Lata siedemdziesiąte. Manolla. Rozdział V.

W połowie miesiąca pogoda załamała się i prace ogrodnicze stały się mniej uciążliwe, dzięki czemu miałyśmy więcej siły po powrocie z pracy. Odkryłyśmy też kiedy puszczano ciepłą wodę, by wreszcie móc skorzystać z prysznica.
Mimo początkowych wątpliwości doszłam do wniosku, że Manolla to jednak jedyna dziewczyna warta poznania i robienia z nią coś razem. Pozostałe dziewczyny z naszego hufca mieszkały już w pokojach przydzielonych im na czas studiów w akademiku przy ulicy Henryka Pobożnego, który poznałyśmy w trakcie egzaminów. Inne były wrocławiankami i mieszkały w swoich rodzinnych domach. Mała, jak się okazało, mieszkała tutaj nie wiadomo jak i po co i nigdy się tego nie dowiedziałyśmy. Manolla zresztą nie zauważała Małej, nie pytała, nic ją ona nie obchodziła. O wysokim przystojnym blondynie, Manolla także zapomniała, jakby nie istniał. To, że nie zdążałyśmy na obiady tłumaczyła tylko naszą wygraną, gdyż według niej do zupy dodają tu brom, a to mogłoby nam obniżyć potrzeby seksualne. Nie miałam pojęcia, o jakich potrzebach seksualnych mówiła, bo i tak wokół nie było nikogo, kto mógłby je zaspokajać, więc ta nadmiarowa przezorność była śmieszna.
Po zjedzeniu tabliczki czekolady – stwierdzała, że to obiad o wiele zdrowszy, niż ten stołówkowy z bromem – kładła się w ubraniu na łóżku i natychmiast zasypiała. Po dwóch godzinach budziła się, sięgała po paczkę papierosów, której już nie wypuszczała z rąk do późnej nocy. Potem wyciągała z ogromnej walizki blok rysunkowy numer 2 i flamastry.
– Te flamastry – objaśniała za każdym razem wszystko, co wyjmowała z walizki – podarowali mi z malarni, jak odchodziłam.
Rzeczywiście, prezent był kosztowny, 32 sztuki kolorowych, cienkich flamastrów kosztowały majątek.
Tutaj następował opis artystycznej młodzieży wyjęty z jakiś paryskich dziewiętnastowiecznych tandetnych relacji literackich i gdyby Danka do mnie nie pisała, która od roku w tej samej malarni czekała, aż się dostanie na studia, uwierzyłabym opisom Manolli. Ale ponieważ opowiadała tak barwnie, kłamała tak brawurowo, słuchałam zafascynowana nią.
– Byli kochani! Moja mama nazywała ich „rozwłóczoną cyganerią”! – kończyła triumfalnie, zaciągając się mocno i upominając mnie, bym siedziała nieruchomo, bo jeszcze tylko kilka kresek i już kończy.
– Szli w czasie pracy do mieszkania i wiesz… na pinezkę – tłumaczyła znacząco zarykując się śmiechem. Powiedziała to patrząc niby w kartkę papieru, niby na mnie-modela, ale kątem oka sprawdzała, czy zrobiło to na mnie wrażenie. Była o dwa lata ode mnie starsza, była po ogólniaku i w malarni spędziła trzy lata przedstawiając mi to miejsce, jako wylęgarnię artystycznych geniuszy, a ona była tylko jednym z nich. Słuchałam rozbawiona, patrzyłam na jej zaangażowanie w trakcie portretowania, zupełnie nie profesjonalne, ani też nie amatorskie. Manolla wbrew wszelkim zasadom rysunku zaczynała od oka i szczegółów twarzy, by w jakiś karkołomny sposób doprowadzić rysunek do końca imitując podobieństwo portretowanego nie wydobywszy z niego zupełnie nic. Ten powierzchowny szkic, szarmancko podpisany, z datą i miejscem powstania oraz – podobnie jak robił to Witkacy –źródłem inspiracji, (w jej przypadku były to klubowe+kawa), wręczała zawsze triumfująco portretowanemu, czyli teraz mnie. Potem długo w noc pisała listy przy oświetlonym pokoju górnym światłem, gdyż nie znosiła żadnych nocnych lampek. Pisała do mnóstwa mężczyzn i za każdym zrazem po ukończeniu listu objaśniała, do kogo adresuje.
– Ten jest do mojego brata marynarza – mówiła, wyciągając język i liżąc skrzydełko koperty wyścielonej brązową bibułką, zamykając ją ostentacyjnie i kładąc na stole, by wiecznym piórem wykaligrafować adres odbiorcy. Potem wyciągała spod łóżka sztywną walizkę, kładła na nim list i na wszystkim siadała, by się, jak mówiła, dobrze skleił i by jej moce przeszły na list.
– To nie jest mój prawdziwy brat, tylko przyszywany – mówiła, puszczając do mnie oko. Nazywam go tylko moim bratem.
O dziewictwie Manolli musiałam się dowiedzieć bardzo szybko, ponieważ nie pozostawiała żadnego odcinka swojego ciała nie omówionego.

– Rzęsy maluję tylko tuszem enerdowskim i to tylko brązowym. Mam taki sklep, gdzie kierowniczka odkłada co miesiąc specjalnie dla mnie kilka pudełeczek, jak jest dostawa. Maluję nakładając szczoteczką, o tak – tu splunęła w korytko małego pudełeczka, gdzie w przegródce obok brązowej, sprasowanej mazi leżał jeszcze maleńki, enerdowski grzebyk. Manolla też i w niedzielę o piątej rano budziła nas budzikiem, zapalała światło, siadała w pościeli i malowała oczy w czasie, gdy z Małą zaspane leżałyśmy w swoich łóżkach.
– Potem maluję raz jedno oko, raz drugie nakładając tusz warstwami. Jak jedna warstwa schnie, przechodzę do drugiego oka, potem wracam do pierwszego i tak 10 razy, malując każdą rzęsę osobno. Rozczesuję grzebykiem i gotowe.
Po godzinie malowania oczu Manolla ubierała jedwabną bluzkę w kolorze seledynowym i popielatą spódniczkę, a na to szary żakiecik. Na głowę wkładała malutki kapelusik. Ponieważ miałam tylko dżinsy i sweter, bałam się, że przy tak dużym kontraście nikt nam mieszkania nie wynajmie, co się zresztą sprawdziło, bo wszystkie nagabywane domy zamykały przed nami drzwi, nie dowiadując się nawet, o co nam chodzi. Po odwiedzeniu dziesiątego z kolei adresu zafundowałyśmy sobie w kawiarni w Rynku na półpiętrze tokaj z tortem orzechowym. Nie miałam pojęcia, jak mnie na taką rozrzutność namówiła. Siedziałyśmy przy stoliku w oparach dymu, gdyż palili tutaj wszyscy oprócz mnie i słuchałam chichotu Manolli, która w swych monologach właściwie nie potrzebowała nikogo. Czuła się wyśmienicie, cały czas podkreślała, że artystowski klimat kawiarni jest jej żywiołem, że nie znosi wsi, małych miasteczek, jedynie wśród podobnych sobie czuje się dobrze. Wskazywała znacząco na ściany obwieszone obrazami i na swobodnych studentów siedzących przy stolikach. Faktycznie, twarz jej promieniała, a dziecięce rysy podkreślone silnym makijażem oczu mieniły się coraz to rozkoszniejszymi minkami.

Ponieważ pogoda nie poprawiała się ubłagałyśmy komendantkę, by pozwoliła nam pojechać do biura Zrzeszenia Studentów Polskich przed zamknięciem, gdzie podobno wrocławianie zostawiają adresy prywatek dla studentów. Faktycznie, dostałyśmy adres na Biskupinie, pokój za 700 zł miesięcznie dla dwóch studentek.
Siedemdziesięcioletnia babcia była nami oczarowana, ale była w wielkim kłopocie, bo obiecała już mieszkanie dziewczynie ze stomatologii, która jej się bardzo podobała, a która przyprowadziła koleżankę podpadającą babci. Babcia była w rozterce, bo tu z jednej strony przyjemna dentystka in spe, która ma pierwszeństwo przed nami, a z drugiej strony my. Pozostawiłyśmy babci tej nocy materiał do rozmyślań, co ma zrobić i wróciłyśmy do naszego „Bliźniaka”.
Bożena podpuściła Małą, żeby nam pozowała do aktu. Za pięć złotych. I tak biedna Mała pozowała, aż siniała z zimna. Mnie było obojętne, jak będę rysować, byle się model nie ruszał, ale Bożena miała za te pięć złotych surowe wymagania. Nie mogłam już patrzeć na cierpienia Małej. Na dodatek kosztowało mnie to ostatnie pieniądze, bo okazało się, że Manolla nie ma ani grosza.
Mimo, że babcia zgodziła się nazajutrz wynająć nam mieszkanie i że dręczący nas problem zdawał się być rozwiązany, Manolla wpadła nagle w katastrofalne przygnębienie. Przeżywała swój stres tak uciążliwie, działała na atmosferę pokoju tak przygnębiająco, że zaczęło się udzielać. I chyba byśmy się upiły, tylko, że nie miałyśmy za co. Zrekompensowałyśmy to sobie gorącym prysznicem i tam chyba wszystko z niej spłynęło na mnie, bo ją gorąca woda podniosła na duchu. Nagle zaczęła przelewać wszystkie smutki na papier, coś ją opętało i nie tylko chciała „tworzyć”. W konsekwencji tego podniosłego nastroju wyszłyśmy z domu i łaziłyśmy nocą razem po Hali Targowej, po mostach Wrocławia, a Manolla w euforii chciała malować wszystko.

Pod koniec praktyki zrobiło się ładnie, spałyśmy na trawie i opalaliśmy się nawet. Wypłacono nam 22 zł i 50 groszy, kupiłyśmy sobie za to krówki na podróż do domu.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii lata siedemdziesiąte. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *