Lata siedemdziesiąte. Manolla. Rozdział VII

Przeprowadzka zbiegła się z wkupinami do pracowni, a wkupiny łączyły się z dopuszczeniem do sesji egzaminacyjnej pierwszego semestru. Przyprowadziłyśmy dużo ludzi do roboty w nagrodę stawiając im wino i pączki. Wszyscy weszli w zabłoconych butach do naszego małego pokoiku, towarzystwo miało pieniądze, więc skończyło się wielkim piciem. Po Wrocławiu chodziły legendy, że studenci wyprowadzając się od toksycznych gospodarzy niszczyli na odchodnym wszystko, łącznie z podpalaniem materacy w łóżkach.

Gromadą wróciliśmy do pracowni, gdzie Tania przygotowywała jakiś skomplikowany spektakl, na który miał, jako centralna postać zjawić się Pan i przynieść nasze indeksy. Manolla, która uważała, że już jedną nogą jest w naszej pracowni, usiadła na jednej ze skrzyń, by swoim widokiem oswoić Pana. Składkowa wódka stała już przygotowana, skrzynię do siedzenia Tania ustawiła z Terezą w krąg symbolizujący ognisko, a w jednej nakrytej szmatami jak w wigwamie sztaludze miał czekać pomalowany farbami na Indianina i spętany sznurkami jak niewolnik – Robertek. Ponieważ Robertek pił z nami i z innymi chłopakami w czasie przeprowadzki, był zupełnie nieświadomy czekających go tutaj szykan, dał się Tani wcisnąć w ten „wigwam” i podać jej zabiegom. Tylko Tania wiedziała, że Pan nie chce dać zaliczenia dwóm osobom z naszej pracowni: Kurzycy i Robertowi. Kurzyca była tegoroczną maturzystką z wrocławskiego liceum plastycznego i uważaliśmy ją za wybitnie uzdolnioną. Przygotowaną przez Jaszę „trudną” martwą naturę namalowała na ogromnym blejtramie płasko, fowistycznie i domalowała wiele rzeczy, których tam nie było, dlatego podziwialiśmy ją za wyobraźnię i odwagę. Tym jednak brawurowym popisem podobno spoczęła na laurach, czyli na fotelu wiklinowym w kawiarni uczelnianej, gdzie godzinami codziennie rozprawiała o Wojaczku. Śmierć Wojaczka była na tyle głośna i tak świeża, że właściwie wszyscy pragnęliśmy się czegoś dowiedzieć, jednak Kurzyca nie rozmawiała ze wszystkimi. Niemniej lubiliśmy Kurzycę, pragnęliśmy, by z nami została, szczególnie, że należała właśnie do tych jaśniejszych osobowości wyróżniających się na tle ludzi nie rokujących, młotków i nudziarzy, którzy paradoksalnie z zaliczeniem nie mieli problemu. Za Kurzycą ujęła się Pracownia Struktur Wizualnych, walczył o nią Lachowicz, ale podobno nic oprócz tej martwej natury nie namalowała, podczas gdy każdy z nas miał po kilkadziesiąt wybranych szkiców. Inaczej rzecz miała się z Robertem, którego uważaliśmy za naszego geniusza i wyrzucenie go ze studiów byłoby niepojęte. Robert na zajęciach z rzeźby wybrał mnie do studium głowy, profesor z rzeźby był tą pracą zachwycony. Na malarstwie Robert męczył się bardzo, jego paleta była zawsze mroczna, ale jak nikt potrafił zestawiać kolory i wszyscy wiedzieli, że jest urodzonym kolorystą. Lubiła Roberta Tania, miała do niego specjalną słabość i najprawdopodobniej w tym „wigwamie” próbowała mu sytuację jego wyjaśnić. Jednak z pewnością tylko nasza przeprowadzka doprowadzająca wstępnym upiciem wszystkich do rozluźnienia i dobrego nastroju wyzwoliła w Robercie tę uległość.

Pan jak zwykle mocno spóźniony, wkroczył do pracowni. Za nim skradał się wąsaty Jasza i Tania, niosąc indeksy i nam je równocześnie rozdając. Pan zasiadł na centralnej skrzyni, obrzucił nas badawczym spojrzeniem i wygłosił krótką, podsumowującą mowę odnośnie naszej dwumiesięcznej pracy artystycznej w jego pracowni. Rozlano wódkę, papierosy palili cały czas wszyscy. Tania wyprowadziła Roberta zza szmat, który albo się potknął, albo było to zamierzone, w każdym razie ukazała nam się scena nie komiczna i nie teatralna, ale pełna upokorzenia cena, jaką Robertek pełzając po podłodze płacił za wpis do indeksu. Byliśmy na całe szczęście dość pijani, by to wszystko móc przełknąć. Nasz Pan, o którego chorobie sercowej krążyły plotki, po zbyciu Roberta ostentacyjnym wpisem „zal” do indeksu podniósł kieliszek do ust wznosząc toast i już go z dłoni nie wypuszczał. W konsekwencji dopuścił Kurzycę, by na przeglądzie jednak doprowadzić do jej usunięcia.

Jednak tego wieczoru nasza pracownia zapoczątkowała cotygodniowe piątkowe picie z naszym Panem, a to zapoczątkowanie było nie tyle wkupinami do pracowni, co do alkoholowego ciągu. Do pracowni wniesiono magnetofon, trochę tańczono. Wszyscy w pierwszej fazie się bratali, mówili do siebie zdrobniałymi imionami. wyrzucili z siebie ciążące im tajemnice dostania się na studia. Większość przyznawała się do protekcji i łapówek. Dziewczyna, która doszła do nas w połowie semestru nazwana przez nas Warszawianką, zdawała na ASP w Warszawie, ale z braku miejsc nie dostała się i w niepojęty sposób studiowała z nami, bo przecież u nas też miejsc nie było.

Mimo, że nigdy w życiu nie wchłonęłam w siebie takiej ilości alkoholu, po którym wylazła ze mnie sama dobroć, strach było mi patrzeć, jak w miarę upływu czasu towarzystwo potwornieje i atmosfera zaostrza się nieprzyjemnie. Ponieważ nie udało mi się zalać w trupa i stracić kontaktu z rzeczywistością żeby tego wszystkiego nie oglądać, wyszłam z pracowni ochłonąć. Musiałam się zataczać i trafiłam do innej pracowni, gdzie normalnie odbywały się zajęcia Widząc mój stan, posadzono mnie na taborecie i wypytywano, co mi jest, Ponieważ byłam uśmiechnięta i w euforii, szybko zorientowano się, że jestem po prostu pijana. Wtedy nagle wytrzeźwiałam i z wielkim wstydem uciekłam szybko z powrotem do naszej pracowni. Jednak moja krótka nieobecność spowodowała, że obraz pracowni jakby się jeszcze szybciej degradował. Z początku porównywałam to sobie do leguminy w „Panu Tadeuszu”, która wskutek stania na stole na weselu Tadeusza i Zosi przechodziła różne metamorfozy porównywane przez poetę do pór roku. Tutaj, jak listopadowy mrok pogrążał nas w ciemnej nocy, każda kolejna faza uczelnianej balangi przeobrażała pracownię w monotonne zbiorowisko alkoholików, którym już się nic nie chce. I nagle w najbardziej stabilnym momencie tej egzystencjalnej martwoty wyskoczyła na skrzynię pół naga Manolla. Przestraszony Jurek próbował ją wstydliwie okiełznać, ale zaczęła mu urągać i niezrozumiale coś wykrzykiwać.

Kiedy udało mi się w końcu Manollę, w tę już w mroźną noc, wepchnąć do tramwaju, a potem położyć w domu do łóżka, nazajutrz nic nie pamiętała. Na dodatek oświadczyła, że do teatru nie ma zamiaru ze mną jechać, bo musi układać rzeczy z przeprowadzki. Całe szczęście blisko mieszkała Warszawianka, która z przyjemnością zapłaciła, z takim trudem, z miesięcznym wyprzedzeniem zdobyty bilet i poszła ze mną na Różewicza.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii lata siedemdziesiąte. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *