Była to ostatnia noc z Tanią i próbowałam z nią jeszcze skonfrontować nasze wspólne przeżycia, zobaczyć je w niej po latach i sprawdzić moc naszej pamięci. Jednak Tania na hasło „Gruzja” nie ożywiła się wcale, tę wspaniałą, wspólną wycieczkę z „Alamturu” widocznie unieważniły jej późniejsze, pewnie atrakcyjniejsze wycieczki. Nieciekawa była też moich opowieści, toteż ograniczyłam się tylko do pytania, dotyczącego naszego pilota. Niestety, nie pamiętałyśmy już imienia tego chłopaka, który też był studentem i widocznie pilotowanie wycieczek było jego zajęciem zarobkowym w spółdzielni studenckiej.
– W miesiąc po wycieczce zaprosił mnie i Starego na swoje wesele – przypomniała sobie Tania.
Obie doszłyśmy do wniosku, że to był bardzo fajny i miły chłopak.
Wycieczki zagraniczne były dostępne dla wszystkich studentów, ale ogłoszenia na tablicy w holu uczelni o wolnych miejscach pojawiały się tylko na moment i trzeba było reagować natychmiast, by taką wycieczkę móc wykupić. Wprawdzie studenci jeździli do biura Almaturu na Dzień Kobiet wciskając sekretarkom bombonierki i kwiaty, by te zatrzymywały dla nich atrakcyjne wycieczki, korzystano z sieci znajomości u organizatorów turystyki środowiska studenckiego, to jednak mi, studentce drugiego roku nieumiejącej o to zabiegać, pozostały tylko tzw. okazje. Pięciodniową wycieczkę do ZSRR przez Kijów Tbilisi i Moskwę wykupiła Tania dla siebie i Starego, ja dla mnie i Marka. Wycieczka była droga i rodzice Marka nie zgodzili się jej opłacić, dla mnie ojciec przysłał pożądaną sumę i by się miejsce nie zmarnowało, Iwonka poleciła swoją matkę zaznaczając, że ona by nigdy ze swoją matką na taką wycieczkę nie pojechała.
Siedzieliśmy więc w samolocie w jednym rzędzie – Tania ze Starym – korytarz – ja z Matką Iwonki, a w środku stewardesa, która nosiła bardzo dobre jedzenie na bardzo topornych talerzach z aluminiowymi sztućcami.
Ale zdumieliśmy się dopiero, kiedy wychodząc z samolotu czekała na nas w Kijowie delegacja w strojach ludowych z chlebem i solą, którą witał jak gdyby nigdy nic nasz pilot wycieczki.
Sytuacja powtórzyła się na płycie lotniska w Tbilisi, gdzie zamiast ukraińskich, białych, haftowanych krzyżykami rubaszek, delegacja gruzińskiej młodzieży ubrana była w czarne i brązowe regionalne stroje narodowe i wręczyła pilotowi kwiaty całując go w oba policzki.
Tania ze Starym, którzy natychmiast skumplowali się z pilotem i nie odstępowali go na krok, patrzyli na moje wysiłki wyrwania się wyciecze z pobłażaniem i wyższością. Lachowicz wręcz mi nakazał, bym w Moskwie wzięła taksówkę i pojechała do Muzeum Puszkina, którego w planie wycieczki nie było. Ale już od Kijowa, obarczona opieką nad znerwicowaną Matką Iwonki, która przeżyła inwazję Stalina na Polskę w Wilnie i która panicznie bała się wszystkiego, przekraczanie granic i pojawianie się mundurowych urzędników budziło w niej histeryczny strach, usiłowałam jednak zwiedzać na własną rękę popadając co i rusz w liczne kłopoty.
Samo pytanie się o „płan goroda”, „kartu” w trzech republikach radzieckich budziło przerażenie u sprzedawców kiosków, księgarń i sklepików na lotniskach i w hotelach. Dopytywanie się o te szpiegowskie – jak się okazało, materiały, niepojęte – bo mimo wszystko w Polsce plan każdego miasta był dostępny w każdej dziurze – bez którego przecież wszelkie zwiedzanie jest niemożliwe – budziło niechęć do mnie całej wycieczki jak i przemiłego przecież pilota. Na dodatek mieszkańcy stolic republik nie zatrzymywali się zapytywani na ulicy, mknęli jak królik z „Alicji w krainie czarów” i przy zabłądzeniu nikt by mnie do hotelu nie doprowadził.
O permanentnej inwigilacji dowiedziałam się dopiero od Wołodii, który pojawił się nie wiadomo jak w pilnie strzeżonej restauracji hotelu w Kijowie, gdzie po kolacji mogliśmy posiedzieć. Zaprosił mnie do stolika i po kilku kieliszkach wódki powiedział, że ja nikogo nie widzę, ale widzą mnie ci, co mają mnie widzieć i że dotyczy to wszystkiego, co robię i gdzie idę. Było to najprawdopodobniej jakieś ostrzeżenie, ale ja je zupełnie zlekceważyłam, szczególnie, że Wołodia okazał się artystą poetą i pisarzem, wyjątkowo miłym i przyjaznym chłopakiem. Wyjął jakieś pismo literackie i zaczął ze mną rozmowy, a potem zabrał mnie na kontynuację picia do jakiegoś mieszkania, gdzie byli inni literaci i jak w nocy odprowadził mnie do hotelu, Matka Iwonki dostawała apopleksji, że mnie nie ma i że nie wracam.
