Galeria Manolli miała oszkloną frontową ścianę wprawioną w parter średniowiecznej kamienicy, ale samo pomieszczenie było niewielkie. Usiadłam na galeryjnym parkiecie i rzuciłam obok plecak. Manolla zniknęła za wewnętrznymi drzwiami które najprawdopodobniej łączyły ją z mieszkaniem na pierwszym piętrze. Po chwili wróciła z tacą, na której stał dzbanek, dwie filiżanki i cukier w kostkach. Po moich grzecznościowych komplementach odnośnie wiszących na ścianie ogromnych obrazów Manolli, na które wyraźnie oczekiwała, zaczęłam się natarczywie dopytywać, czy zna jakieś szczegóły dotyczące śmierci Roberta. Tak, wiedziała o jego samobójstwie, ale nic konkretnego. Odczekała taktownie chwilę i powróciła do wątku jej obrazów.
– A wiesz, ten, co ci się najbardziej podoba, zdobył też największe uznanie na wernisażu w ambasadzie polskiej w Kopenhadze. Mam tu zdjęcia – podeszła do niskiego stolika, skąd wybrała jeden z leżących tam, licznych katalogów.
– Powiesił się we własnym mieszkaniu na jakimś wrocławskim osiedlu – czy ty możesz mi podać adresy na które mogłabym napisać? Napisałam do Wieśki – nie odpisała. Jurek odpisał bardzo ładnie, ale nic nie wie. Zenka też odpisała, że wie, że jest w szoku, ale nic więcej. Ale wiesz, oni wszyscy zaraz opuścili Wrocław. Napisałam do żony Roberta, nie odpisała, a przecież nadal mieszka we Wrocławiu. Podobno rodzice Roberta kupili im mieszkanie zaraz po dyplomie.
– Napisz do Edyty – poradziła Manolla. Ona mieszka we Wrocławiu i musi coś wiedzieć – poszukała w leżącej obok telefonu książce adresowej i podała mi adres na karteczce.
– Wiesz, Duńczycy to wspaniali ludzie! To prawdziwi wikingowie! – rzuciła to jakoś triumfująco i kiedy kończyła, do galerii przykuśtykał jej mąż, który przywitał się ze mną i również siadł na podłodze oparłszy się plecami o ścianę i wyciągnął nogę w gipsie na środek.
– Zupełnie sobie ciebie nie przypominam – powiedziałam z żalem przypatrując się temu drobnemu chłopakowi, który ani nie był wysoki, ani nie był blondynem.
– A, bo on rozpoczął u nas studia, jak myśmy były na roku dyplomowym. Mogłaś nie zauważyć – wyjaśniła Manolla.
– Nie miałam szans, miałam program indywidualny i skrócony tok studiów.
– A ty, nie malujesz? – zwróciłam się ponownie do męża Manolli.
– Widzę tylko prace twojej żony. A na dodatek – jak przeczytałam w wywiadzie w „Nowym Stylu”, obrazów nie sprzedajecie, tylko plakaty z reprodukcjami obrazów. I jest z tego jakiś zysk?
– Nie sprzedajemy? – wydawał się zdumiony – ach, to było dawno i nieaktualne. Nie, nie, ja nie maluję.
– Jak byłam w Stanach, to się zorientowałam o co chodzi. Po prostu trzeba wszędzie pisać podania o sponsoring. Ostatnio dała mi spółka Art-B pieniądze na kolorowy katalog – tu Manolla sięgnęła do stolika i podała mi grubą, kwadratową książkę.
– Tak, widziałam twoje prace malowane w Stanach, podziwiałam twoją energię, to były ogromne płótna. Wiesz, Robert podobno malował we Wrocławiu z powodzeniem obrazy i je sprzedawał. Dostawał też główne nagrody w najważniejszych polskich konkursach malarskich. Tym bardziej przerażające jest jego samobójstwo. Miał 37 lat. Mam te wiadomości jedynie od Eda, malarza z Wrocławia, którego poznałam na plenerze i zebrał je tylko na moją prośbę we wrocławskim ZPAP. Wolałabym mieć jakieś wiadomości od osób, które go znały osobiście…
– A gdzie ja bym dawała do galerii moje obrazy! Oburzyła się Manolla. Ostatnio zerwałam umowę na moją wystawę z BWA w Katowicach, bo zauważyłam, że nie dość ubezpieczają obrazy i bałam się tam im je dawać.
– A rodzice mieszkają tam gdzie dawniej? Bo pamiętasz, mój ojciec pojechał tam kiedyś po ciebie i twoje rzeczy, jak jechali do mnie do Wrocławia – próbowałam podchwycić temat śląski, ale Manolla już gnała dalej.
– Taak… Mieszkają… Ale tutaj, mimo, że mamy tę kamienicę, to mieszka się nie najlepiej, bo z tutejszymi plastykami nie da się niczego nawiązać.-
– Słyszałam, że to bardzo hermetyczne środowisko – mówiłam, kiedy wszedł do galerii mężczyzna i ku mojemu zaskoczeniu kupił reprodukcję autoportretu Manolli na kredowym papierze formatu A0, których duży zapas leżał w kącie na drewnianej palecie.
– Polonus – rzuciła znacząco Manolla. Ja ich natychmiast rozpoznaję.
– A wdziałaś obrazy Roberta? Kiedyś na ostatnim roku trafiłam na jego przegląd i malował wtedy ogromne formy obłe, kojarzące się jednoznacznie z erotycznymi strefami erogennymi, ale jedynie w okolicach kobiecych pośladków. Wynikało z tego, że był bardzo witalny. I dlaczego się zabił?
– Maluję tylko akrylami – i używam ostrych kolorów, bo uważam, że świat na zachodzie jest taki kolorowy i trzeba do niego nawiązywać. Zresztą, czekam na jakąś propozycję mozaiki, malarstwa ściennego. Dlatego nie chcę rozstawać się z obrazami – porozumiała się wzrokowo z mężem, który odwrócił głowę zrezygnowany.
Zaczęłam się powoli żegnać. Życie wielkiej artystki z pewnością jest męczące, a ja nawet doświadczając go w tak małym wymiarze, poczułam się śmiertelnie zmęczona.
Wymieniłyśmy się telefonami. Napisałam mój numer na moim pociągowym bilecie, ona wręczyła mi wizytówkę galerii.
Kiedy po latach los rzucił mnie do tego miasta, bezskutecznie chodziłam po tej samej, zabytkowej uliczce ze średniowiecznymi kamienicami szukając galerii Manolli, a ponieważ dawno już nie miałam jej wizytówki, nie mogłam sobie przypomnieć numeru domu. Wchodziłam do wielu małych sklepików i pytałam o galerię, ale nikt o niej nic nie wiedział. W tych czasach wszelkie small biznesy zmieniały się szybko, upadały i na ich miejsce powstawały nowe, toteż nikt nie potrafił mi nic powiedzieć o losach autorskiej galerii Manolli.
A do Edyty napisałam, też nie odpisała.