Nazajutrz ma być wewnętrzny wernisaż w Domu Strażaka połączony z bankietem dla urzędników gminy, i innych notabli tego regionu, dzięki których gościnności plener mógł się odbyć. Reszta prac oprawionych już w złote ramy przez profesjonalnych ramiarzy zostanie dosłana przez artystów za kilka miesięcy na wystawę w BWA, a barwny katalog na lakierowanych kartkach, który zdąży drukarnia wydrukować, by rozdany uczestnikom wzbogacił ich artystyczne CV.
Mimo, że „roboczemu” to jutrzejszemu wernisażowi towarzyszą emocje niebywałe, wszyscy są podenerwowani, gwałtem kończą obrazy, oprawiają w listewki, bo jak mówią, kompozycję zawsze trzeba zamknąć.
Tania jest jak osa. To jej Wojtek powierzył aranżację wystawy, jako weteranki w tych sprawach, wieloletniej wolontariuszce w galerii kościelnej, która jak nikt zna się na rzeczy.
Kiedy podeszłam do umywalki umyć pędzle by je spakować na wyjazd, Tania, jakby chodziło o wodę na pustyni brutalnie odepchnęła mnie, zdjęła majtki i myjąc krocze powiedziała:
– Ty mi się tutaj nie plącz, bo ja idę robić zaraz wystawę i nie mam czasu! Nie wiesz, że to JA mam ustawiać obrazy?!
Faktycznie, upał był niemiłosierny i Tania po niezbędnej toalecie poszła pod remizę, gdzie na placu zgromadzili się ludzie przypilnować, by ich obrazy wisiały w najkorzystniejszych dla nich miejscach oświetleniowych tak, by potencjalni klienci, jacy zawsze się stawią – kolekcjonerzy i galernicy- mieli jak najkorzystniejszy ich odbiór.
Tania wyrzuciła wszystkich z ogromnej hali i sama na przywiezionych przez Wojtka sztalugach aranżowała przestrzeń przechylając fachowo głowę na boki i odchodząc, co chwilę parę kroków od prac, ustalała ich miejsce pod względem harmonijności wystawy, co było przecież absolutnie niemożliwe. Wojtek, jako tzw. amator pozapraszał też wielu amatorów, nieobecnych na liście plenerowiczów, natomiast uczestniczących w wystawie. Tym sposobem znalazło się dużo ludowych artystów o zacięciu artystycznym z tzw. smykałką do malowania, kilku wariatów z pobliskiego szpitala i czystych chałturników lokalnych, mieszkających i stołujących się w domu, ale niezwykle płodnych i nie ustępujących jakością wytworów od przyjezdnych dyplomowanych malarzy z całej Polski.
Kładąc moje obrazy i rysunki na placu przed remizą według rozkazów Tani, usiadłam na ławeczce, gdzie nocą spotkaliśmy z Piotrusiem Przemka, i oddałam się wspomnieniom zadowolona, że ten plener ma swój początek i kres i że nie trwa permanentnie.
Już od pierwszego roku w Pracowni Działań i Struktur Wizualnych i byliśmy regularnie oblepiani czarnymi punktami, ponieważ ideą tej pracowni było trwanie sztuki nieprzerwanie, więc oklejaliśmy pracownię, stojące tam sprzęty i nas samych permanentnie.
Galeria PERMAFO, która permanentnie organizowała swoje pokazy, swoje „permarty” włączając w to nielicznych studentów wyższych roczników, korzystała z nas, jako licznej grupie odbiorców ich awangardowej sztuki. Ale tutaj robiliśmy jedynie kaćmówki jak średniowieczni czeladnicy.
Żeby Lachowicz mógł sfotografować tzw. „strukturę”, czyli całą pracownię wymalowaną na biało farbą emulsyjną, z czarnym linoleum na podłodze, musieliśmy miesiącami wycinać nożyczkami z czarnego papieru, w który owija się nienaświetlony papier fotograficzny tzw. punkty, czyli kółka o średnicy dwóch centymetrów. Kółka te przyklejaliśmy do ścian na butapren z zachowaniem wszystkich zasad klejenia butaprenem. Odległość między punktami musiała wynosić dziesięć centymetrów i jeśli studenci wiszący na drabinach oklejający sufit pomylili się, musieliśmy wszystko zrywać, kleić na nowo i dbać o to, by struktura była ciągła. Na ścianie naklejaliśmy punkty czarne, na podłodze białe, by wszystko kontrastowo wyszło na fotografii czarno-białej. Ponieważ byłam w dniach rejestracji fotograficznej w białym swetrze i czarnych włóczkowych dzwonach, oklejono mnie punktami i sfotografowano. Oklejano sprzęty, wypukłości i wklęsłości dla badań, których przedmiotem było pytanie, czy płaska fotografia oddaje te pofalowania płaszczyzny i jak zachowują się punkty, które je określają. Pisano potem na maszynie do pisania prace magisterskie na temat punktów, wspomagając się naukową teorią widzenia, Levi Straussem, Barthesem, wiele tekstów po prostu żywcem kradziono z amerykańskich katalogów bez podawania źródeł. Ale całą czarną robotę odwalał nasz pierwszy rok bez buntu i bez protestu, ponieważ wmawiano nam, że jesteśmy narodem wybranym do robienia awangardy. Ponieważ pracownia ta i cała katedra, która posiadała w rezultacie tylko tę jedną pracownię eksperymentalną, a której zajęcia na pierwszym roku były obowiązkowe, w założeniu była przeciwna wszelkiej anegdocie w twórczości plastycznej, literackości, plakatowości, uczestnictwo w innych pracowniach, których jedynym przedmiotem nauczania były właśnie te, wykluczone tutaj elementy sztuki, byliśmy w permanentnym konflikcie:
„Ważnym czynnikiem pozwalającym określać – w sferze mentalnej działanie artystyczne – jest autentyczność wypowiedzi. O ile bowiem granicznie kreacyjny może być nawet cytat albo replika zastosowana świadomie, o tyle próby literackiego przenoszenia wartości formalnych wydają się być działaniem wyraźnie chybionym.”
– głosił, specjalnie do tych celów edukacyjnych wydany podręcznik.
i dalej:
„Płaszczyznę równomierną rozpatrywano w postaci uproszczonego modelu wizualnego, zawierającego i akcentującego najistotniejszą jej cechę, czyli równomierność. Modelem takim jest pole równomiernie rozmieszczonych punktów, znane skądinąd z psychologii eksperymentalnej.”
Faktycznie, po wejściu do pracowni Działań i Struktur Wizualnych ujednolicony świat stanowił pozór ładu, a odbywające się w takiej scenografii zajęcia po jakimś czasie zamieniały ideę, która negowała ornament i dekorację w ich istotę.
Niestety, nie udałoby się tego efektu osiągnąć w wypadku wystawy, zaaranżowanej w remizie strażackiej przez Tanię, a każde dłuższe w niej przebywanie z pewnością nasilałoby efekt koszmarnego snu, czyli permanentnego budzenia i zasypiania w nieustannym przerażeniu.