Że „tajniak na tajniaka mruga”, wiedziałam tylko z utworu Tuwima, czyli z przekazu żartobliwego, tak też zdawało się być i tutaj. Wołodia, który mnie ani szczególnie nie podrywał, ani też niczego ode mnie nie chciał, nie obudził we mnie żadnych podejrzeń, szczególnie, że piękno Kijowa pokazanego ekspresowo w dniu następnym zlikwidowało wszelkie niepokoje.
Był koniec marca, wycieczka ubrana w zimowe kożuszki marzła przy słonecznej pogodzie przed cerkwią św. Zofii i wypuszczała papierosowy dym wraz z parą z ust. Panorama Kijowa w tej wczesnowiosennej scenerii ze złotymi kopułami wplatanymi w gdzieniegdzie zieleniejące gałęzie, z połyskliwym korytem Dniepru wyglądała, jak ze wschodniej bajki.
I ledwo pożegnaliśmy przepiękny Kijów, wylądowaliśmy w krainie jeszcze piękniejszej. Jednak już na lotnisku przy powitaniu przydzielono mi Tonię, śliczną Gruzinkę w moim wieku, która już mnie nie odstępowała na krok i nawet zaprowadziła do jakiegoś ponurego gmachu, gdzie mnie ofotografowano wśród uśmiechów mnóstwa urzędników i nie wyjaśniono, dlaczego to robią. Tonia powiedziała, że musi mnie przedstawić swoim przyjaciołom, co nawet przy tak wschodniej gruzińskiej potrzebie bratania się i gościnności, która była towarem eksportowym tej republiki, było nieprawdopodobne, chociaż ci druzja faktycznie sprawiali wrażenie, jakby całe życie tu w Tbilisi czekali, by mnie wreszcie paznkomić.
Mama Iwonki podarowała Toni pięć kilo proszku ixi, bo ktoś jej w Polsce powiedział, że można go sprzedać za dużą ilość rubli, ale ponieważ nie miała pojęcia jak to zrobić i bała się cokolwiek sprzedawać, chętnie pozbyła się tego dodatkowego bagażu. Dołożyła jeszcze swoje skórzane rękawiczki, gdyż w Tbilisi nagle zrobiło się gorąco. Tonia chętnie brała wszystko, ja też jej coś podarowałam z ubioru, polubiłyśmy się zresztą gorąco, nie wyobrażałam sobie, bym Toni nie mogła zaprosić do Polski. Umówiłam się, że natychmiast przyślę zaproszenie, Tonia dała mi wszystkie potrzebne dane o niej, bardzo chciała do Polski przyjechać, nigdy to się nie zrealizowało, na listy nigdy nie odpowiedziała. Wtedy, kiedy chodziła ze mną wszędzie, po domach towarowych, sklepach, gdzie kupowałam herbatę i wino na polskie prezenty, była nieocenionym przewodnikiem. Ale tam, w podziemiach, gdzie pokazano nam Tryptyk Matki Boskiej Chachulskiej, o którym miałam w Polsce cały album i którego szczegółowy opis w trakcie pokazywania poszczególnych kwater złota emalii komórkowej spytałam Tonię, dlaczego ten nasz przewodnik, ten piękny Gruzin jest tak do nas wrogo nastawiony, tłumaczyła, że nie, że to nie ma nic wspólnego ze Stalinem, który się przecież w tym gmachu w seminarium uczył. Zadawałam jej mnóstwo pytań, dlaczego są tutaj pomniki Stalina i dlaczego ten ogromny, czarny Lenin na samym środku tak przepięknego miasta szpeci pejzaż, ale ona cały czas ze śmiechem mówiła, że nie, że nie szpeci. Zostawiałam Mamę Iwonki przestraszoną i wiecznie zmęczoną w hotelu i z Tonią chodziłyśmy po sklepikach z ceramiką, gdzie kupowałam przepiękne bizantyjskie dzbany gliniane, niesłychanie tanie. Tonia wieczorem szła do swojego domu w poczuciu zapewnienia mi pełnego bezpieczeństwa, że nie spotykam się z nikim więcej i wtedy w restauracji hotelowej pojawił się młody student, który przedstawił się, jako Robiert Bomeraszwili i mieszkający na ulicy Gagarina. Z Robiertem piłam tylko wino, z restauracji hotelowej pojechaliśmy metrem zobaczyć nocne Tbilisi, co wprawiło mnie w kolejny zachwyt. Weszliśmy do jakiejś restauracji, gdzie wszyscy Robierta znali. Do stolika dosiedli się inni Gruzini, Robiert kupił kolejne wino, czekoladę dla mnie, którą chciałam zabrać dla Matki Iwonki, ale on ją tam zaraz połamał, zaczął częstować sąsiednie stoliki, potem wszyscy w restauracji zaczęli wznosić toasty wzajemnie, toastom nie było końca. Robert planował ucieczkę do Polski, polował na turystów, by przysłali mu zaproszenie, podał mi swoje dane, obiecałam wszystko zrobić po powrocie, po jakimś czasie zupełnie się rozkleił, jego przyjaciele odprowadzili nas do hotelu, gdzie czekała już na nich milicja. Kiedy weszłam do holu, umundurowany młody Gruzin czekał też na mnie. Wyprowadził mnie przed hotel w noc i rzucił mnie na trawnik. Przy szamotaninie, gdzie autentycznie miał na mnie wielką ochotę i nie spodziewał się takiego oporu, wyrwałam się bez słowa. Pobiegł za mną i błagał, bym nikomu nic nie mówiła, płakał i zaklinał się, że nic złego nie chciał mi zrobić, że jestem taka piękna, że nie mógł się opamiętać. Jednak spotkanie z tajnym milicjanierem odebrało mi mój entuzjazm i odwagę. Nikt mnie nigdy nie gwałcił, nie napadał i nie używał przemocy, myślałam, że to się dzieje tylko w filmach.
Próżno czekałam na lotnisku na Roberta. Natomiast kupując w sklepikach gruzińską biżuterię na prezenty, pewien stary mężczyzna sprzedający tutaj pocztówki cicho poprosił mnie o przysługę. Prosił, bym dowiedziała się o losy jego krewnych w Wydziale Spraw Wewnętrznych w Warszawie w Referacie Ewidencji i Kontroli Ruchu Ludności. Napisał mi na kartce imiona i nazwiska oraz daty urodzin swoich krewnych i swój adres w Tbilisi i podarował kilka pocztówek.
Moskwa okazała się miastem na tyle wygodnym, że nikt na nikogo nie zwracał uwagi. Kiedy pojechałam metrem kupić w sklepie dla chudożników werniks, nieosiągalny w Polce – pokrywaliśmy przed przeglądem obrazy olejem lnianym – i spotkałam tam malarza z jakieś wschodniej republiki, studiującego w Moskwie, nie chciał ode mnie już ani adresu, ani sam nie dawał, nic oprócz rozmowy nie chciał, był przestraszony, że odważa się ze mną rozmawiać. Na ulicy wszyscy patrzyli w chodnik, mijali się bez słowa, potworne, monstrualne pomniki co i rusz wyrastające i widniejące z daleka, były zawsze czarne i złowrogie. Ponieważ wycieczka składała się w większości ze studentów szkół artystycznych, pokazano nam Cerkiew Wasyla Błogosławionego, gdzie ze wzruszenia rozpłakałam się widząc te wspaniałości, a nawet wywieziono nas na wycieczkę pod Moskwę do przepięknego monastyru, gdzie kopuły cerkwi były jeszcze bardziej bajkowe i wesołe. Pokazano Trietiakowską, ale do Muzeum Puszkina, pojechałam sama w czasie, gdy wszyscy karnie zaliczali oglądanie zwłok Lenina. Było to moje jedyne spotkanie z malarstwem zachodnioeuropejskim i w konsekwencji ze wszech miar moja przemożna chęć samodzielnego zwiedzania opłaciła się.
Po powrocie do Polski jeszcze przed Wielkanocą pojechałam z Wrocławia do Warszawy. Po złożeniu w urzędzie podania z prośbą o wyjaśnienie losów wymienionych osób, dowiedziałam się, że wyjechały do Izraela. Podano mi szczegółowe daty opuszczenia Warszawy. Pisma te natychmiast wysłałam listem do Tbilisi.
W okolicy Wielkanocy, kiedy byłam w domu, przyszło trzech mężczyzn. Mama poprosiła ich do pokoju. Siedząc przy stole wypytywali mnie o moich przyjaciół w Tbilisi.
– Pani przyjaciel przesyła prezent – i wręczył mi takie same pocztówki, jakie dostałam od mężczyzny na lotnisku. Jakoś chyba ich zawiodłam, bo bezradnie wyszli z domu nic nie mówiąc.
Fajne 🙂
Fajnie, że Pani przeczytała, bo takie długie odcinki trudno korygować, zazwyczaj już drugi raz czytać nie mam siły.
Właśnie zobaczyliśmy „Życie Pi”. Nie doświadczyłam takich zdarzeń w moim życiu, jak bohater Martela, ani nikt mi nie opowiedział. Moja proza z konieczności musi być jak ból zęba.
Pani Ewo, fajnie Pani pisze i ciekawie. Jestem z późniejszego pokolenia, więc mało wiem, o świecie artystycznym lat siedemdziesiątych. Czytam Pani blog…
w przyszłym roku będą lata osiemdziesiąte i może już coś będzie rezonowało w młodszych pokoleniach.
Dzięki Pani Elu za ciepłe słowa, bo w tych korytarzach pamięci bardzo jest zimno.