Tu życie/ było / dla jednych – ucztą tłustą, / dla innych – / przeciągły / skowyt głodu. / Stąd bezrobotni / do rzeki Hudson / skakali / głową do spodu. / A dalej / mój obraz / bez cienia nawiązki, / po strunach – powrozach / aż gwiazdom do pował. / Widzę ja – tutaj stał Majakowski, stał tu / i głoskę z głoską rymował.- / Patrzę, jak w pociąg patrzy Eskimos, / wpijam się sztorcem, / jak w gardło ość. / Bru-kliń-ski most – / tak… / To jest coś!
Włodzimierz Majakowski
*
Zainicjowany przez Tajną Polskę obszernym tekstem Majakowskiego o Stanach Zjednoczonych, który rozwinął się na łamach Partii Liternackiej do obszernych przechadzek letnich po amerykańskiej literaturze i luźnych tematach pośrednio z nią związanych dobiegł końca.
Zanim wróci do aktualnych i gorących problemów życia literackiego w Polsce, jeszcze kilka ostatnich podróżniczych refleksji.
**
Z Filadelfii najtaniej jechać liniami chińskich autobusów. Ich siedziba nostalgicznie przypominająca najgorsze czasy polskich Pekaesów, sprzedaje bilety w śmierdzącej poczekalni bez cienia zachęty dla pasażera czy własnej reklamy. Nie jest ona nikomu potrzebna, do Nowego Jorku jeździ ich autobusami chiński proletariat zdeterminowany koniecznością i ceną. Na moment przed odjazdem wchodzi chińska dziewczyna ubrana jak za czasów Mao i od dokumentnie wypełnionego autobusu zabiera pasażerom wcześniej zakupione bilety. Przed chwilą mężczyzna wszedł do ustępu i bileterka nagłym ruchem otwiera kabinę, wchodzi do niej i wraca z biletem w ręku. Wszystko odbywa się błyskawicznie. Po chwili pasażerowie zasypiają, czasami słychać głos męski, a w odległym zakątku odzywa się głos żeński. Oboje nie patrzą w swoją stronę, a ten chiński flirt między najprawdopodobniej poznanymi tą drogą młodymi ludźmi prowadzony po chińsku, jest dowcipny, bo wiele osób spod przymkniętych powiek reaguje chichotem.
China Town w którą autobus wysypuje ludzi, by napełnić mrowiem nowych w drodze powrotnej, pełna nieprzyjemnych zapachów egzotycznego jedzenia powoli rozrzedza się, a wchodząc na drewniane deski Brooklyńskiego Mostu już się jest w innym kraju i już się jest wolnym.
***
Można przejść pieszo aż na Brooklyn, minąć kolejny dom Walta Withmana zaraz obok mostu. Dom, gdzie Cyprian Norwid rąbaniem drewna zarabiał na przeżycie, nie jest oznaczony żadną tablicą pamiątkową, natomiast stado amerykańskich pisarzy, od Trumana Capote, Normana Millera, Sylvię Plath po Johna Haskella, którego „Amerykański czyściec” Tajna Polska tu omówił, mają, lub będą mieli swoje pamiątkowe tablice.
Ale mnie już nie interesuje Brooklyn. Stąd można piechotą przejść na Green Point i jeszcze raz rzucić okiem na tych, którzy dają i będą dawać rodakom pieniądze. Tu rozkwitły biznesy rzeźników, jubilerów, posiadaczy restauracji, sklepów z polską żywnością i właścicieli domów, których cena jest bardzo wysoka ze względu na opłacalne wynajmowanie mieszkań ciągle przyjeżdżającym do pracy Polakom. To tu, na Green Poncie, gdzie żyje się naprawdę po polsku, uroczystości rodzinno- religijne rozdmuchując do finansowych szaleństw fasadowego wywyższania, kochają jak nigdzie polską sztukę. Z ich datków kolejna edycja aukcyjnej sprzedaży polskich artystów, zapoczątkowana przez Wiesława Ochmana i nieżyjącego już Dudę-Gracza, ozdobiona luksusowym katalogiem sprzedawanym po 18 dolarów, zakończyła się kolejnym sukcesem! Obrazy sprzedano niemal wszystkie, ceny dochodziły do kilku tysięcy dolarów!
Ale mnie już nie interesuje Green Point, bo pamiętam przecież Green Point ze „Szczuropolaków” Redlińskiego. Dlatego wstąpię jeszcze do polskiej księgarni zobaczyć, czy aby Redliński nie jest tu na indeksie, ale nie, skądże, wychodzę z zupełną nowością i będę ją czytać w samolocie.
****
Wtedy, gdy leciałam przez ocean Cubaną, samoloty były mniejsze, a gdy w Pradze dosiadł się jeszcze Che Guevara, dla którego przeznaczono pół samolotu od ogona i odseparowano go od reszty pasażerów z oddziałem w pełni uzbrojonych żołnierzy, leciało się inaczej. Dzisiaj samolot Lufthansy ładuje się 2 godziny wchodzącymi pasażerami jak do arki Noego zwierzętami. Lokuje w wąskich fotelach po dwie osoby przy oknie, resztę między dwoma korytarzami po sześć.
Siedzę przy oknie, dosiada się bez słowa może czterdziestoletni, pachnący mężczyzna, z którym spędzę noc. On zaczytany w kolorowym, biznesowym magazynie, ja w polskiej pornografii Edwarda Redlińskiego. Bo jak inaczej nazwać tę książkę znanego pisarza, który na starość idzie w jakąś perwersyjną dewocję? Obszerne sceny odejścia Jana Pawła II oczami bohatera, skretyniałego inżyniera i jego przemądrzałego syna (metoda Marka Koterskiego i Jacka Podsiadły) jest zupełnie nie strawna. Zmieszane z wodą kolońską mojego sąsiada i okropnym, niemieckim jedzeniem daje efekt czytelniczego zatrucia, toteż z ulgą witam gaszenie świateł i pogrążanie się w sztucznym śnie, którego chyba nikt tutaj nigdy nie doświadcza. Mój sąsiad niby pogrążony w nim jak niemowlę, reaguje jednak przesunięciem nogi, gdy w aksamitnej spódnicy staram się okrakiem nie usiąść na nim przekraczając jego ciało w drodze do toalety.
Zbliżając się rano do Frankfurtu z ulgą obserwuję przez okno, że wysepki miast, wyglądające w słońcu jak cekiny, a często też tylko jak potłuczone bezładnie szkło, otoczone są w dalszym ciągu jeszcze gęstwą zielonych lasów, których na całe szczęście na druk książek nie wycięto.
Mój sąsiad nie odezwał się do mnie do końca ani słowem, a wychodząc, nie powiedział nawet odruchowo do widzenia.
Edward Redliński
Telefrenia
Świat Książki 2006
Recenzja “Telefrenii” Edwarda Redlińskiego ukazała się w nowym, sieciowym ukazującym się od kwietnia 2006 roku literacki piśmie Dymamis.pl Oczywiście, absolutnie się z tą recenzją nie zgadzam, ale warto, ku uwadze Pierwszego Sekretarza to ambitne pismo tutaj podlinkować. Chociażby w miejsce wygasłej “Lolity” czy nieczynnych “Kolesi”.
~EwaBien, 2006-08-12 14:48