Nasz Montmartre okazał się niezwykle malowniczy. Biskupin tonął jeszcze w letniej zieleni przetkanej już czerwienią dzikiego wina, którym porośnięta była fasada dwukondygnacyjnej, szeregowej zabudowy, w której mieściły się drzwi do – jak siebie nazwała – wysłużonego pedagoga, czyli Babci.
Mieszkanie Babci, jak się okazało, było w kołach poszukiwaczy mieszkań słynne na cały Wrocław z niespotykanej rotacji zmieniających się w nim studentów, adresem nieustannie pojawiającym się w biurze Zrzeszenia Studentów Polskich. Myśmy jednak przekraczając wilgotną wycieraczkę zrobioną z szarej szmaty, nic o tym nie wiedziały.
Przeznaczony nam pokoik był na prawo od wejścia i mierzył cztery metry na dwa. W schludnym przedpokoju przed wejściem do łazienki był zlew, gdzie babcia uczyła wkładać kalosze i myć je zaraz po przyjściu do domu. Babcia zajmowała pokoik obok, całe mieszkanie było małe. Od czasów niemieckich lokatorów, niewiele się tutaj zmieniło, miedziane urządzenia sanitarne jednak funkcjonowały i babcine locum nie mogło być przedmiotem naszej pretensji, mogło być tylko odwrotnie.
Manolla natychmiast przystąpiła do meblowania naszego pokoju, co było niemożliwe, jednak nie poprzestawała na tym przez kolejny tydzień.
Zajęcia zaczęły się od poniedziałku. Wystąpiłyśmy ubrane ni w pięć ni w dziesięć jak na inaugurację, podczas gdy wszyscy przyszli po codziennemu. I zaraz kazano nam rysować martwą naturę, która ciągnęła się przez kolejne zajęcia, oceniona przez Jaszę jako bardzo trudna. Składała się ze szmaty, czajnika, wazonu i lampy.
Nasz Pan nie pojawiał się długo. Dopiero w połowie miesiąca Tania podchodziła co jakiś czas do kogoś stojącego przy sztaludze i mówiła mu, że Pan go prosi do siebie. I tak poznaliśmy Pana.
Wysoki, tęgawy, krótko ostrzyżony mężczyzna bez zarostu w średnim wieku rezydował w tym pokoju, gdzie składaliśmy prace dopuszczeniowe do egzaminu. Siedział na tandetnym, pobrudzonym farbami krześle. Obok stało takie samo puste krzesło, przeznaczone dla wchodzącego. Przed zajęciem krzesła Pan grzecznie polecał odnalezienie w piętrzącym się stosie własnej teczki i rozłożenie prac na podłodze. Najprawdopodobniej miał już kłopoty z sercem, bo minimalizował ruchy nie przestając cały czas palić.
Pracownie dla profesorów były na najwyższym piętrze, ale widocznie schorzenie naszego Pana powodowało, że ograniczał się do parteru budynku.
– Pani narysowała bardzo dobry akt na egzaminie – odezwał się nagle – a ja onieśmielona nie miałam pojęcia, co odpowiedzieć.
– Była pani na Kubie – tym razem zaniepokoiłam się, gdyż nie wiedziałam, czy to dobrze, czy źle, że napisałam to w życiorysie. Ale popatrzywszy na niego zorientowałam się, że nie oczekuje żadnej odpowiedzi.
Wyjęłam kilka prac z teczki, położyłam na podłodze i czekam, ale już Pan nic nie powiedział i audiencja była skończona.
Manolla studiując na innym wydziale i chcąc przedostać się do tego, na którym ja byłam, nie szczędziła krytycznych uwag wszystkiemu, co ją w ostatnich dniach spotkało na uczelni, błagając mnie, bym porozmawiała o niej z Panem. Zrobiłam to w wielkim strachu, zupełnie niepotrzebnym, Pan nie interesując się, jak z moich słów wynikało „wybitnie utalentowaną osobą, której szkoda na PP” powiedział, że musi zaliczyć pierwszy semestr na PP i napisać podanie do dziekana z prośbą o przeniesienie. W wyniku tej pomyślnej wieści Manolla zintensyfikowała pilność, zrobiła odstręczające ją obliczenia matematyczne, wykonała pokornie rysunki geometrii wykreślnej i nocami świeciła światło, odsypiając to zaraz po powrocie z zajęć. Powodowało to codzienne uwagi Babci, która powiedziała, że rachunek za światło wzrósł nieprawdopodobnie, że mamy za dużo przedmiotów, że brudzimy farbami sprzęty i że farby wydzielają nieprzyjemny zapach, a na dodatek palimy papierosy.
W odpowiedzi na to, Manolla zaczęła przynosić adresy. Zajęcia mieliśmy przeważnie do siódmej, w środku były wolne godziny – po jednej, po, dwie, ale nie miałyśmy siły szukać mieszkania.
W sobotę pojechałyśmy do akademika na zabawę. Dziewczęta z mojego wydziału mieszkały w pięcioosobowych pokojach podzielonych prowizorycznymi przepierzeniami ze stojaków na ubrania, blejtramów i szaf, ale jednak w żaden sposób nie dawało się tym wykrzesać pożądanej intymności, wręcz przeciwnie. Wzniecało to dodatkowy chaos i bałagan. Cerata, która – jak się pochwaliła – dostała już ostatnią paczkę z Zamościa, czyli wszystko, co w domu rodzinnym miała, nawet ciuchy z podstawówki – była najbardziej ruchliwą jego mieszkanką. Była w jednej chwili wszędzie. Ponieważ był to jesienny bal przebierańców, Cerata po raz pierwszy zrezygnowała z identyfikującego ją stroju – czarnej lakierowanej ceraty – i rozebrała się do połowy. Toples Ceraty jako „przebranie”, nie wywołał pożądanego efektu. W tłoku tańczących najprawdopodobniej nikt zmian w stroju Ceraty nie zauważył. Dlatego mimo trwającej zabawy w sali telewizyjnej, zrozpaczona Cerata wróciła do pokoju, usiadła na swoim łóżku i zapaliła papierosa. Manolli trudno było narzekać na nasze warunki mieszkaniowe wobec tego, co zobaczyła. Jednak spróbowała.
– Nie chciałabym w takim kołchozie mieszkać – powiedziała smętnie Manolla po powrocie z akademika. Siadła na swoim łóżku i w zadumie zapaliła papierosa.
Nazajutrz jedna z mieszkanek pięciopokojowego pokoju w akademiku, którą nazywałyśmy „Dobrą”, bo wykazywała niewspółmierną do zapotrzebowań empatię, wsunęła mi karteczkę z adresem, tłumacząc szeptem, że to są jej dalecy krewni. Ponieważ było to dwie ulice dalej, poszłyśmy tam jeszcze tego samego dnia. Manolla była pokojem zachwycona. Zachwycona była też Babcia, że dobrowolnie rezygnujemy. Czekała nas tylko przeprowadzka.