Była kaćmowka, wszystko pięknie ładnie, aż wreszcie w pewnym momencie nie wytrzymałam i powiedziałam, że to nie ma sensu, że wnioski to mogą być tylko takie, że jedne choinki są sztuczne, a drugie nie i tylko takie wnioski będą prawdziwe, ale żeby do tego dojść, to nie trzeba nazywać się artystą. Były konsultacje tylko z Lachowiczem i psychologiem i może dlatego zdobyłam się na odwagę, bo przed oczyma stanęła mi “kostka z brystolu pomalowana temperą zamieniona na 360 kcal. energii”, czyli wystawa Turów 71.
Zaskoczony Lachowicz się speszył i powiedział cierpko, że szkoda, że dopiero teraz doszłam do tego wniosku i żebym jaśniej wyraziła, o co mi chodzi. Więc powiedziałam, że całe zadanie dla mnie nie ma sensu, że wprawdzie jest naukowo sformułowane, to jednak mnie to nie przekonuje, co do wartości “poznawczej” tego tematu. Ale powiedziałam to szczerze, co wyczuł i zaczął ze mną godzinną dyskusję, do której włączył się psycholog. Oni niedowierzająco przyznali, że muszą mnie przekonywać o wartości mojej pracy, że zawsze jest odwrotnie. Że my starzy, że wy młodzi, a to taki awangardowy temat. Oczy im płonęły, dużo i ładnie mówili, a ja czułam się bardzo głupio i ciągle brakowało mi argumentów, a tyle im miałam do zarzucenia. Ale i tak dobrze wybrnęłam, jednak nie do końca wytrzymałam. Psycholog pokazywał ostatnią „Kulturę”, jak to Osęka wyżywa się na konceptualistach („W oparach konceptualistów”, czy coś takiego) nazywając go idiotą, itd. Ale tak prawdę mówiąc, to uświadomili mi dużo rzeczy, w których przyznałam im rację. Lachowicz mi na to, że jak będę miała jakieś „załamania” i wątpliwości, to przyjść, wyjaśnią, pomogą. Rozbrojona powiedziałam, że podsumowałam te wnioski, że będzie wszystko logiczne i prawidłowe, że jeżeli nie da się inaczej…
W domu weszłam na równie ważną wielką dyskusję – Manolla z Jagódką zeszły na tematy matrymonialno-seksualne uświadamiając automatycznie Dobrą bardzo gorliwie, jedna przez drugą. Opowiedziały, jak to będzie, gdy powychodzą za mąż wygłaszając poglądy na ten temat. To było takie gadanie po dniu bez randki, mimo, że ciągle padały pełne znawstwa słowa o rozbieranych randkach, wszystkie trzy były dziewicami i panował tu permanentny zaduch niezrealizowanej rozwiązłości.
Słoneczna pogoda zaczęła coraz bardziej sygnalizować nastającą wiosnę. Odczuwało się niepokój, strach, dziewczyny doświadczały tego wszystkiego o wiele silniej niż ja, na nie wiosna działała przygnębiająco, miałam nadzieję, że może się to wszystko uspokoi, wiosna przestanie być „wczesna”, i się przyzwyczaimy. Jednak brzydki i brudny pokój wschodni stawał się jeszcze brzydszy, gdy był oświetlony słońcem – zaczynając dzień widziało się cały bałagan ostrzej.
Kiedy wracałam z zajęć, jeśli nie było jeszcze w pokoju nikogo, prócz Manolli, zastawałam ją coraz częściej nagą, leżącą na niepościelonym łóżku w pozie z jakiś ubzdurzonych klimatów Klimta. Odziana tylko w czerwone włosy zagadkowo na coś czekała, a ja nie miałam pojęcia, na co.
Najbardziej pragnęłam doczekać chwili, jak dziewczyny śpią i nareszcie jest spokój, tak byłam spragniona samotności i ciszy. Mogłam sobie tłumaczyć to tym, że to są skutki nieustannej gadaniny Manolli z prawej strony, a Dobrej z lewej, ale wątpię, czy bym w absolutnej pustce coś zrobiła lepiej, coś lepszego by do mnie przyszło. Jednak spoglądanie na szkice Manolli, która mi mówiła ciągle „popatrz” – a miałam prócz popatrzenia jeszcze oceniać, uśmiechać się, albo oburzać – robiłam coraz bardziej mechanicznie i na chybił trafił. Manolla była wtedy bardzo podniecona przejściem do naszej pracowni, bardzo się starała, ciągle coś komentowała, kazała mi wypowiadać sądy o tym i o tamtym, a to trwało i trwało, a ja ciągle myślałam o czym innym, a jej słowa sprowadzające wszystko ciągle na jeden temat, temat pracowni, przestawały cokolwiek znaczyć.
Z racji moich coniedzielnych spotkań z Markiem i dzielących nas dwustu kilometrów, byłam zawsze spiesząca się i nadrabiająca nocami utracony czas na podróże. W pokoju nie wytrzymywałam dłużej, uciekałam albo do biblioteki, albo do kościoła, jednak pozwolenie na moje nocne zapalanie światła musiało być okupione wkupieniem się w łaski, w co już powoli przestawałam wierzyć, obserwując układ sił w pokoju. Ku mojemu zaskoczeniu spotykałam się z większą dobrocią za wytłumaczenie, długie tłumaczenie Manolli stanowczo, że muszę siedzieć w nocy i palić światło będąc przekonana, że robię to niesłusznie, bo można zrezygnować z siedzenia, gdy Manolla się źle czuje. Rano po całonocnej pracy spotykałam się z taką przymilnością i służalczością, że mi się robiło mdło, i miałam wstręt do siebie. Miałam też nadzieję, że zamieszkanie z nami Dobrej rozluźni nasze z Manollą związki, ale nie przewidziałam, że Jagódka będzie uczestniczyła w naszym codziennym życiu w takim wymiarze. Jagódka, czując niepohamowaną niechęć do swojej dalekiej krewnej być może nie buntowała Manolli, ale też jej nie hamowała. Po tym, jak Manolla zaliczyła pierwszy semestr i przeniosła się do naszej pracowni, czyli do mojej i do Dobrej, zmieniła strategię działań w naszym wspólnym pokoju.
Zaczęło się niewinnie, od robienie z Dobrej ładnej dziewczyny. Z trudnościami, bo na to trzeba funduszy, na wstępie obcięłyśmy jej włosy i pomalowałyśmy oczy. Włączyła się, oprócz Jagódki, mieszkająca na prywatce blisko nas Iwonka i wykrywszy, że mimo niskiego wzrostu Dobra łudząco przypomina Ewę Demarczyk, wspólnymi siłami stworzyłyśmy Dobrą na nowo, kopię Demarczyk. Dobra była zachwycona rezultatem naszych działań i nawet wtedy, kiedy był duży ubaw domowy – Dobrej i Manolli imieniny – ubaw rodzinny, kiedy wszyscy domownicy i Iwonka zasiedliśmy na dole w jadalni przy stole, a Manolla opowiadała swoje dowcipy i solenizantki postawiły bardzo dobre wino, wierzyła jeszcze, że jest na równych prawach naszej mini komuny. Wtedy jeszcze nic nie zwiastowało tych niedostrzegalnych, ułamkowych niechęci, które już zaczynały kiełkować, a których bujności, jak przy wiośnie, nie dawało już się zahamować. Manolla przy naszym wspólnym stole odgrywała każdego wieczoru dramatyczne sceny, w których w szczytującym momencie uniesienia uczuciowego groziła, że jak nie zamieszkam z nią w następnych latach, jak ją opuszczę, to ona tego nie przeżyje. Równocześnie dawała mi znać, że siedzącą z nami Dobrą ma za nic, że w najlepszym wypadku jej nie dostrzega i nie bierze pod uwagę w naszym planie życiowym.
Ale z upływem dni, kiedy sytuacja na studiach stawała się coraz bardziej stabilna, kiedy nagle zarówno Lachowicz jak i nasz Pan i Jasza zaczęli mnie nagle chwalić i zrobiono ze mnie wzorową studentkę, sytuacja w pokoju zmieniała się na coraz gorszą.
Zaczęło się od nocy, które Dobra też tak jak ja zaczęła zarywać i to było przyczyną wielu awantur między Manollą, a Dobrą, w których Dobra zawsze, jak zbity pies, przyjmowała postawę skulonej, milczącej winnej, by już tuż po awanturze nie gasić światła w momencie demonstracyjnego przewracania się Manolli z boku na bok. Broniłam interesów Dobrej jak lew wkraczając w te spory, które przecież dotyczyły i mnie, bo mnie wolno było zapalać nocną lampkę według mojego widzimisię. Moja nietykalność jeszcze bardziej mnie przerażała, czując cały czas zachętę Manolli do stworzenia wspólnego frontu z nią i Jagodą przeciwko Dobrej. Nie miałam pojęcia, do czego im było to wszystko potrzebne, szczególnie, że Dobra ani myślała stwarzać front przeciwko nim ze mną wpatrzona z masochistycznym uwielbieniem w Manollę i w Jagódkę. Wszelkie moje obrony zbywała nie tyle niechęcią – co jakimś dobrotliwym uśmieszkiem z wyższością osoby więcej wiedzącej zdawała się dawać mi do zrozumienia, że to nie ona jest celem ataków, ale właśnie ja – dystansując się tym ode mnie na szelki wypadek.
Osamotniona i zdezorientowana pragnieniami i potrzebami moich współlokatorek zaczęłam szukać pomocy u Boga, trzy razy pod rząd na Rekolekcjach Wielkopostnych Duszpasterstwa Akademickiego. Niestety doktor czy docent, w każdym razie o najwyższym wykształceniu ksiądz podszedł do problemu nie od tej strony, nie wiem, jak inni (cała katedra), czyli bardzo dużo młodzieży w każdym razie na mnie nie podziałało to wcale, nie podziałało tak, jak na to liczyłam. Puste słowa nie pomagały, tu i ówdzie rzucane nazwiska Sartre’a i Camusa czy felietonistów „Polityki” były nieporozumieniem. Taka ładna barwa głosu, myślałam, misjonarz niestety musiałby być geniuszem – oratorem, szczególnie, gdy odpowiada za tak olbrzymią katedrę. Ten nie był.
Złą passę w naszym pokoju przełamał przypadek. Był to pomysł Jagódki, która postanowiła przeobrazić piwnice domu, a za z pewnością przed wojną były to zamieszkiwane suteryny – na klub „ W”, czyli miejsce spotkań młodzieży, głównie kolegów z naszego roku i kolegów ze studiów jej braci. Nie mam pojęcia, jak Jagódka rozpaliła w nas zaangażowanie do realizowania tej zespołowej idei, której realizacja łączyła się z dużym wysiłkiem. Być może była to próba znalezienia chłopaków dla siebie, Manolli i Dobrej. Kupiła nam kilka wiader farby czerwonej i czarnej, bo to miała być piekielna pieczara i każda z nas miała pomalować jedną ścianę według własnego projektu. Tu Manolla zaangażowała chyba wszystkie niewyżyte wiosną energie, gdyż bardzo pracowicie namalowała na ścinanie kobiece akty grubą krechą czarną na czerwonym tle, malując to nocami, co spowodowało całkowitą niwelację pokojowych konfliktów. Na dodatek zaprosiliśmy z naszej pracowni, Sławka, Jurka i Roberta, którzy za kilka butelek wina w jednym z pomieszczeń piwnic poprzyklejali do ścian pomalowanych na krwisty kolor połamane lalki tworząc coś tak upiornego i niesmacznego, że na czas otwarcia, czyli dzień imienin Jagódki, postanowiliśmy tego pomieszczenia nie otwierać. Zaproszono ponad trzydzieści osób i ubaw miał się odbyć nazajutrz.