Lata siedemdziesiąte. Manolla. Rozdział I.

To miasto już przy dworcu kolei zawsze, od dzieciństwa zabierało mnie w swoje posiadanie. Ulice poranione, powyrywane kostki brukowe. Wielkie marmurowe płyty pamiętające renesans i stopy uniwersyteckich uczonych. Zawsze lubiłam wpatrywać się w powierzchnie, które przez lata cudem uniknęły asfaltu. Najbardziej lubiłam to trwanie w formie niezakonserwowanego starca – gdzie rujnacja doprowadzona na milimetry od całkowitej zagłady jeszcze lśniła resztkami w pełnym słońcu. I trwała latami.
Wśród takich zmarnowanych wiekowych kamienic w swojej parterowej galerii tkwiła Manolla o czerwonych włosach i zadartym nosku. Mimo czterdziestu kilku lat miała dziewczęcą postać i młodzieńczy wygląd. Malowała oczy w stylu lat 60-tych, co wymagało godzinnego nakładania tuszu, aż poszczególne rzęsy, rozdzielone potem szpilką, stawały się pancernymi, grubymi drutami jak ogrodzenie obozu koncentracyjnego.
Widziałam cię – powiedziała po pocałunkach i różnych ozdobnikach mających zatuszować i rozmyć ewentualną niechęć do osoby pojawiającej się niespodziewanie w naszym pobliżu.
Widziałam cię jak wchodziłaś – powtarzała, powtórnie siadając za kontuarem czy dębowym biurkiem. Jej punkt obserwacyjny pozwalał na rzucanie okiem na ulicę, mimo pozornego wpatrywania się w pulpit biurka i ewentualne przygotowanie się do spotkania z obcym. Wyraźnie nie lubiła ludzi i kontakt traktowała, jako torturę.
Usiadłam na wskazanym zydelku. Niewielu znajomych ją chyba odwiedzało – miejsce przeznaczone dla gościa było niewygodne i lekceważące. Toteż nudzący się artyści i ewentualni sympatycy galerii, vice-pierdoły, wyrzutki społeczne o duszach artystycznych czy starzejący się i pałętający się malarze owładnięci nałogiem, nie zaglądali tu nigdy.
Herbata. Tak, kawa nie. Herbata rozwiązałaby problem obcości. Niewiedzy o kilkudziesięciu latach dzielących mnie i Manollę. Latach, których żadna strona nie chciała wyjaśnić.
To letnie, leniwe popołudnie w zabytkowym mieście, gdzie siedzę na niewygodnym, dębowym zydelku w kosmicznym, niepotrzebnym nikomu miejscu, którego nikt nie odwiedza.
Kamienica renesansowa posiada wiele tajemniczych miejsc i zakamarków. Manolla znika gdzieś na 15 minut by przygotować herbatę.
Obrazy. Zawsze byłam dobrym przewodnikiem. Ludzie posiadają w sobie różne przewodniki i są otwarci na różne rzeczy. Ja zawsze reagowałam na malarstwo jak elektryczność na metal. Mogłam być i piorunochronem i zwykłym przewodem elektrycznym, który powodował, że świeciła się żarówka lub grzało żelazko. I tu, obrazy właziły inwazyjnie i bezproblemowo. Prąd elektryczny jest zawsze taki sam, liczy się tylko natężenie. Elektrowstrząsy są bolesne. Ból odczuwałam w muzeach. Na Kremlu rozpłakałam się niepohamowanie, gdy obrazy zaatakowały mnie z sufitu i wszystkich ścian naraz. Ikony były tak boleśnie piękne, że musiałam szybko uciekać.
Obrazy Manolli były agresywne. Był w nich upór przechodzenia do światów, które były zatrzaśnięte dla niej na zawsze jak wrota niebios. Ta mozolność dążenia była męcząca i nudna. Używała wszystkich możliwych środków – jak gospodyni domowa, która plamę na materiale traktuje z determinacją, a upór każe jej z nią walczyć. Malarstwo Manolli to była wielka walka ze światem. Mam talent? – pytało jej malarstwo. Mam upór. Mam pracowitość. Oddaję wszystko. Dlaczego mnie nie chcesz? Ale, drzwi były pozamykane szczelnie i szalejąca duchowość otwarta dla każdego malującego pijaczka, dla Manolli była zamknięta na zawsze.
Jest herbata. Robiona długo, by moje sam na sam z tymi olbrzymimi płótnami było możliwie długie.
– To mąż?- Pytam, by nie zostać wyrzuconą przed wypiciem herbaty i nie kłamać za dużo. Wyraźnie czeka na mój komentarz. Udaje obojętność, śmieje się. Tak, to Jacek! – podejmuje z entuzjazmem. Bardzo syntetycznie malujesz – próbuję komentarza formalnego. Tak – przytakuje, podchwytuje, próbuje rozwinąć. Wiesz, a teraz maluję jeszcze bardziej syntetycznie!…
Było w niej zawsze coś z płaczącego dziecka. Ten szczenięcy feromon, wyzwalający w drugim, wrażliwym człowieku od razu instynkt opiekuńczy towarzyszył jej zawsze. Ta pozorna słabość, pozwalała zagospodarować i takie typy psychiczne, które z powodu swej nadmiernej emocjonalności są nieudane życiowo. Podzielą się resztką swojej energii, którą dysponują na powierzchni. Oddadzą połowę, sami tonąc, podczas gdy to, co oddali jest jakimś tylko ułamkiem w bogactwie obdarowanego.
Obie nie zdałyśmy egzaminu na wyższą uczelnię i powtórnie spotkałyśmy się w innym mieście. Tym razem nasze nazwiska figurowały na liście przyjęć. To spotkanie, to szczęście, ta nasza wspólna wygrana. Te wspólne jazdy do domu, ten wspólny brak akademika z powodu zbyt wysokich zarobków rodziców. Pełnia szczęścia. Wdzięczność dla losu, że pozwolił na spotkanie osób sobie równych. Oczytanie Manolli, podobne zarobki rodziców, podobne miejsca domów rodzinnych. W kółko zachwycałyśmy się sobą. Szukałyśmy prywatki. Jesienne wchodzenie w niezależne życie w nowym mieście, na luzie, do studiowania wymarzonego zawodu. Było to jak rozpoczęcie życia przez świeżo poślubionych małżonków. Pokój, który wynajęłyśmy w starej dzielnicy piętrowych domków był obszerny i słoneczny. Wejście otoczone o tej porze dzikim czerwonym winem, gospodyni ciepła i przyzwalająca. Studiowałyśmy na różnych wydziałach, i nasze wspólne wieczory, wypady do kawiarń, komentarze, oceny, dyskusje uzupełniały się i wzbogacały. Chciałyśmy wszystko wykorzystać, wszystkiego się nauczyć i wszystko wiedzieć. Muzea, wystawy, zebrania, sympozja, wycieczki, teatry.
Wszystko zaczęło się psuć bardzo szybko i lawinowo. Nie wolno było dotykać jej pędzli ani farb. Podział mizernych dóbr materialnych został sprowadzony do uciążliwych, pochłaniających czas rytuałów. Egzaltacja Manolli stawała się męcząca z dnia na dzień. Jej niepohamowana chęć zawłaszczenia swoją osobowością mojej egzystencji stawała się coraz bardziej natarczywa i prowadziła do psychicznych zapasów. Komentowanie swoich poczynań w różnych czasach, co robiła, będzie robić lub robi w tej chwili stało się zwyczajem. Teatralne siadanie na listach „by się zakleiły”, pisanie ich, omawianie adresatów, narzucanie stylu życia, własnego oglądu świata, który nie podlegał dialogowi – zaczynało nużyć i zniechęcać. Otwarta na wartości ze smutkiem wchłaniałam tę strawę miałką i banalną, wyjaławiającą mnie z dnia na dzień. Zastanawiałam się, dlaczego nie ma tej iskry powodującej, że dwie bogate osobowości w czasie rozwiązywania trudnych, młodzieńczych problemów nie otwierają nowych światów i nie szukają odpowiedzi na pytania. Właściwie wszystko było na najwyższym poziomie, pozbawione telewizora, bazujące na szlachetnych lekturach i doświadczeniach duchowych, wykorzystujące cały ten czas na pokonywaniu trudności tajników przyszłego zawodu – rozmywało się, było nietwórcze i dołujące.
Ta mała kobieta, uwielbiająca kapelusze, jak każda mała kobieta, malująca rzęsy żmudną metodą godzinnego nakładania tuszu od 6 rano, by przez cały dzień być przygotowaną na spotkanie z potencjalnym ukochanym, nie miała swojego mężczyzny. Jej rozkwitające ciało, zakochane w secesji, czerwone włosy, egzystencjalny papieros i makijaż przypominający druty kolczaste, czekało czasami nagie wśród pościeli na mnie, powracającą z biblioteki Ossolineum. Moje pobyty w tej starożytnej bibliotece stawały się coraz częstsze. Od tego czasu matczyność bibliotek stała się dla mnie wielką pomocą w dalszym życiu. Bez względu na kraj czy miasto zawsze wiedziałam, że równowagę psychiczną może przywrócić mi tylko biblioteka. I nigdy się nie zawiodłam. Zawdzięczam to właśnie Manolli.
Seks był zawsze ulubionym tematem Manolli. Jej fantazje seksualne nie spotkały żadnego rezonansu w moich nieśmiałych, zawstydzonych komentarzach mających na celu pohamowanie jej entuzjazmu. Od roku moje życie seksualne było ustabilizowane i unormowane. Nie miałam powodu afiszować się tym zwyczajnym, normalnym związkiem. Moje mieszczańska rodzina, finansująca studia, marząca o korzystnej partii dla córki nie miała wiedzieć, że po pobycie w domu, jechałam najpierw do mojego chłopaka, który z jednodniowym poślizgiem, odprowadzał mnie na dworzec. Nie mogłam też tym szczęściem, zakochaniem, podzielić się z Manollą. Ta rozpasana dziewica, opisująca mi z sadystyczną satysfakcją wszystkie pozycje kopulacji, od szybkich numerków uprawianych w czasie jej byłej pracy dekoratorki przez współpracowników – po długie seanse „na pinezkę” z pozycji znawcy i mentora, była nie do opanowania. Jej wielka potrzeba, połączona z poczuciem własnej wartości, a zarazem dziewictwo, traktowane w XIX wiecznej, secesyjnej konwencji jako wartość sama w sobie wymykała się i alienowała. Nieznośność i obrzydliwość dowcipów seksualnych była kontrastem do moich romantycznych i subtelnych tajemnic. Odmowa w grze słownej, wspólnym zatopieniu w lepkim potoku słów, przy czerwonym winie i papierosie. Od tego wszystkiego uratowała mnie moja miłość.
Dobrnęłyśmy do końca roku akademickiego. Odmówiłam wspólnego mieszkania w przyszłym roku. Manolla wpadła w histerię. Błagała, mówiła o samotności, o niemożności mieszkania beze mnie. Byłam trochę zażenowana tą sceną, a zarazem zdziwiona. Nic nie nastąpiło między nami, by pozwoliło na taki finał. Nasz związek był martwy i myślałam, że obie mamy już siebie dosyć i że nasze wspólne możliwości się wyczerpały.
Bardzo dobrze wyszła za mąż, za o kilka lat młodszego kolegę z niższych roczników uczelni. Był potomkiem rodu, który zdołał utrzymać zabytkową kamienicę w renesansowym mieście. Był miłym, stłumionym i nieśmiałym chłopcem. Po kilku latach ich wspólnej drogi twórczej zaprzestał całkowicie działalności artystycznej. Była trochę w USA, trochę w Skandynawii. Próbowała wejść w środowisko swojego sławnego miasta, ale szybko ją odtrącono. Sławny krytyk napisał o niej dobrą recenzję, ale okazało się, że czasy się zmieniły i pisał wszystkim dobre recenzje, co zdewaluowało go, jako krytyka sztuki. W jednym z pism kobiecych przedstawiła się, jako wielka artystka, która nie sprzedaje swoich prac z powodu ich bezcenności. Założyła galerię autorską, gdzie miała zamiar sprzedawać informacje tylko o sobie, plakaty, reprodukcje swoich dzieł, katalogi. Ale jej twórczość mimo wspaniałej oprawy nie rezonowała. Nie wiadomo jak zmusiła świat do reklamy i wystaw. Nie wiadomo, co spowodowało, że jej egzystencja była na przyzwoitym europejskim poziomie. Co spowodowało, że utrzymywała się na powierzchni, mimo mierności przekazu i jałowości swojej sztuki.
Nie uzyskałam odpowiedzi w czasie mojego pobytu z Manollą. Wymykała się informacyjnie, robiła uniki. Tajemnica, która mogłaby stanowić potencjał i wypełnienie Manolli w zderzeniu ze mną zanikała i w to miejsce pojawiły się milczenie i odmowa. Siedziałyśmy niepotrzebnie w tej dużej komnacie renesansowej kamienicy, bombardowane kilkumetrowymi, pracowitymi obrazami Manolli i piłyśmy herbatę.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii lata siedemdziesiąte. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *