Lata siedemdziesiąte. Manolla. Rozdział IV.

Weszłyśmy do baraku, w którym ciągnął się na całą długość stół. Po jego obu stronach stały krzesła, a na jednym z nich siedziała drobna blondynka, która ani na moment nie oderwała się od drutów i wełny. Na wszystkie nasze pytania, takie jak: czy będzie w „Bliźniaku” ciepła woda w prysznicach i czy uda nam się zjeść obiad – godzinę się dojeżdża, a pracuje 8 godzin – grzecznie obiecała nie podnosząc głowy z nad robótki, że spyta o wszystko komendanta i nam odpowiedź przekaże. Jak się potem okazało, ten z brodą, którego spotkałam w „Bliźniaku” jedyny raz po przyjeździe z domu, był kierownikiem pracowni fotograficznej na naszej uczelni i sławnym na całą Polskę artystą fotografikiem. Nie pojawił się już na naszej studenckiej praktyce ani razu.

Dziewczęta były na zewnątrz i starały się wybierać dla siebie jak najlżejsze narzędzia ogrodnicze, ubrawszy się w przygotowane dla nas wcześniej w szopie chałaty i chustki. Mimo, że nie spóźniłyśmy się, dziewczyny przybyłe tu wcześniej okazały się bardziej zapobiegliwe praktyczniejsze od nas. Pozostały jedynie kilofy, motyki i łopaty. Grabie i taczki były już porozdzielane. Wiele dziewcząt, jak się potem okazało, pracowało już na roli u swoich rodziców i studia traktowały, jako szczęśliwe wybawienie z tych pomocy rodzicom w czasie żniw, które wprawdzie wypadały na miesiące letnie, ale można było zawsze wytłumaczyć się obowiązkową praktyką, czy nauką. Zenka, córka sołtysa, nienawidziła pracy na roli z całego serca, ale przynajmniej wiedziała, co ją czeka. Ja natomiast byłam zupełnie zielona. Były w naszym czterdziestosiedmiometrowym mieszkaniu na czwartym piętrze doniczki z kwiatami, ale one zawsze z byle przeciągiem spadały ze zrobionego z cybantów przez ojca kwietnika i mój z konieczności kontakt z ziemią był zupełnie innej natury. Tutaj wbrew obiegowej opinii o pracowaniu w Polsce, zasadzie, że czy się stoi, czy się leży, dwa patyki się należy, nie było mowy ani o leżeniu, ani nawet o staniu. Wpół zgiętej pozycji pracowałyśmy osiem godzin z krótkimi odpoczynkami na krawężnikach skwerów. Jakaś orwellowska frakcja dziewcząt, co i rusz demaskowała imitacyjną pracę Manolli, oskarżając ją o sabotaż, w co ja solidarnie wkraczałam broniąc jej czci. Niezaliczenie praktyki groziło wyrzuceniem ze studiów nawet przed ich rozpoczęciem. Dodatkowo ktoś puścił wiadomość, że im więcej będziemy pracować, tym więcej dostaniemy za to pieniędzy. Nikt nie potwierdził informacji, że cokolwiek za naszą pracę dostaniemy i nigdzie, w żadnym uczelnianym piśmie do domu nie było najmniejszej wzmianki o wynagrodzeniu. Dziewczyny jakimś szóstym zmysłem w tej właśnie wykonywanej pracy zwietrzyły finansowy interes i tropiły wszelkie niedociągnięcia grupy, gdyż wypracowane dobro we wrześniu przez nasz hufiec miał być podzielony na kilkadziesiąt części, a jedną część miała otrzymać każda z nas.
Jedynym wybawieniem dla nas byłby ulewny deszcz, ale ten nie nadchodził. Tegoroczny wrzesień był wyjątkowo upalny i piękny. Pod samą grupę podchodzili mężczyźni z widniejącego na horyzoncie koczującego obozu Cyganów, którzy byli dla nas uosobieniem wolności, a ich lepianki i kobiety z wrzeszczącymi niemowlętami w zawiniętych chustach szczytem sielskiego szczęścia. Jakiś Cygan w złotym garniturze, który właśnie wjechał i wysiadł przed stertą desek przykrytą falistą blachą ogromnym cadillakiem, takim, jakim jeździł Elvis Presley i wydawał się dowodem, na to, że życie alternatywne jest możliwe, i że to nawet jest bardzo dobre życie. Jednak wymiana okrzyków z Cyganami szybko została ukrócona, a ten jeden z przełamującej monotonię niewolniczej pracy element, odebrany. Nasza komendantka, a raczej zastępczyni komendanta – co się później okazało, była jedną z nas, tylko jej mąż był już w Związku Artystów Fotografików Polskich – właśnie ta, robiąca cały czas na drutach i niewychodząca nawet z baraku – oskarżyła brygadzistę o erotomanię i o to, że zwalnia studentki pod byle pretekstem z powodu ich rzekomej niedyspozycji. Tak potrafił podobno zwolnić na całe dniówki z pracy już piętnaście dziewcząt za jeden ich uśmiech.
Wobec tego zastąpiła go brygadzistka, która nie zwolniła już do końca miesiąca nikogo i przeniosła nasze prace tak, by widok Cyganów przesłonił blok mieszkalny.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii lata siedemdziesiąte. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *