Cotygodniowe obowiązkowe balangi w pracowni z udziałem Profesora zawsze przedłużaliśmy jeszcze przenosząc się do akademika, bądź do innych miejsc. Chłopcy znikali, by powrócić z flaszkami z meliny, albo jak już nikt nie chciał z nimi pić, szli pić na dworzec.
Po ukończeniu pierwszego semestru na pożegnalnym bankiecie Robert był cały czas ponury. W kilkanaście osób poszliśmy kontynuować picie do ówczesnej dziewczyny Jurka w zabytkowej kamienicy Rynku. Zaskoczoną wizytą zbudziliśmy w nocy i rozłożyliśmy się ma dywanie w pokoju. Robert mamrotał, że jestem jedynym sensem jego w pracowni, jestem „promyczkiem”, potem zwymiotował całą treść alkoholowego dnia na dywan i zapadł w sen. Jakoś z dziewczynami udało nam się to posprzątać, położyłyśmy się obok czekając świtu. Pod łóżkiem leżałaby zużyte prezerwatywy Jurka, nigdy w życiu nie wdziałam prezerwatywy, trudno mi było te zwinięte gumowe krążki zidentyfikować. W oparach alkoholu, rzygowin i kłębów tytoniowego dymu, odczuwać seksualne pożądanie było niepodobieństwem. Zalanie się w trupa łączyło się z utratą minimalnej nawet witalności.
Następny obowiązkowy bankiet w pracowni był 8 marca, ale międzyczasie wszyscy zapraszali się na swoje imieniny do akademika, na które nie wypadało nie iść, ale imprezy te, mające na celu szybkie odurzenie, nie miały nigdy celu przyjemnościowego, przeciwnie, były mozolną, ciężką pracą nad unicestwianiem własnego organizmu. Ponieważ tylko Jurek dzięki wrocławskim koneksjom zdołał zaliczyć spektakl Grotowskiego gdzie regularnie biczowano na scenie aktorów, nie mogliśmy stamtąd czerpać przykładu, jednak ten egzystencjalny marazm był nieodmiennie obecny, odczuwalny i ze wszech miar pożądany.
Przy takim trybie życia, jeśli w naszej pracowni któraś z dziewcząt jeszcze pozostawiła w swoim rodzinnym mieście chłopaka, związki te rozsypywały się w pył, by tu na miejscu tworzyć nowe krzyżówki z osobników sobie podobnych i sobie wygodnych. Wyglądało to jak plemienne pozyskiwanie kobiet dla swoich członków. Dlatego grupa – a ja tak chciałam być w grupie – nazwała mnie z Robertkiem mężem i żoną, mimo, że wszyscy wiedzieli, że mam stałego chłopaka i też wiedzieli, że mają wiedzieć, że nic to ich nie obchodzi.
Jednak na dowcipy kolegów z pracowni o jego rzekomym zakochaniu Robert odpowiadał gorliwym zaprzeczeniem. Ale kiedy wracaliśmy z akademika tramwajem do domu razem – Robert wynajmował ze swoim bratem, studentem politechniki pokój kilka ulic dalej od naszego domu – czuł się zawsze zawiedziony, kiedy na drugi dzień, w niedzielę, przyjeżdżał do mnie Marek. W poniedziałek na zajęciach był lekko zirytowany tak, jakby wytykał mi nielojalność wobec i jego, i Marka. Nigdy nie wiedziałam, czy to udręczanie należy jeszcze do rytuałów grupowych, czy jest to pomysł wyłącznie jego. Widząc mnie w uczelnianym korytarzu kłaniał mi się wprawdzie, ale kiedy podchodziłam, nagle przystępował do kogoś innego ignorując moją obecność, by potem nagle okazać mi, że znajduje się w czarnej depresji i że sam z nią sobie nie poradzi. Prosił mnie wtedy bym z nim szła na piwo, albo do restauracji, gdzie wypijał bez słowa dwie pięćdziesiątki i wracaliśmy z powrotem do pracowni, a ja czułam się jak przedmiot, który zabiera się ze sobą nie wiadomo, po co, bo przecież nie miałam szans pohamować jego alkoholowych pragnień. Jakoś zawsze dochodziło do mnie, kiedy Robert zaproszony na czyjeś imieniny do akademika nie szedł tram z mojego podobno powodu, a gdy pojechałam z koleżankami na wycieczkę za miastem robił mi za to wyrzuty. Na zgodę wspólnego pójścia z koleżankami i kolegami na recital Ewy Demarczyk po kupieniu biletów powiedział, że właściwie nie chce iść, ale potem się rozmyślił i powiedział, że pójdzie. Przyszedł po mnie dużo wcześniej, niż się umówiliśmy z winem. Potem wstydził się tego, że je przyniósł, gdyż na recitalu nie dało się pić, zresztą Sławek, który był inicjatorem tego naszego wspólnego wyjścia chłonął każdy oddech Demarczyk w małej salce „Bliźniaka” i nie dopuściłby do alkoholowej profanacji tego wydarzenia. Wracaliśmy potem w romantycznym nastroju nocnymi, pustymi ulicami zajmując ich całą szerokość, Sławek całą drogę śpiewał pieśni Demarczyk, wszyscy byliśmy pod wrażeniem tego recitalu, tylko Robert wlókł się z tyłu nieobecny i osobny, mówił, że jest nieszczęśliwy i że nie wie, dlaczego.
Wyjeżdżając z Wrocławia na pierwszego maja i idąc na dworzec wrzuciłam mu do skrzynki na listy gałązkę jabłoni z notatkami na kartce, dotyczącymi zadanych kompozycji, co miało mieć charakter informacyjny.
Po moim powrocie widać postanowił żyć od nowa, miał nawet krawat. Ze mną spotykał się rzadko.
Taki rozproszony pejzaż z okna pracowni rzeźbiarskiej. Nie ma się na czym się zatrzymać. Może aparat fotograficzny by to utrwalił, a może jedynie słowa. A właściwie, słowa mogą opisać tylko brudną treść tego krajobrazu. Drzewa w dużych odstępach. Owszem, takie bogactwo kształtu, ale, po co się rozczulać nad kształtem, gdy nie zachwyca? Na środku bezsensowny plac kwadratowy na postumencie ściętej piramidy, na takie wchodzi się po schodkach, wchodzi się i co potem? Tu potrzebny jest ruch. Prawdopodobny, gdy przechodzą ludzie. Tylko ludzie są ciekawi.
Rzeźbienie. Wtedy mając tak dużo czasu do obserwacji i rozmyślań mogłam analizować Roberta jak mnie rzeźbi. Robiłam to z nudów, albo z zakorzenionej we mnie konieczności maksymalnego spożytkowania czasu nawet w takim wypadku, jakim było bezproduktywne pozowanie. Siedząc wyżej widziałam dziwny skrót nóg, ciągle jedna ze stóp była na poziomie drugiej nogi. A potem patrzyłam idąc do dołu na kolejne fragmenty poruszającego się rzeźbiarza. A potem…Robiłam doświadczenia, czy siła mojej myśli może spowodować ten, a nie inny ruch nożem, czy swoją sugestią wpłynę na kształt nosa, czy potrafię przejąć jego rolę, podporządkować proces tworzenia swoim, a nie jego myślom, spowodować, że stanie się tylko pośrednikiem, narzędziem. Potem przyłapywałam się na tym, że sprawia mi przyjemność możliwości wpływu na jego działania i to, że na mnie patrzy, że przywiązuje wagę do mojej, a nie innej twarzy. Zaczęłam odczuwać jego ruchy na swojej twarzy, teraz ją tworzył od nowa, im więcej było wyrzeźbione, tym bardziej stawałam się pełniejsza, doskonalsza.
A rozmowa z Robertem nie powodowała nic. Podając mu garść faktów ze swego życia wybranych z pamięci na chybił trafił, by wypełnić pustkę między nami w czasie jazdy tramwajem, próbowałam pochwycić drobne reakcje na moje słowa i nie znajdowałam nic. Słowa, które do mnie zwracał, były tak pochłonięte jego świadomością, były wypowiedziane instynktownie i z przyzwyczajenia kogoś, kto znajdując się w analogicznych sytuacjach setki razy tylko siłą rozpędu, wypowiada słowa bez potrzeby ich szukania od nowa. Myślałam, że rozmowa ze mną hamuje inny sposób wysławiania się. Ale ta jakaś ospałość słuchania, nieobecność w momentach potrzeby żywszej reakcji była sposobem jego bycia. Nawet potem, gdy nieznacznie przesunął twarz do mojego policzka, jakby nagle przypomniał sobie, że tu, w tramwaju może to zrobić korzystając z nagłego zakrętu wagonu, zachowywał zawsze ten podział pomiędzy nim samym, a tym, co instynktowne pokonuje na zewnątrz. Spostrzeżenie to, które od początku kwitowałam w myślach oceną dziwaczności, wzruszeniem ramion i przechodziłam do innych myśli nie mających z nim związku, zaczęło w miarę rozwijania się naszej znajomości coraz ważniejsze, powodowało jakąś przyjazną irytację, przyjemność z prób pokonywania tej oddzielającej przegrody. I może właśnie moment zainteresowania, zafascynowania tym tajemniczym wnętrzem, które nigdy do końca nie przedostało się na zewnątrz, było początkiem całego cyklu rozważań, obserwacji, rozczarowań i podziwiania, które poświęciłam jego osobie. Wtedy jeszcze zwalczałam w sobie swoje uczucia zmuszając się do myślenia jak powinno być, a jak nie jest. Było mi przykro, że właściwie swoją niepewność maskował obojętnością, takimi rozleniwionymi ruchami. Odczuwałam przy nim ciągłą pustkę, której się bałam, dlatego też tak chciałam, żeby mówił. Każdego słowa czepiałam się jak ratującego, bałam się, gdy milkł, jak milkł, coś się przerywało, wracał strach i niepewność. Może dlatego, że dźwięk, barwa głosu sprawiały mi przyjemność, nie przywiązywałam wagi do słów.
A jednak w konsekwencji coś powiedział. Że szkoła jest jego jedynym sensem życia. Że nie założy rodziny, że nie mógłby mieć syna, bo nie wiedziałby, jak go nakarmić. Mówił o dziewczynie życia, z którą sie rozstał, bo nie spełniał jej wyobrażeń. Mówił, że dla spotkań z dziewczynami potrzebna mu była sceneria, wiatr… Dowiedziałam się, ze fascynują go niektóre wiersze Różewicza, albo i wszystkie, ale jeden lubi… Że czyta… czasami… Jak często? O jakiej porze? A może nie czyta, tylko ma na pamiątkę po kimś, po czymś?
Te informacje o nim nie wystarczały, by choć w zarysie móc go sobie wyobrazić. Dlatego też przerwana na początku droga do poznania go nie dawała spokoju, różnymi sposobami próbowałam zbudować ciąg dalszy, nic się nie dało ułożyć. Głównie, jak w narkotycznym śnie, był pogrążony w swoich myślach i to, co się działo na zewnątrz, odczuwał sporadycznie, nie widział nic patrząc do siebie, zewnętrzną rzeczywistość odbierał po omacku.
Gdy był pijany, to zawsze w sposób przyjemny. Nie piłam, zajmując pozycję obserwatora, czego bardzo się wstydziłam czując się podglądaczem i kimś z zewnątrz. Jednak dominowało zdegustowanie, rezygnacja… Wychodziłam wtedy z imprezy na powietrze, było tak doskonale czarno i ocierałam się o drzewa i powoli nie wdziałam już nic, oprócz własnego rozczarowania.
Idiotyczne byłyby opisy przyrody, a jednak właśnie kwiaty i deszcz wiosenny, nocne wędrówki w czasie, gdy wszystko oddychało wiosną tak łapczywie i chaotycznie, było ważne. Wychodziłam z parasolem i chodziłam małymi uliczkami Biskupina nie wiedząc, czy chcę swój stan uśmierzyć, czy zwielokrotnić.
Po kilku takich wędrówkach, przynoszeniu mokrych naręczy kwiatów do pokoju i roztkliwianiu się nad stanem duszy doprowadzałam się do krańcowego pesymizmu, włóczyłam się po ulicach późno tylko po, by mnie ktoś zabił.
W dzień odjazdu na wakacje leżała w pracowni na taborecie jego książeczka zdrowia, przeczytałam ulica Słoneczna, ładna nazwa, pomyślałam, on poszedł pewnie do dziekanatu coś załatwić, chyba już nie wróci, może pojechał, nie ma w pracowni rzeczy. Nie, jest. Kurtka? Marynarka? Wisiała na wieszaku i torba podróżna. – – —– Jeszcze pół godziny do odjazdu pociągu – weszła Manolla – spóźnimy się na pociąg – ponagliła – tak, jedzmy wcześniejszym, tak, pospiesznym, bo się spóźnimy, prędzej!
Wyszłyśmy zamykając pustą pracownię z jego rzeczami.