Dziewczyny się od sobotniego rana nastrajały duchowo i ciuchowo na wieczorny ubaw, przebierały się i malowały. Kupiłyśmy za składkowe pieniądze alkohol, chleb, masło i żółty ser oraz kiszone ogórki – ja namówiłam dodatkowo na zakup pumpernikla – zrobiłyśmy kanapki, obowiązkowe słone paluszki powtykałyśmy w musztardówki i wszystko zniosłyśmy do piwnicy i postawiły na taboretach. Nawet teraz, za dnia, piwnice były jeszcze ciemniejsze mimo przeciekającego z okien słońca. Czarno czerwona tonacja przy kompletnej pustce i piwnicznym zimnie wprowadzała w te wnętrza dodatkową obcość. Na dodatek Jagódka ubrała się wyjątkowo odświętnie w jedwabną, bufiastą sukienkę, czerwone szpilki i ufryzowała włosy- czy to sama, czy nie przyznając się nam, u fryzjera – co wyglądało dodatkowo nienaturalnie. Ubiór Manolli, który zawsze kojarzył się z sekretarką, jej zawsze wysokie obcasy – nigdy w domu nie nosiła pantofli – nie budził żadnych zastrzeżeń, gdyż dzięki małemu wzrostowi jakoś przemykała się w tłumie niezauważana, mimo że nie chodziła, a kroczyła, to i tak nie udawało jej się skupić na sobie dłużej uwagi. Dobra – nasza nowo narodzona Ewa Demarczyk – dzięki czarnemu sweterkowi i czarnej spódnicy w czeluściach piwnic gubiła się zupełnie i wtapiała w tło.
Pierwsi goście, przyjaciele i koledzy z politechniki wrocławskiej Jaśka, jednego z braci Jagódki, przyszli w garniturach i krawatach. Było już dobrze po siedemnastej, kiedy z akademika przyjechali chłopcy przynosząc nieprawdopodobne ilości butelek wina marki Wino, które ostentacyjnie wyjmowali z niewielkich skajowych toreb zamykanych na zamek błyskawiczny z dwoma sterczącymi sztywno uchami. Potem Robert sięgnął do wewnętrznych kieszeni płaszcza, wyjął jeszcze dwa bełty i postawił na podłodze. Ludzie z politechniki ścieśnili się, skulili, jak spłoszone kury przesunęli się w kąt piwnicy, i ściskając kieliszki z czerwonym, wytrawnym winem zaglądali ciekawie, co robią przybyli. Sławek postawił pod oknem magnetofon, z którego nagle ryknęła Ewa Demarczyk: madonny!, madonny!, a potem wszystko już zaczęło smędzić jakimś smutnym, czarnym, mayallowym bluesem. Sporadyczne światełka wyznaczały na podłodze ruch przesuwających się cieni, zaczęliśmy tańczyć, pić od razu z butelek, tańczyć i pić i tańczyć. Wszyscy palili nieustannie papierosy i już po chwili nie było nic widać. Było ponad trzydzieści osób, jednak ludzie z politechniki nie zmieszali się z nami, mimo, że robiliśmy wszystko, by to towarzystwo rozbawić. Jednak stali pod ścianą bez życia, tępo wpatrzeni, co my wyrabiamy, nie zajęci ani sobą, ani nami. Postali do północy i poszli.
I wtedy, kiedy już zostaliśmy sami z cały czas pijącym Robertkiem, Manolla weszła na taboret i zatańczyła brzydki taniec, który nie był nieprzyzwoity, był trochę w stylu komedii dell’arte w bardzo złym, tandetnym wykonaniu. Jeśli może coś być metafizycznie szpetne, to właśnie był nim ten nieprawdopodobny, zaskakujący taniec. I stojąc na stołku, zadyszana i zziajana, dużo gadała, gadała tak głupio gadała, tak, jak kiedy mówi się coś mimochodem głupiego, teraz się zebrało i było samą esencją głupoty. Nie dało się jej przerwać, wszyscy musieliśmy słuchać, bo jak nie, to się złościła. Mnie przerażało już nie to, że podawała się za moją przyjaciółkę, i że dzięki mnie jest w naszej pracowni, ale to, że może ktoś tak rozczarować. Po alkoholu objawiła się sama istota sztuczności i pustki wewnętrznej Manolli.
To wszystko nie wzruszyło nikogo, mimo, że przyznali wielką kompromitację Manolli, ale jako coś, co się niejednemu przydarzyć może. Nie mogłam na nią patrzeć, zaprowadziłam do pokoju, ze łzami w oczach mówiła, że musimy za rok mieszkać razem, co ja jej miałam odpowiedzieć, już od dłuższego czasu wychodziłam z domu na cały dzień i przychodziłam, gdy jej nie było, nie mogłam już do niej mówić, jakieś podenerwowanie, ostatkiem woli uśmiechałam się, i odpowiadałam grzecznie, ale to w każdej chwili mogło pęknąć i mogłam nie wytrzymać. Mdło mi się robiło coraz bardziej, coraz trudniej przechodziły mi słowa przez gardło.
To potworne, myślałam w duchu, że mnie na to nie stać, może mi przejdzie, ona w dalszym ciągu nic nie rozumie. Chyba po przebudzeniu trochę zrozumiała, ale utrzymywała, że po markowych alkoholach wyzwala się ze stresu i zaraz z powrotem zasnęła.
Przyjechał Marek i wymknęliśmy się nad Odrę, ale mimo słońca było jeszcze zimno. Spędziliśmy niedzielę na wałęsaniu się po mieście, ja szkicowałam. Dobrze nam było razem. Tak mało ludzi było rano w niedzielę, tylko kilku takich skacowanych przechodniów, mnie interesowały kosze na śmieci, więc weszliśmy w podwórko w środku Wrocławia, gdzie roztaczał się niesamowity widok, bo na środku śmietnik z mnóstwem koszy i śmieci, to wszystko wirujące z wiatrem, w tle różowe ściany kamieniczek ze schodkami na zewnątrz, w górze chmura gołębi, wokoło śmietnika dwa psy, fajne, śmietnikowe psy i w oddali potworny człowiek wracający z nocnego pijaństwa. Nagle zaczął padać śnieg, wichura przeszyła nasze wiosenne płaszcze i schroniliśmy się w kościele
świętej Elżbiety. Siedliśmy naprzeciwko księdza i tak zapatrzyliśmy się na to, co on robił, że zapomnieliśmy o śnieżycy. Ksiądz nadawał się wyraźnie na dyrektora i chyba tylko przez swoją brzydotę poszedł do seminarium. Miał bardzo wyraźną szczękę na zewnętrz tak jak u małp i bardzo silne okulary. Nie wiedzieliśmy jak śpiewają dyrektorzy, czy dyrektorzy śpiewają specyficznie, bo on właśnie tak śpiewał, jakby w ogóle nie powinien tego robić i wywoływał tylko zdziwienie, że śpiewa. Ale książkę składał jak rutynowy dyrektor po konferencji i wszystkie jego gesty, obroty, kroki, podnoszenie rąk wszystko było dyrektorskie.
Prosto z kościoła, mimo, że już świeciło słońce, poszliśmy się rozgrzać do Ratuszowej. Maczałam pędzel w kawie i rysowałam, miałam ładne otoczenie. Za mną siedziały dwa stoliki Greków, którzy dyskutowali zażarcie, – że to Grecy, powiedziała mam staruszka, która dosiadła się do nas z drugą staruszką – jak się okazało, dwie panie ze sfer wyższych. Ta druga była głuchawa i właśnie wyszła sobie na jeden dzień z zakładu dla staruszek. Opowiadała, że się tam nudzą, bo są wprawdzie „zradiofonizowani”, ale puszczają im – każdy mówi, że jakby był jakiś kwartet, to owszem – ale TEGO tam nikt wytrzymuje. Druga staruszka podsumowała, że to jest to źle zorganizowane i machnęła ręką. Jeszcze dużo osób z nami siedziało i dużo dziwnych rzeczy się podowiadywaliśmy. W rogu też ktoś pracował twórczo, miał kamerę i filmował. Zostałam sfilmowana z pędzlem w kawie.
Zbliżyła się pora obiadowa i nareszcie zostaliśmy sami.
– Wiesz – mówiłam do Marka – na ostatniej filozofii zauważyłam, że żaden plastyk nie może być za Boga filozofem, bo jak nasz biedny filozof chciał sobie podyskutować podając przykład o klatce z kanarkiem, to wywody filozoficzne poszły w przeciwnym kierunku – ludzie zastanawiali się, z czego może być zbudowana klatka i zatracili sens dyskusji. A profesor zgubił się kompletnie i nie wiedział, na końcu, po co ten przykład podał. Tak samo wszystkie śmiałe poglądy filozoficzne na temat sztuki się zdewaluowały, Jasza odnalazł się w wprawdzie, jako prekursor nowej sztuki ustawiając nam taką martwą naturę, że Pan, jak wchodzi do pracowni to włosy mu stają na głowie, jednak kokieteryjnie zapowiedział nam, że jak nie zabłyśniemy po namalowaniu tego, co on ustawił, to on wyleci z tej szkoły. Strasznie się stara, robi korekty, mi podarował z bólem serca swój blejtram z narysowanym aktem żony. Akt leżący, bardzo ładny i ja mam tremę jak maluję na nim parasol w paski na tle draperii w kropki.
Tu mnie teraz ciągle chwalą, malarstwo też się Jaszy podoba, a ja wreszcie zaczęłam to wszystko traktować tak mimochodem, może dlatego lepiej „wychodzi”- pochwaliłam się z dumą.
– No, klatka z kanarkiem to bardzo dobry przykład – zamyślił się Marek. I co, głosowałaś?
– Skreśliłam Spychalskiego – przyznałam się Markowi. Głosowałam po raz pierwszy w życiu i skreśliłam jedyne nazwisko na kartce, które znałam.
– Tak, to było tydzień temu – wspominał Marek. – Na dworze była wiosna i pięknie, aż chciałoby się napisać jakiś wiersz zachwalający uroki życia, albo przynajmniej o przyrodzie budzącej się z poobiedniej drzemki, a tu nic, tylko matematyka. Uczenie się matematyki wiosną nie jest straszniejsze od robienia czegokolwiek wiosną, nic nie jest straszne wiosną, jak w krzywym zwierciadle. A jeżeli jest straszne, to ja nie cierpię, bo mój naturalny pęd ku naturze jest kompensowany niedowładem uroków wiosny w mieście. Wiosna ma atrakcję w mieście. Dlatego poszedłem do parku po spełnieniu swojego obywatelskiego obowiązku. Była niedziela, słońce intensywnie grzało twarze szczęśliwych wyborców idących manifestacyjnie głosować bez skreśleń. A ja do parku. Na całe szczęście ani jednego lokalu wyborczego, w ogóle pustki. Tylko ja w amerykańskim garniturze z postanowieniem zrobienia tygodniowego zapasu wrażeń wiosennych.
Usiadłem na ławce naprzeciw mnie polonez, kilka drzew imitujących gęsty lasek i czekam.
Ona musiała iść już dłuższy czas, ale jakoś niezdecydowanie, że sobie nie uświadomiłem, że idzie naprzeciw mnie. Patrzyłem tylko, jak szła i nawet nie wiem, jakim sposobem znalazła się na wyciągnięcie ręki. Jej krok był zupełnie inny, taki niematerialny, jakby szła tylko wtedy, kiedy mrugałem oczami, dlatego nie przyszła, a pojawiła się. I nagle stała przede mną dziewczynka w latach bliżej niesprecyzowanych. Nie przychodziło mi zresztą do głowy precyzować. Skoncentrowałem się na jej wyglądzie, na jej oczach, bez wyrazu tak strasznie martwych i matowych oczach w twarzy beznamiętnej, albo raczej po przejściu wyczerpującej namiętności. Jej twarz zupełnie nie dziecinna w zestawieniu z młodą, ładną sylwetką tworzyły bardzo interesujący obraz tego, co natura może zrobić z białkiem. Nie, kuriozalność tej dziewczynki nie była taka, jak kuriozalność istoty z dwiema głowami, czy nawet chłopczyka z głową jak wiaderko w prezencie od Heine Medina. Będąc przykrym zestawieniem korpusu głowy, była jednocześnie normalna. W ręku trzymała kawałek lusterka bez oprawki. Dla odwrócenia złych myśli, pomyślałem, ot, dziewczynka, jakich miliony, tyle tylko, że o trupiej urodzie, chce się podobać, albo wypytać, skąd się biorą dzieci. Perspektywa stereotypowej rozmowy z ciekawskim dzieckiem, która mogła zniweczyć trud, jaki włożyliśmy ja i wiosna, abym mógł odrobinę pokontemplować, była niemiła, zacząłem obmyślać, jak pozbyć się natrętnie skutecznie i delikatnie, nie zabijając naturalniej w tym wieku ciekawości świata. A ona taka bez ruchu, mnie nie przychodziło nic do głowy, a patrząc w jej zimne oczy, w których nie mogłem znaleźć odrobiny czegoś, co mogłoby pozwolić przemienić jej reakcję. Sytuacja stawała się nie do zniesienia, irytowało mnie to, że nie wiem, o co chodzi, nic nie potrafię wymyśleć i co gorsza widziałem, że nic nie da się wymyśleć. Nie wytrzymałem napięcia, jej spojrzenia i jak idiota, skończony idiota rzuciłem nieoczekiwanie i niepewnie zaczęte cześć!! Nastraszyłem się tego cześć wśród ciszy i dziewczynki, która patrzała nie zareagowawszy. To cześć w obliczu jej potwornej urody w senności słoneczno – pochmurnej wypadło tak sztucznie, jak najbardziej sztuczne tworzywo sztuczne. Postanowiłem zdać się na nią. Nie wiedziałem, o co jej chodzi, dlaczego stoi i nic nie mówi, chciałem wstać, ale nie mogłem. Patrząc jej bez przerwy w oczy nie wiedziałem, że zaczyna mnie wciągać w siebie, że spojrzenia nie będę mógł oderwać. Straciłem kontrolę nad moją wolą i zdałem sobie sprawę, iż kontrast między mną i nią się zaczął od chwili pojawienia i będzie niezwykły za pośrednictwem jej narzucającej się postaci – urody, wszystko, co mi pewnie będzie, zawiera się w jej spojrzeniu, w tej paraliżującej pustce. To trwało, tylko ja bagatelizowałem uważając ją za jedną z miliona, nie, to była raczej jedna na milion, albo jedyna i wcale nie ciekawska, to ona wiedziała i to ja stałem się pytającym. Teraz ja chciałem rozwikłać jej tajemnicę kryjącą się w spojrzeniu i w zestawieniu twarzy trupa z młodym ciałem. Z każdą chwilą stawała się we mnie tym, czym była naprawdę.
Teraz zorientowałem się, co oznacza cała jej sylwetka, krągłość i młodzieńczość jej zamiaru, bezradność jej młodych, intrygujących piersi, nieproporcjonalność długich nóg w stosunku do zbyt szczupłego korpusu. Była zapowiedzią jakiegoś logicznego rozwoju, który osiągnie pełną harmonię, żeby ucieleśnić w sobie ponadczasowe szczęście rozwiązujące zgodą życie. Jej twarz mówiła o tym samym, tylko od drugiej strony, z perspektywy życia wygasłego, które się sobą rozczarowało i twa w bezruchu. Żyła, jakby była już po wszystkim, ale od nowa. Zbliżała w sobie moment narodzin i śmierci, ale jednocześnie. Była jednym i drugim, wszystko się w niej widziało od dwóch stron jednocześnie. Była wcieleniem wszystkiego i niczego. Wcieleniem Boga i Szatana. I wtedy to zrozumiałem. Podniosła rękę i dała mi to obłamane lusterko. Nawet nie wiedziałem, kiedy odeszła. Zostałem z lusterkiem, namiarem. Zostawiła mi nadzieję, a raczej bardziej formę życia, niż nadzieję.
Jeśli stracę Ciebie, stracę wszystko, bo to jest jedyna rzecz, którą robię z lusterkiem naprzeciw twarzy…
– Jeśli sądzisz, że to spotkanie z wiosną sobie wymyśliłem, to się grubo mylisz, gdyby nie to, że istnieje lusterko… Kończył opowieść Marek podając mi przez stolik obgryziony kawałek szkła z niewielki fragmentem posrebrzonego lustra.
Kupiłam miesiąc temu bilety na „Monollo”. Nie miałam pojęcia, co to jest. W żadnej encyklopedii czegoś podobnego nie było. Ponieważ Grotowski był dla mnie nie do zdobycia, kupiłam bez problemu dwa bilety dla nas na tę kostiumową, jak się okazało, włoską komedię z XVI wieku. Powlekliśmy się w stronę teatru, wolno, bo było jeszcze dużo czasu przed rozpoczęciem przedstawienia. Na sali było jednak dużo widzów, którzy zarykiwali się z bardzo nie śmiesznych, źle granych sytuacji między Manollem, a Pantalone i Dottore. I na końcu Manollo odtańczył taniec identycznie, jak ubiegłej nocy Manolla. Szybko wzięłam lusterko i poświeciłam mu w twarz. Marek zaaprobował te egzorcyzmy i nareszcie roześmialiśmy się z całą salą.