Zawsze w klasach szkolnych jest chłopak zwany Małpą. Mieliśmy takiego w podstawówce i miałam też w szkole średniej. Bardzo lubiłam Małpę i broniłam, kiedy Heniek mówił mu, że kupi mu młotek, by “sie klupnął w ta gowa”. Jego szeroka twarz i odstające uszy, blond włosy i krępa sylwetka nie budziły u dziewcząt klasowych dzikich żądz, natomiast wszyscy go lubiliśmy, bo był szczery, otwarty, dobry i towarzyski. Zapraszał nas do swojego małego domku na prywatki, gdzie mieszkał tylko z matką, szczupłą, prostą kobietą, która specjalnie dla nas piekła kruche ciasteczka i była zakochana w swoim jedynaku.
Małpę wzięli do wojska z malarni, jako jednego z pierwszych z naszej klasy maturalnej. Przez dwa lata pisał do mnie listy, potem się wszystko nagle urwało. Kiedy po studiach pojechałam tam gdzie mieszkał, było tylko zaorane pole.
Czołem Ewka!
Ja także chętnie napisałbym Tobie wesoły list – ale Ty od razu nie musisz sądzić, że u nas (w wojsku) aż tak niemiło. Chyba osoba, z którą na ten temat rozmawiałaś była źle poinformowana – Ciebie także przy tej okazji źle poinformowała – ale to nic. Ja postaram się napisać Tobie, jak tu u nas jest doprawdy.
Rano. Godzina 6.00 pobudka oraz zaprawa. 6.20 sprzątanie rejonów oraz śniadanie. Następnie apel i rozprowadzenie plutonów do zajęć od godz. 7.45. Uczymy się przez siedem godzin dziennie poza sobotą i niedzielą. W tym czasie mamy także zajęcie z musztry – to nie ta musztra, co w szkole u Barczewskiego. O godz. 14.30 (chyba – bo nie mam zegarka) mamy obiad, po którym mamy czyszczenie broni. Okropna sprawa. Potem nauka własna lub kółka zainteresowań i około 19.00 kolacja – potem dziennik i dalej sprzątanie rejonów. Potem apel wieczorny, mycie i capstrzyk o godz. 22.00. W sobotę mamy dzień gospodarczy – przebiega na zasadzie licytacji – zależy, do kogo się trafi – tym człowiek ma się lepiej. Czas na pisanie listów znajdzie się od czasu do czasu. W tej chwili np. ja nie korzystam z zaprawy porannej. Chodzę do izby zabiegowej leczyć oczy oraz nogi (dwa razy na dzień).
Przyszła wiosna, która niewątpliwie zaczyna się kończyć. Miałem plany, w których mi przeszkodziło wojsko. Wiesz dobrze chyba, że chciałem zdawać na ASP – albo do Katowic, albo do Wrocławia. Z tego też to powodu jestem okropnie niezadowolony. Trzeba było się pogodzić ze stanem rzeczy, jaki zaistniał. Odnośnie egzaminów – to trzymam za Ciebie kciuki, ale chyba sama wiesz, że samo trzymanie kciuków niekiedy nie wystarcza. Ja w dniu naszych egzaminów będę miał próbę w kółku muzyczno-artystycznym – gdzie jestem zaangażowany do odgrywania roli Sierżanta Pioruna. W tej chwili wykorzystuję przerwę między próbami.
Jak dowiaduję się z Twego listu, to nie ma w tym roku najlepiej z maturami. Ja przed pójściem do wojska opisywałem – pismem artystycznym – pracę maturalną do technikum fotograficznego jednemu chłopakowi. Na razie nie wiem, czy zdał albo oblał. Jestem dobrej myśli.
Jestem w pokoju z kilkoma chłopakami, którzy kończyli Liceum Plastyczne we Wrocławiu i Opolu – mieli oczywiście dużo lepsze warunki niż my. Też chcieli zdawać na studia, ale tak im przeszkodzili, jak i mnie.
Heniek jest w tym samym plutonie co ja – lecz w innej drużynie, nie śpimy na jednej sali. Dankę widziałem, kiedy była u Heńka w odwiedziny – przelotem i nie zdążyłem zauważyć czy się coś zmieniła, bo z nią w ogóle nie rozmawiałem.
Ewo, dlaczego sądzisz, że kiedy mnie nie ma to się wszystko rozlatuje?
Bronek dlatego pracę zmienił, bo z szefem nie mógł wytrzymać – tak samo jak i ja w “Eldomie” – z Anną Dorotą.
Bronek pracuje teraz tam, gdzie Stenia, no ale tam musi przez 8 godz. siedzieć, nie można wychodzić, jak z Domu Książki.
Odnośnie Izy to nie chcę dużo pisać, ale jestem ciekawy, czy ona już zwróciła dług Bronkowi za zdjęcia?! Odnośnie dramatu w trzech aktach, o którym mi piszesz – to chciałbym go przeczytać, bo ja w wojsku poświęcam się wybitnie poezji. Mam przy sobie tomik “TWARZ” T. Różewicza. No i zawsze coś napiszę “Różewiczowego” U mnie to płakać nie trzeba, ale raczej zastanowić się nad swoim postępowaniem – skierowane jest to do ludzi prawie całego świata. Przyślę Ci coś z tej tzw. “Różewiczówy”.
Pogoda u nas możliwa, deszcz, słota i tak na przemian.
Zechciej przyjąć gratulacje za wystawę w Toruniu. No i doczekałaś się, że zainteresowano się Tobą nie tylko na arenie ogólnopolskiej, ale także europejskiej. A jeżeli chodzi o KMPiK – to przekonałem się, co to za instytucja już przed wojskiem.
Przed chwilą wróciłem z izby zabiegowej i piszę list do Ciebie dalej.
Jestem tutaj w tym wojsku okropnie przestraszony. Nie ma żadnych warunków do plastycznej pracy twórczej, a ja mam do 31 maja zrobić dwa plakaty na konkurs o Wojsku Polskim. Jedyna z nielicznych przyjemności – to wyjście do ZOO, czy parku lub do kina na ciekawe, chociaż stare i znane mi filmy, oraz palenie papierosów. Tych przyjemności – i picia nie tylko piwa – nie mam ochoty sobie w wojsku odbierać. Osobiście – to wojsko zmusiło mnie do przyszycia 3 guzików ( urwano mi je, gdyż kieszeń była nie zapięta) oraz zaszycia dwu kieszeni przy panterce (panterka – kurtka robocza).
Dzisiaj mamy piątek po kolacji i oczekujemy apelu, żeby potem iść spać. Dowódcami naszych drużyn są kaprale i st. szeregowi (ja jestem szeregowym), którzy się na nas wściekają, bo my ich rozkazy wykonujemy opieszale: po prostu nie chce się nam. Niektórzy są gorliwi na każde zawołanie lecą np. szer. Heniek (to można dalej przemilczeć).
O tym, że Danka, Joaśka czy Jadźka nie mają prac, lub bardzo mało mają, to wiem, bo dostałem list z pracowni MHD gdzie pracuje Bronek – bardzo mnie to niepokoi, ale jest jedno przysłowie: “Jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz”. Odkładanie jakiś tam spraw na dzień następny wydaje mi się, że nie ma sensu, tam właśnie była taka sytuacja. O tym, że pracownię zalało to mi nie wiadomo. Jestem także zainteresowany czy mój ELDOM jeszcze istnieje, mógłby już upaść, gdyż to i tak była instytucja deficytowa dla państwa.
Powracam do pierwszych zdań Twego listu. Jak z tego wynika, to ja podły człowiek musiałem zapomnieć na widokówce napisać adresu mego obecnego miejsca zamieszkania. Było trzeba tych widokówek rozesłać – to było możliwie – bardzo mi z tego powodu przykro.
Łódź – OSP”B” – 9-go Maja – to mój dokładny adres, dlatego że list Twój błądził po całym ośrodku, nim trafił do mnie. Wyobraź sobie taką sytuację; kartka z adresami, gdzie należy wysłać pozdrowienia (pół kopy – czy więcej tego jest) oraz listy do rodziny, nowa atmosfera, nowi ludzi i wszystko, tak, że głowę na początku można stracić, a nim się człowiek opamięta to zapomni, co zrobił dotychczas. Ja jeszcze wiele ludziom nie wysłałem pozdrowień, a muszę to zrobić w najbliższym czasie, póki tu jeszcze jestem, aby nie mieli do mnie żalu, bo stwierdziłem, że warto z ludźmi żyć w zgodzie.
Na tym kończę list. Kłaniam się Tobie oraz Twej mamie.
To prawda z tymi małpami, ja też miałem w podstawówce kolegę, który bardziej niż to się na co dzień spotyka ilustrował tezy Darwina o bliskości człowieka z małpą. Ale gatunków małp jest sporo, które się bardziej różnią niż rasy ludzkie. Trochę dziwna ta Twoja “uogólniona” naczelna, moja wykazywała więcej cech niż potrzeba, aby spostrzec uderzające podobieństwo do goryla. I taką zyskał ksywę, choć nienawidził tego i potrafił się nieźle rozwścieczyć i spuszczał manto – co jeszcze bardziej upodobniało go do goryla – więc było to przezwisko jedynie dla odważnych. Ciekawe, że po latach cała jego gorylowatość, a tym samym oryginalność wyparowała, widocznie na skutek długotrwałego oddziaływania obcego środowiska kultury. W Twoim wypadku sprawa zakończyła się chyba jeszcze gorzej, skoro wszystko zrównali i zaorali…
Ale czytam “lata siedemdziesiąte” z wypiekami, to bardzo prawdziwy zapis, uchwycenie ducha tych czasów ponurej bolszewii. Takiej literatury, tak szczerej prawie nie ma w Polsce, nikt nie pisze, bo można się narazić. Diabeł tkwi w szczegółach, detalach, które świetnie odnajdujesz w swojej (niebywałej) pamięci. I jeszcze to, że piszesz to tak chłodno, nikogo nie wyróżniając in plus czy minus, dzięki temu, że się nie angażujesz emocjonalnie (choć z pewnością jest to niezwykle dla Ciebie trudne, bo zostałaś okradziona przez ten chory świat) te kreatury są jeszcze bardziej odstręczające. Szkoda, że się Tania skończyła, ciekawe czy tę chytrą babę życie w końcu przechytrzyło.
Planuję Robercie taki duży fresk, jak starczy mi siły i jak dożyję – postacie pojawiające się w Tani będą rozwijać nowe wątki, w których pojawi się też Tania. Dla spójności obrazu – bo nie ukrywam i potwierdzam to, co napisałeś – chodzi mi o pokazanie klimatu tych czasów jako toksycznej i deprawującej rzeczywistości, której skutki można zaobserwować dzisiaj, chociażby na forach literackich w Sieci- łączę postacie, mieszam ich czyny i cechy, by to jeszcze drastyczniej uwypuklić. Nie chcę przesadzać i być cała w pretensjach – ale jeśli odczuwasz w tych zapiskach nie nostalgię, a żal zmarnowanego, to jestem bardzo szczęśliwa z takiego odbioru.
Wiesz, to bardzo trudne, to wybieranie znaczących i charakterystycznych dla wydźwięku całości momentów, z drugiej strony nie chciałabym pisać katastroficznie, bo tego też tak nie czuję. Ale też i nie zabawowo, bo do śmiechu to też nie było.
U nas w klasie goryl był synonimem opiekuna. Ktoś, kto miał swojego „goryla”, był wygrany, bo to był zazwyczaj też i przyjaciel, który zawsze bronił przed profesorami, czy wrednymi kolegami.
Dziwię się, że ten Twój kolega tak reagował. U nas „gorylami” były też i dziewczęta, niejednokrotnie bardzo piękne.
Ale cóż, jak zwał, tak zwał. Marcin powiedział mi tutaj, bym pozmieniała imiona, więc zmieniam.
Tak, rzeczywiście zaproponowałem zmienianie imion. Bo według mnie to daje większą dowolność w przekuwaniu wspomnień w mit, pozwala bardziej kształtować postacie, nadawać im atrybuty symboliczne. Kiedy czytam, dajmy na to, “Szklany klosz”, oczywiście wiem, że Esther Greenwood to alter ego Sylvii Plath, ale dzięki temu ufikcyjnieniu nie czytam tego jak pamiętnika, lecz jako powieść. Na przykład Kerouac w swoich powieściach początkowo nic nie zmieniał, ale potem wydawcy wymusili na nim przynajmniej zmianę imion i nazwisk. I to wyszło mu na dobre. Tak uważam.
Ja z oczywistych względów nie mogę odbierać Twojej prozy jako zapisu stanu własnego ducha. Traktuję ją raczej historycznie. No i rzeczywiście, nostalgii tam brak. Przy “Tani” miałem początkowo wrażenie, że Ty tych bohaterów udziecinniasz. Naprawdę wydali mi się skrajnie infantylni. A potem już po prostu chyba “kupiłem” konwencję i wziąłem to za fakt.
U mnie w klasie goryli nie było. Ale ja chodziłem do szkół specjalnych i u nas życie przebiegało trochę jak na innej planecie. Zwłaszcza w liceum.
Może to udziecinnienie spowodowane jest jednak płaskością postaci. Ale sama siebie nie przeskoczę, piszę, jak wyda.
Z pisarzy nie zmieniających nazwisk przypominam sobie D. H. Lawrence’a, który w powieści „Synowie i kochankowie” podobno nie zmienił ani imion, ani nazwisk mieszkańcom górniczej osady, gdzie się wychował i oni wszyscy strasznie się na niego obrazili.
Ja myślę, że przy dzisiejszym minimalnym zainteresowaniu literaturą na blogach trzebaby cudu, by ktoś to wszystko pokojarzył i żeby mu się chciało. Ale zmieniam, mimo, że to dodatkowa energia, której mam tak mało.
A z kształtowaniem nazwisk na modłę Gogola, czy Dostojewskiego, które zawierały cech osobowościowe i wady (np. Smierdiakow, syn Smiediaszczej), to bardzo ponętne, ale musiałoby to być bardziej satyryczne, a ja jestem smutasem.
Myśmy chodzili w liceum z kwitami do Jerzego Ziętka, który zawsze był otoczony gorylami z bronią pod marynarkami. Stąd taka popularność.
Zabieram się Marcinie do przeczytania Twojej powieści “Drzewo różane”, mam nadzieję, że w lutym nareszcie będę miała czas.
Wiesz, Ewa, to zdziecinnienie to może być też manifestacja najgłębszej istoty Twoich postaci. Nad warsztatem akurat panujesz wcale nieźle. Przynajmniej biorąc pod uwagę fakt, że piszesz i ogłaszasz “na gorąco”. Ja myślę – tak przynajmniej jest u mnie – że zmienianie imion bohaterom służy przede wszystkim twórcy. Mniejsza o to, czy ktoś się rozpozna, czy nie. Ja, kiedy pracuję na materiale autobiograficznym i zmieniam drobne szczegóły, zyskuję poczucie większej wolności w kreowaniu świata. Trzymanie się ściśle faktów i imion paraliżuje mnie. Prawdziwi ludzie tacy, jak ich zapamiętałem, dominują nad literackimi kreacjami, które chcę na ich bazie wydestylować. Ale to moje doświadczenie i nie wiem, na ile jest do zastosowania u innych. Ja nawet chciałem się posunąć do zmiany nazw miejsc – stworzyłem fikcyjne miasteczko, które pojawia się w “Drzewie różanym” – ale to już okazało się za dużo i dałem spokój.
Jestem ogromnie ciekaw Twojej recepcji “Drzewa”. Dla mnie ten tekst był przełomowy w tym sensie, że odbił się na nim jak na kliszy przełom w myśleniu o literaturze, którego doznałem. Zacząłem to pisać w jednym porządku, a skończyłem w innym. I sprawiło mi to sporo trudności.
U mnie akurat wszelkie przekłamania niszczą konstrukcję, jakiś wewnętrzny kręgosłup opowieści. Jeśli napiszę, że sukienka była czerwona, a w rzeczywistości była niebieska, to nie jest to obojętne. Nie mam pojęcia, jak to się dzieje, ale ja mam takie właśnie blokady. Z drugiej strony, nie chcę doprowadzać do ekshibicjonizmu.
Takim artystą, który był wierny temu, co przedstawiał, był Picasso. Widzowie dopatrywali się Bóg wie, czego, a to zawsze było tylko to, co zauważył, co widział.
Ale być może, że literatura rządzi się innymi prawami. Ja jednak jestem przede wszystkim malarzem.
Podzielę się refleksją po lekturze „Drzewa różanego” na Twoim i na moim blogu.