiedy teraz o tym myślę, dochodzę do wniosku, że załatwiactwo było głównym zajęciem naszych znajomych i sąsiadów. A babcia chyba sporo w tym względzie mogła.
    U nas – to znaczy w rodzinie i na naszej ulicy – nikt chyba nie nadawał na ustrój. Przynajmniej mnie nic takiego nie utkwiło we wspomnieniach. Pamiętam tylko, jak pradziadek, który mieszkał w sąsiednim bloku z żoną i nie mieli telewizora, przychodził do nas zawsze na Dziennik. I oglądali go z dziadkiem, żywo komentując. Szkoda, że nie zachowałem w pamięci treści tamtych rozmów. Napisałem opowiadanie, w którym próbowałem zrekonstruować to oglądanie przez nich Dziennika, ale dialogi musiałem sobie sam wymyślić i chyba wyszły trochę drewniane.
    Wklejam ten kawałek:

    “Dziadek Antoś zachłystuje się dymem. Kilka sekund zanosi się dławiącym kaszlem i zagłusza spikera informującego o zbliżającej się rocznicy jakichś porozumień sierpniowych. Wreszcie spluwa grudką brązowej śliny w popiół.
    – Za Stalina by nie było takiej hucpy, jak w tej stoczni – zauważa z niesmakiem dziadek staruszek.
    Dziadek Antoś przytakuje swojemu ojcu zdawkowym skinieniem.
    – Wtedy by się nie patyczkowali, tylko rozgonili całe to leniwe chuligaństwo i zapędzili batami do uczciwej roboty – ciągnie swój wywód dziadek staruszek.
    Dziadek Antoś znów kiwa głową i mrucząc coś pod nosem, strzepuje popiół do blaszanej po-pielniczki, która stoi na kredensie.
    Gdy kilkanaście minut później odzywa się sygnał oznaczający koniec Dziennika, obaj dziadkowie jak na rozkaz podrywają się i odstawiają krzesła. Dziadek Antoś wyłącza telewizor, po czym zgodnie opuszczają pokój, wzajemnie ugruntowując się w swoich politycznych przekonaniach.”

    I jeszcze jeden:

    “- Idziesz już spać? – odzywa się dziadek.
    – Jutro pierwszy dzień szkoły.
    – To dobrze – chwali dziadek – wybyczyłeś się przez wakacje.
    Potakuję.
    – Dziadek, czy ty jesteś komunistą?
    – Jasne, że jestem. Wszyscy porządni ludzie są komunistami. – Moje pytanie go nie zaskoczyło.
    – Pan Jezus też był?
    – O, pewnie! On był pierwszym komunistą, a dopiero za nim poszli inni.
    – Dlaczego?
    – Bo komuna chce, żeby wszystkim żyło się dobrze i szczęśliwie.
    – Ja nie chcę być komunistą – wyznaję.
    – Czemu? – śmieje się dobrodusznie dziadek Antoś.
    – Boję się, że komuna zawładnie całym światem.
    – Tego nie trzeba się bać. Przecież chcesz, żeby wszystkim żyło się dobrze, żeby była praca i sprawiedliwość.
    – Pewnie, że chcę. Chciałbym, żeby nie było pieniędzy. Bo wtedy wszyscy mogliby wszystko mieć za darmo.
    – A widzisz! – triumfuje dziadek. – I to jest właśnie komunistyczne myślenie. Ty też zostałeś już komunistą, towarzyszu.”

    Jestem niemal stuprocentowo pewien, że ta rozmowa – oczywiście w znacznie prostszej postaci – rzeczywiście miała miejsce.

  16. Ewa > Marcin pisze:

    Kochający dziadek mógł to robić też z premedytacją, bo trudno uwierzyć, by ktoś był takim idealistą po wypadkach czerwcowych w 1956, po robotniczych manifestacjach na Wybrzeżu w 1970, czy po czerwcu 1976 w Radomiu. Mógł nie wiedzieć, bo w mediach nie było o tym śladu, ale przecież jak piszesz, interesował się żywo polityką, a Wolną Europę słuchali głównie żarliwi komuniści. Nie było innej drogi kariery dla wnuka, niż Partia, a tam nie było łatwo. Po przyjęciu do Partii trzeba był terminować, chodzić na zebrania i się wykazywać czysto orwellowską gorliwością, bo szary szeregowy członek Partii nic nie znaczył, tyle, co bezpartyjny. Być może dziadek Twój, który z uwagi na wiek znał życie i nic już nie mógł się spodziewać lepszego, i być może pamiętał sanacyjną nędzę, z tzw. mądrości życiowej chciał Ci oszczędzić to dwójmyślenia, o którym pisze Robert. Moja mama opowiada, że jak moja babcia zobaczyła w gazetowych fotografiach Bolesława Bieruta uczestniczącego w procesji Bożego Ciała, była wstrząśnięta. Propaganda komunistyczna potrafiła zawłaszczyć doktrynę Kościoła w Polsce do swoich celów i wzajemnie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *