Lata siedemdziesiąte. Małpa. Rozdział VI.

W latach siedemdziesiątych malarnie, które dawały zatrudnienie absolwentom liceów plastycznych mieściły się na zapleczach spółdzielni, zakładów usługowych i biur oraz teatrów w pomieszczeniach pozbawionych wszelkich wygód i sprzętu potrzebnego do robienia dekoracji. W tych latach dekorowanie, wskutek nieustannego świętowania i celebracji świąt państwowych dawało po maturze pracę artystycznej młodzieży, która przeczekiwała tam między egzaminami wstępnymi na Akademię Sztuk Pięknych, gdyż za wielokrotne podchodzenie do egzaminów zyskiwano dodatkowe punkty za wytrwałość.
Nie każdy, kto pracował w malarni przyznawał się do tego, a jak już się dostawał na studia, natychmiast zrywał wszelkie kontakty ze świadkami jego pomaturalnego upadku. Jednak dzięki swobodnej atmosferze w malarniach, nienormowanego dnia pracy – gdyż liczyła się tylko wykonana praca której efekt, w postaci udekorowanej witryny sklepowej lub sali konferencyjnej był widoczny – pracowano tam chętnie, ponieważ można tam było przygotowywać się do egzaminów wstępnych mając materiały plastyczne za darmo.
Z takiej malarni Danka do mnie pisała:

Dziś jest piątek, a w poniedziałek mam “zrobić sklep” tj. wystawę z okazji 100 lecia naszej Spółdzielni, a nie ma żadnych materiałów, co więcej, udało mi się jej wytłumaczyć i obie machnęłyśmy ręką. Więc mam “chwilę ciszy” i mogę wreszcie pomyśleć o swoich sprawach tj. w pierwszym rzędzie załatwić korespondencję zaległą. Z tym, że to nie jest taka chwila ciszy, bo Manolla zabrała się do rąbania drzewa, co na pewno będzie trudne dla Ciebie do wyobrażenia, a co nam uniemożliwia całkowicie jakąkolwiek działalność (bo drwa lecą jak fontanna) a same odgłosy stwarzają paraliżujący hałas.
I do tego jest zimno, bo w końcu nie ma na czym ognia zrobić.
DNO.
Jeszcze wg ostatnich danych rzeczoznawców (tj. dekoratorów znających się na naszym piecu) “cugu ni ma”, co znaczy, że ognia nie będzie.
Już mamy wszyscy nerki poprzeziębiane, a “Arkadię” (ubikację) – z tym, że ta kulturalna nazwa nie oddaje całkowicie tego obrazu – zaplombowali. Bo zatkana.
Widzisz jakie mamy warunki pracy. A do tego mam jeszcze melancholię w dość poważnym stadium. Bo to jest tak: wszyscy ludzie są podli, a najgorsze jest to, że ludzie, na których by mi ewentualnie zależało – są najpodlejsi ( przy tym z wierzchu dla wszystkich innych – to wygląda zupełnie porządnie, wszystko idealnie gra – i dopiero ja się dowiaduję cudów trudnych do wyobrażenia.) Mój Boże! Aż ze strachem myślę o tym Sylwestrze.
Tak mi w ogóle smutno o tym wszystkim myśleć.
Na ostatnim angielskim (wczoraj) kazał nam Anglik pisać listy In English, of course i w tej chwili się zastanawiam jakbym to wszystko przetłumaczyła. Boże, dlaczego tak jest, że jednym się wszystko udaje, a ja nawet nigdy się tego angielskiego nie nauczę!?
Manolla twierdzi, że tym czy człowiek będzie reprezentował jakiś poziom czy nie; czy będzie miał jakąś pozycję (zarówno towarzyską jak i społeczną) czy nie – nie warto się przejmować, a ja się gryzę, bo jakoś nie mogę się pogodzić z teoriami Manolli, że tylko “szlachetne zdrowie” jest ważne.
I jeszcze jestem tak zmęczona zawsze, że nie jestem w stanie słuchać tego mojego “Głosu Ameryki”, co wcale się nie przyczynia do pogłębienia znajomości mojej tego języka (to niesłuchanie, rzecz jasna,jakim ja stylem piszę!)
Ewcin! Pomyśl i o ile coś wymyślisz – napisz co mam robić, żeby się nie rozpłynąć na “fiołkowo błękitno”, bo ja już ginę.
Dostałam wczoraj Twój list (aż się dziwię, że szedł z Wrocławia tylko dwa dni – to chyba cud z nieba, a jeżeli nie, to w każdym razie wypadek bez precedensu jeżeli o naszą i listonosza Pocztę chodzi) i zaraz odpisuję, żeby jeszcze dotarło na Twój stary adres. Jeszcze apel! Nie zapomnij zaraz podać mi Twojego nowego adresu ( nie znaczy to, że tak się domagam listu, bo naprawdę rozumiem Twoją sytuację (brak czasu) a nie chciałabym Cię męczyć – chociaż oczywiście miło by mi było – naprawdę wystarczy kartka, a jeżeli chodzi o korespondencję – to ja będę się starała pisać za dwie.
Właściwie szczerze mówiąc nie mam o czym pisać, bo życie takie szare i normalne. Urozmaicamy je sobie pijatykami, i jest “cudownie”. W cudzysłowie, bo w gruncie rzeczy to jest straszne, że nawet my, młodzi, musimy sobie humory tworzyć przez mieszanie ALKOHOLU (50%) + NASTRÓJ = 1 świeczka, rozleniwiająca muzyka, jakieś męskie ciało, dym z papierosów (w dużych ilościach i to ostatnio z “Kentów” – bo to takie wytworne eleganckie i modne) + tam takie inne dżusi-lusi (to te drugie 50%.).
Żebyś słyszała na drugi dzień te rozmowy (właściwie to ja nawet szczerze i dobrze się zabawiłam wtedy, dopiero potem ta chwila refleksji) na temat; kto kiedy ile z kim wypił, kto był najbardziej pijany, kto najwięcej haftował itd.
Jedno, z czego do dzisiaj się śmieję i to bez żadnych wyrzutów, czy nawet cienia skrupułu – to fakt, że wciągnęłam się bez reszty w jedną “Ich” zabawę – “odbijanie”. Polega to na tym, że wyprowadza się obojętnie, jakiego chłopca (byle nie łysy i nie kaleka) i się udaje, że to nasza wielka miłość – i już “życzliwe” koleżanki spieszą go odbijać, a tymczasem Ty zakręcasz się dookoła cudzej “partii” i tym lepiej się bawisz, im bardziej babie jakiejś na tym człowieku zależało, im lepiej ten umie tańczyć czy mocniejszą ma głowę, czy w końcu kryteria obojętne, liczy się sukces.
Najpiękniejsze z tego jest to, że te babska Cię potem szczerze nienawidzą. Tak się płaci za dobrą zabawę – bo w gruncie rzeczy żadnej innej satysfakcji nie wynosisz.
Tak nienawidzę tych alkoholowych spraw, a nawet cały list do Ciebie poświęciłam temu tematowi.
To jest straszne, jak człowiek jest zmuszony stale kręcić się dookoła pewnych spraw, które go w gruncie rzeczy denerwują. No to koniec o tym.
Teraz o kulturze. W Krakowie jest aktualnie (w Pawilonie przy ul. 3 Maja w “Bunkrze”) taka bardzo fajna wystawa “Grafika Francuska”. Joasia była i przywiozła katalog. Przeglądałam i myślę, że warto by zobaczyć, ale nie mam kiedy się wyrwać, teraz jeszcze u nas, (nie wiem co we Wrocławiu) ZIMA.
Tym gorzej z takimi wypadami.
W tej chwili siedzę w pracowni z dekoratorką Haliną – bomba baba i mamy czas, bo ma przyjechać samochód po dekoracje, ale widać utknął w zaspie (!) – więc siedzimy i bawimy się telefonem – tj. dzwonimy do wszystkich i spraszamy na…. nowe pijaństwa gości. Już się jeden dał nabrać.
Tłumaczę dla niego takie teksty o Mayallu, on z tego robi artykuły do “Jazzu” i co śmieszniejsze – to tam drukują. Ale to tłumaczenie jest okropne (nasz Anglik stale powtarza, że nie można 2 idiomów, a on (Mayall) pisze samymi idiomami w jednym zdaniu). W następnym liście napiszę Ci o naszej pracowni, a teraz kończę.
Całuję
Danka.

W tym samym czasie Małpa, który w tej malarni pracował tylko sześć miesięcy nim zgarnął go pobór letni, budował według tych samych wyobrażeń swoją przyszłość na drugim końcu Polski:

Cześć Ewka! Piszę do Ciebie list z drugiego końca Polski, gdyż los tam mnie rzucił. A mianowicie – piszę z Ośrodka Szkoleniowego Wojsk Wewnętrznych z Kętrzyna. Myślałem, że w sierpniu lub wrześniu będę się z moimi znajomymi widział w malarni, a tu nic z tego! No i dwa lata przerwy w życiorysie, jak gdyby nigdy nic, muszę tu siedzieć. Ratunku ostatecznego nie mogę podjąć, bo też już nie mogę. Ale to nic – uparłem się. Chociaż w mundurze wojskowym, to na studia zdawać mogę. Gdańsk jest o wiele bliżej Kętrzyna, niż Katowice, czy też Wrocław. Do biblioteki mam wstęp o każdej porze dnia – no i mogę czytać, co mi się tylko podoba. Z łodzi nie odpisywałem Tobie na List, gdyż pisałaś mi, że wyjeżdżasz do Przemyśla, z Kętrzyna natomiast nie pisałem aż trzy tygodnie, gdyż miałem ręce pełne roboty. No i nadal mam, ale znajduję zawsze trochę czasu, aby chociaż parę słów do bliskich osób napisać. W tej chwili czytam piękną książkę pt. „Prometeusz, czyli życie Balzaca” Andre Mauoris i nie żałuję, że ją wypożyczyłem.
Mam tutaj „pracownię plastyczną”(o ile to można tak nazwać), którą urządziłem sobie raz jeden na strychu – gdyż gdzie indziej miejsca nie było. No cóż, noce się zarywało, ale czasu dla siebie nie mogę wygospodarować! W poniedziałek przyjeżdża tutaj z grupą plastyków dekoratorów pan szeregowy Henryk – z Warszawy chyba z Centralnego Domu Wojska Polskiego, lub coś w ty sensie. Dostał się tam dlatego, gdyż ma tam wujka pułkownika – raz mi to powiedział – nie tylko on, ale i jeden pułkownik z Łodzi. Niech chłopakowi dobrze się powodzi, – chociaż wróg, ale źle mu nie życzę. Trudno, taki już jestem od początku mego istnienia. Mnie już tutaj obiecali 10 dni aresztu, no, jak na razie, to tego nie robię, gdyż boją się trochę interwencji ppłk d/s politycznych – jest on zastępcą komendanta OS.WW. Chciałem, nie chciałem, musiałem nauczyć się kraść. Inaczej bym zginał. Tak sobie jakoś radę daję, ale męczy mnie właśnie to, że muszę kraść, – czego w Łodzi nie było.
Gram tutaj także na perkusji w tutejszym zespole wojskowym. Tak w ogóle, to jestem plastykiem-dekoratorem ośrodka kulturalno-oświatowego w O.S.WW.
Ewka! Na samym kończę list no i postaram się w następnym napisać coś więcej o mojej pracowni.
Życzę Tobie jednocześnie przyjemnych dalszych wakacji oraz powodzenia na studiach.
Kłaniam się Tobie i Twoim Rodzicom
P.s. Jeśli znajdziesz chwilę czasu wolnego, to napisz coś do mnie spragnionego (wieści) na adres PPR. Kętrzyn. Os WW Klub żołnierski ul. Gen. Sikorskiego.
Dziękuję za poprzedni list. Czołem

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii lata siedemdziesiąte i oznaczony tagami , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

4 odpowiedzi na Lata siedemdziesiąte. Małpa. Rozdział VI.

  1. Robert Mrówczyński pisze:

    W wojsku uczą zabijać, ale kraść trzeba się uczyć na własną rękę, bo kradzież to sprawa wstydliwa. Oczywiście na końcu człowiek zaczyna kłamać.
    Odwrotnie niż w cywilnym życiu, gdzie kłamać można do woli, a nawet kraść, ale zabijanie jest tabu. Już chociażby z tego powodu wojsko jest potwornością, bo stawia na głowie tzw uniwersalne wartości.
    Historia Małpy bardzo ładnie ilustruje ten proces. Ciekawe co z nim będzie dalej, kiedy do reszty wybiją mu z głowy artystowskie mrzonki. Już widzę, że “wsiąka”, “ustawia” się by przeżyć. Biedna Małpa…

  2. Ewa pisze:

    myślę, że jak wszyscy po wojsku, Małpa jest tzw. porządnym człowiekiem. Przecież większość mężczyzn przeszło wojsko i to w taki dużym wymiarze, jak Małpa i są z tego dumni.
    Czytam w Internecie, że właśnie wojsko w tych czasach było ostoją polskiej kultury. Wojsku zawdzięczamy to, że było głównym animatorem SZTUKI!
    Chociażby tutaj:
    http://www.gwir.pl/kaciki-zainteresowan/milosnicy-kultury-i-sztuki/
    „ (…)Dziś wielu twórców, żołnierzy wspomina, że być może w innych warunkach, bez zainteresowania się nimi przełożonych, ich twórczość i zainteresowania w ogóle by się nie uwidoczniły. Do przejścia z etapu amatorów do etapu profesjonalistów walnie przyczyniły się warunki, które wojsko stworzyło dla ich samorealizacji. Po latach mówią, że to właśnie animatorzy kultury, przełożeni i dowódcy sprawili, iż amatorski ruch artystyczny przybliżał ich stopniowo do profesjonalizacji w określonej dziedzinie kultury. Liczne książki, dzieła plastyczne oraz utwory muzyczne mogły powstać dzięki istniejącemu systemowi motywacji i wsparcia ich zainteresowań twórczych.(…)”
    |”(…)Serial telewizyjny „Czterej pancerni i pies” setki już razy był emitowany przez wszystkie stacje telewizyjne. Tę wspaniałą komedię wojenna oglądały miliony Polaków. I wciąż ma miliony widzów. Ale ilu wie i pamięta, zachwycając się grą załogi „Rudego”, że autorem książki, na podstawie której napisano scenariusz tego filmu, był żołnierz, płk Janusz Przymanowski. Niestety, niewielu.(…)”

    [Zdzisław Rozbicki 2012]

  3. Robert Mrówczyński pisze:

    Ciężko to czytać. Ale czego chcieć od takich aparatczyków, skoro entuzjastów i wojska i PRL z jego potwornym inwentarzem jest cała kupa. Wystarczy poczytać “polemikę” u Ciebie w sprawie Włodka, żeby się przekonać, że bolszewia ma obrońców wśród stosunkowo młodego pokolenia. Trudno to pojąć, ale widocznie są beneficjentami tego systemu i są swoim dobroczyńcom to winni.

  4. Ewa pisze:

    ale na całe szczęście Robercie było wielu, co wiedziało i zapamiętało i na dodatek zapisało. Nie można opierać się jedynie na pisarzach z Nieszuflady. Literatura to ciągłość. Chociażby Kisiel:

    „(…)Oglądałem telewizyjne widowisko seryjne „Czterej pancerni i pies”. Jest to propagandowa bujda pełna żołnierskiej „krzepy” polsko-radzieckiego „braterstwa” z czasów ostatniej wojny, bujda zresztą nieźle grana i ogromnie popularna (biedna ta obełgana młodzież), ale mnie tu interesuje co innego. Zrobił ją płk Janusz
    Przymanowski, tak zwany „Żyd pancerny” (a Centkiewicz to „Żyd polarny”) oraz jego żona Maria Przymanowska. Otóż w tym właśnie rzecz: Maria Przymanowska to p. Hulewiczowa, bohaterka okupacyjnej konspiracji, potem sekretarka (i nie tylko?!) Mikołajczyka w Polsce. Nie udało jej się uciec z Mikołajczykiem, złapana na granicy przypłaciła rzecz długoletnim więzieniem, męczona przez Różańskiego. I oto osoba o takiej przeszłości (bohaterstwo jej okupacyjne tym było większe, że z pochodzenia jest również Żydówką)
    wychodzi za komunistycznego fagasa i robi z nim głupkowatą propagandę, fałszującą przeszłość. Zaiste, niezbadane są ludzkie drogi!(…)
    (…)Książę Aleksander Małachowski, dobry, kulturalny publicysta, pisujący felietony do „Współczesności”, omawiając telewizyjną serię „Czterej pancerni i pies”, przedstawiającą polsko-radzieckie braterstwo broni” w czasie ostatniej wojny, dał do zrozumienia, że wszystko tam jest raczej skłamane i polukrowane, ale cóż to znaczy, skoro cykl jest taki ładny, miły, wychowawczy. Wstrząsnął mną ten felietonik — a więc prawda się nie liczy, jest niepotrzebna, samotna, jej obrońcy to odosobnieni maniacy?! Tu, w użytkowym stosunku
    do prawdy czy nieprawdy tkwi sedno tego, co z nami psychicznie wyrabiają, z czym moi koledzy, jak się zdaje, całkowicie się pogodzili, a ja nie mogę. Maniak ze mnie — ale ktoś chyba takim być musi! W ten sposób się wywyższam, pocieszam, podnoszę na duchu.(…)

    [Stefan Kisielewski „Dzienniki”]

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *