Lata siedemdziesiąte. Manolla. Rozdział XII.

Na uczelni byłam tak ogłuszona korektami, że już od dawana, przestałam kierować się tym, co uważałam za słuszne, bo udowadniano nam, że jeszcze nie można mieć swojego zdania, jeszcze za wcześnie, zresztą trudno było wiedzieć, co oni właśnie wymyślą, czego chcą.
Przeglądy, jak zdążyłam się zorientować, polegały na początkowej miażdżącej krytyce naszych prac, co powodowało, że popadałam w “smutek i zwątpienie”. Na 15 aktów powiedział mi, że jeden jest dobry i że właśnie tak, że o to chodzi. Podobały się szkice domowe, szczególnie nocne szkice pastelami olejnymi z Hali Targowej. Pan powiedział, że z „trudnych tematów” wybrnęłam dobrze. Ale oprócz tego miał masę zastrzeżeń.
Moich siedemdziesiąt szkiców oprawiłam jednak do przeglądu i najprawdopodobniej moje wysokie oceny szkiców, obrazów olejnych i studyjnych aktów, moje piątki na zakończeniu roku akademickiego wynikły nie z mojego talentu, czy pracowitości, ale były dowodem skuteczności uczenia naszych wykładowców i były to oceny dawane tak naprawdę im, a nie nam.
Kurzyca odchodziła tak zwyczajnie, odeszła ze swoimi, może naiwnymi buntami na świat, z optymistycznymi teoriami na szczerość, z Cortazarem i Eliotem, odchodziła długo, bez pożegnań, przeczesywała długie, proste włosy tak w tył, może miała oczy zapłakane, a może lekko znużone, może nie uświadomiła sobie, że się kończyło, że może trzeba pożegnać, może uważała, że taka scena jest potrzebna, ale czy była przekonana, że nie powinna? Wszystkim było głupio, myśleli, że pożegna się z przyjaciółmi, co za przyjaciele, przecież to my, takie słowa usprawiedliwienia, ale przecież, ale przecież, a może nic nie czuli, nic…
Robertek natomiast zaliczył wszystko, powoli stawał się chlubą naszej pracowni, wszyscy wierzyliśmy w jego talent, a najbardziej Tania, której dominacja w pracowni ciągle wzrastała. Jakoś wskutek tej dobrej robertkowej famie wszyscy nagle zorientowaliśmy, że Robertka trzeba chronić przed alkoholem, czyli przed nim samym. W akademiku ciągle do Wieśki wzywano karetki pogotowia, ponieważ jej nerki już nie wytrzymywały taniego wina, jak tam byłam przypadkowo w czasie tego ataku, pojechałam z nią na ostry dyżur i kupiłam jej w nocnej aptece lekarstwa. I na którymś z ubawów, nie przejęłam się tym robertkowym gadaniem, dużo ludzi mi się zwierzało, większość była nieszczęśliwa z tych lub innych powodów, takie dziewięćdziesiąt procent nieszczęścia, mogłabym dostać szoku po usłyszeniu dziewięćdziesięciu procent nieszczęścia powierzonych przez np. pięć osób. I właśnie wtedy Robert mi powiedział:
– A ty, to dla Marka każdy rysunek, każdy obrazek, dla kogo, Ewuniu, a ja… Był pijany, nigdy by nie mówił tak, wstydziłby się śmieszności płaskich słów, przy formułowaniu sądów mówił skomplikowanie i niezrozumiale.
I wtedy powiedziały mi dziewczyny z pokoju, że kocha, byłam na nie wściekła, bo mówiły to z lisim, triumfalnym uśmieszkiem, mówili mi chłopcy, że pije, że pije w akademiku i codziennie. Ja byłam wściekła, że mi to mówią, co ja mam robić, co mnie to wszystko obchodzi. Też nie wiem, kiedy zaczęło mnie obchodzić, może wtedy, gdy tak dużo mówił o sztuce, tak w taki sposób, że może nic się nie chciało potem tworzyć, że ogarniało przerażenie – to ja wyciągnęłam z tego wniosek, że niczego, że nie ma sensu już malować, a on w to uwierzył, nasza wspólna teoria z tego wynikała, ale cóż, on tylko tym żył, życie osobiste, jak mówił, miał na płótnie, każde przeżycie, wszystko tam powiedział, tam jest ślad, reszta nie ważna co się robi, trzeba żyć tylko, żeby było tam, jedyna deska ratunku to tam, reszta nie ma sensu, nie ma sensu i tam.
Zapomniał o wszystkich przeciętnych sprawach alkohol daje dużo wolności, ale jak długo można…
Gdy przyjechałam z domu po przerwie semestralnej, był dwa dni przed moim przyjazdem z winem, pił i z Manollą, mówił o sztuce, mówił, mówił, Manolla przyjmując przeciwną postawę (marne slogany Manolli) dostawała szału z takiego gadania, on najprawdopodobniej też, chociaż chyba nie, może chodziło tylko o mówienie. Jak przyjechałam, Jagoda już czytała broszury „Życie patykiem pisane” i zaraz opowiedziała mi tkliwe historyjki o pijakach i gruźlicy, co mnie przeraziło. W nocy Dobra przez sen mamrotała „Robert, Robert! Nazajutrz spytałam go, czy pije, że gruźlica, ależ skąd, wszystko w porządku, tak, bardzo dobre wakacje, w domu? Byli zadowoleni ze mnie, ja też z nich, nie, nie piję…
W piątek nie było go na zajęciach, przyszedł, przybiegła do mnie Tania i powiedziała, że Roberek się kończy, ja sama to też potem dostrzegłam, był blady i drżący, mówił, że to nic, to tylko piwo, taki dzisiaj nastrój jestem nieposkładany Ewuniu, po co, nie trzeba się zajmować ty też nie masz odpornego charakteru, poszliśmy do kawiarni na herbatę, wrócił do normy, poczuliśmy się nieswojo, nieśmiało, ja układałam zdania długie i logiczne, smutne i „załamujące dłonie”, nie widziałam, co na to wszystko, sama bym się chętnie upiła, ale ja ważyłam około sześćdziesięciu kilo, a on był wyschnięty na wiór, lada chwila może umrzeć i to właściwie na gruźlicę. Nie umiałam go pocieszać, bałam się, że jeszcze bardziej go pogrążę, wszystko stało się nieważne i nieistotne, mogłam poszukać tego, co najważniejsze, co trzeba uratować, Ewa, naucz mnie żyć, Robertku, po co sobie wszystko komplikujesz, Ewa, co jest najważniejsze, dla czego ty żyjesz? Ja? Ja dla przyjemności… Cokolwiek bym odpowiedziała, byłoby złe, w tym momencie, alkohol jest przyjemnością. Zapomniałam, jak należy żyć, próbowałam sobie przypomnieć schemat mojego szczęścia. Zamiast uleczyć go, on mnie zaraził jakimś bezsensem i absurdem. Nie zdałam egzaminu, jako „lekarz dusz”.
Był milczący i markotny, nic mu się nie podobało, i chyba wtedy nastał ten nastrój, taka bezsilność, taka rozpacz, takie głupie, bez powodu zwątpienie. Wróciliśmy do pracowni i Tania powiedziała, że nie wolno nic mówić o cudzych pracach, ani o swoich, coś powiedziała, że mnie zdenerwowało i coś mówiłam, ale to było wszystko we mnie, czemu ja się nie potrafiłam porządnie wykłócić, powiedziałam jej, że ona wyznaje faszystowską metodę rysowania, rysowania i rysowania bez dyskusji i bezmyślnie, ale ona nie była tak subtelna, żeby się na to mogła obrazić. Ale to takie nieważne, bo wszyscy w pracowni wzięli moją stronę i na to powiedziała, że jak komuś się nie podoba w pracowni, to niech wyjdzie, więc flegmatycznie wzięłam rzeczy i wyszłam i nie potrafiłam nawet głośno zamknąć drzwi, a potem chodziłam po mieście nieubrana, żeby się wyziębić i ochłonąć.
Semestr zaczęłyśmy od pisania antykwą literek czarną temperą na pomalowanej białą plakatówką kartce z bloku kreślarskiego. Ponieważ było nas trzy do jednego stołu, a Manolla okupywała swoją połowę, musiałyśmy z Dobrą się jakoś ścieśniać, ale i tak, dzięki ukończonemu przez mnie i Dobrą liceum plastycznemu, pisałyśmy sprawnie. Jednak na zajęciach liternik podkreślał nam ołówkiem według niego niedrobne niuanse, i pisałyśmy w kółko od nowa. Wtedy zjeżdżali się do naszego pokoju chłopcy z akademika pod pretekstem braku wzoru tych literek i zabierali nam te niepotrzebne plansze, wymazywali podkreślenia gumką i zaliczali przedmiot za pierwszym podejściem przedstawiając nasze literki jako swoje. Zresztą, nikt z nich po trzęsących ich poalkoholowych traumach nie był w stanie i tak niczego napisać. A może to po prostu przejedzenie tymi twarzami, tym pokojem, który ciągle traktowałam, jako przejściowy powodował mój niesmak.
I tak przychodził też Robertek po literki, tak jak dużo ludzi przychodziło po literki, bo my z literek jesteśmy byłyśmy dobre, tak nas chwalono, by nam je móc pozabierać i pozostawić w ich miejsce komplementy.
Manolla go naciągnęła na picie, czemu nie, tak zimno. Posiedział i pogadał. Powiedział, że trzeba robić rzeczy bez żadnego zabarwienia uczuciowego, w pierwszym wypadku wychodzą rzeczy cukierkowe i nieszczere, bo same „środki tworzenia” (np. farby) tak ograniczają i ta cała „energia” jest zużywana właśnie na te środki (no, ta energia uczuciowa, podniecenie), że po przejściu przez to, jest tak oziębiona i nieszczera, że „nie do użytku”. I poszedł.
Może wtedy po raz pierwszy tak gwałtownie odczułam mój wewnętrzny sprzeciw, jak tak obserwowałam ich, jak dyskutują jak piją, traciłam zaufanie do nich, do tego pokoju, do przychylnych mi intencji.
Rozczarowanie wywołuje wściekłość. Produkuje, nadprodukuje, działa niszcząco na otoczenie, wypala siebie wstrętne pół biedy, ale to nad, wypala otoczenie. Moja pomyłka była tak wielka w odczytaniu osobowości Manolli, intuicja moja była mylna, przeklinam chwilę, gdy kiedyś pomyślałam, że to ona będzie moim uzupełnieniem. Rozczarowanie z domieszką litości zamykało mi usta i milczałam, a powinnam krzyczeć i płakać, bić głową o podłogę i krzyczeć, krzyczeć, krzyczeć, tak chciałam wtedy krzyczeć głosem boleści i żalu, że jest nie taka jak myślałam, że jest taka podła, że jest taka zła. To, że to miejsce zajęła, które było przygotowane na przyjście przyjaciela, godne i pełne, że samoobrona mimo wszystkiego nie pozwoliła mi na zajęcie go w zupełności przez nią całkowicie, sprawiało, że wewnętrznie jęczałam z bólu.
Niechcąco i nieświadomie uchylała właśnie swoją zewnętrzną powłokę.
Nieważne już było to, nad czym najbardziej bolałam, ani to, że nie widziałam, jak to działa, ważna byłam już tylko ja i moje rozczarowanie. Ujrzałam ohydę despotyzmu, chęć czci i uwielbienia bez żadnej zapłaty, bez powodów, które mogłyby do tego skłaniać, wstrętną naturę Manolli, złej dziewczyny, którą tylko strach skłania do odruchów dobroci, ale one i tak są tak słabe i ułomne, że rażą tylko swoją nieudolnością podkreślając wady. Głos Manolli wdrążał się we mnie promieniując na wszystkie strony, był cienki, przenikliwy i docierał wszędzie. W duchu mówiłam sobie Manollo, nic nie mów, nie wybaczaj mi, że uśmiercam ciebie we mnie, że nie wyciągnęłam ręki, gdy tonęłaś, co mam robić, gdy letnie uczucie litości nie wytrzymuje.
Fakty przeszłe zostały powtórzone, stało się tak, jak powinno, jak wiedziałam, że się stanie. Gdyby przebiegło wszystko jakoś inaczej, charakter zostałby ten sam – po prostu cała wyrazistość, cały brud sytuacji byłby najtańszy, trzeba było go kontrolować, czy się chciało, czy nie, bo nie mogło być inaczej.
Że przychodzili do mnie wyjawiając swoje niepowodzenia duchowe, że byli u kresu wytrzymałości psychicznej, można było znieść. I to rozmienianie każdego słowa na niepotrzebność własnego szczęścia, podnoszenie dłoni bez szczęścia i podnoszenie się do ciepłych i bezpiecznych myśli o sobie, myśli, że to na szczęście nie ja, tak leciutkie, że każda nowa wiadomość spadająca ciężko jak te niteczki przy wydechu odszukiwały się, by potem wrócić na to samo miejsce, pełnić rolę wypełniacza i łagodzić ból współistnienia.
Ale był moment, gdy zapalało się wszystko na zewnątrz, gdy nie można było już brnąć głupio, płakałam, nie wolno nie wiedzieć dlaczego, po co, obcy ludzie, obce problemy, obce dusze, tak zwyczajnie być dobrym, likwidować konstrukcję dobroci, by owładnęły mną obce nieszczęścia, bym przesiąkła nimi jak gąbka, masochizm, po co ja to robię?
I wtedy ostatkiem woli weszłam na nasz stół, przesunęłam delikatnie nogą literki, by zrobić miejsce na moje stopy w skarpetkach i zaśpiewałam płacząc:

Holla, Manolla, Manolla,
ty wiesz i ja to wiem,
milej ci będzie, Manolla,
w mych ramionach, na sercu mem.

/p

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii lata siedemdziesiąte. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *