Wojtek powiedział, że musimy zaznaczyć naszą obecność na wernisażu w BWA, bo tam będziemy mieć wystawę poplenerową i nie możemy sobie z dyrekcją psuć stosunków. Ponieważ plener dobiegał końca, a byliśmy na ten wieczór zaproszeni do producenta wędlin na grilla, Wojtek zadecydował, że wystarczy tylko delegacja z kwiatami. W tym mieście miałam zaprzyjaźnioną malarkę od czasów jak ukończyłam studia, z którą chciałam się spotkać, była okazja, by to powiązać i dlatego zgłosiłam chęć pojechania z Wojtkiem na wernisaż. Mariolę znał też Janusz, dlatego dosiadł się do nas w ostatniej chwili, jak już siedzieliśmy w samochodzie.
Z Mariolą utrzymywałam przez te kilkanaście lat regularną korespondencję, chociaż zawsze wiedziałam, że wyraz „korespondencja”, to przesada. Cała korespondencja to było jedynie wstawianie w miejsca, które były puste niepotrzebnych opowieści. Zazwyczaj były to koty, ich imiona, obyczaje i choroby oraz przejścia traumatyczne u gorszych, poprzednich właścicieli. List był na nowo zbudowaną kreacją świata, którego nawet Mariola nie pożądała. Powstał z fikcji zupełnie beztrosko, bez starań o jego lepszość czy wyjątkowość. Świat listów Marioli był światem nikomu niepotrzebnym. Nawet Marioli.
Próżno czekałam, aż Mariola napisze o życiu artystycznym swojego miasta, o swoim doświadczeniach wielkiej artystki i niepokojach dojrzałej kobiety. Mariola była starsza ode mnie niemal o całą dekadę, znała wszystkich malarzy w całej Polsce. Nie chodziło mi już jakąś interesowność czy żal, że mnie nigdy nikomu nie poleciła, nie wsparła informacją. Chciałam doświadczyć Marioli jak ktoś, kto dostaje niegroźne anonimy.
Mariola, mimo zapewnień telefonicznych, że będzie, jednak nie nadchodziła. BWA wypełniło się już zbieraniną ludzi odświętnie ubranych.
Zaczęły się powitania, a Marioli nie było. Przeczekaliśmy z Januszem przemówienia władz, artystów i wręczanie kwiatów. Tłum z postawy wsłuchanej rozsypał się na wiele grupek. Marioli w dalszym ciągu nie było. Janusz zaczął szukać telefonu, ja nalegałam, byśmy wracali. Wojtek też przystępował z nogi an nogę.
Nagle weszła Mariola. Wyglądała wspaniale. Włosy ufarbowane na naturalny, szaro-brązowy kolor nie demaskujący wieku. Cera jak u dziecka, szeroko rozstawione oczy delikatnie, starannie pomalowane.
Przywitała się z wylewnością. Przeprosiła za spóźnienie.
– Wybaczcie – zabieram was do nas.
– Nie możemy – próbowałam w popłochu się wycofać.
– Mieliśmy się tutaj w bufecie spotkać tylko z tobą i trochę pogadać. – Musimy wracać – tłumaczyłam.
– To niemożliwe! Wszystko jest przygotowane, zapraszamy na ogórki kiszone. Mogę zrobić sałatkę grecką. Poczekajcie chwilę! Oddaliła się do rozpoznanej znajomej. Chwilkę porozmawiała i przywitała się jeszcze z innymi.
– Wybaczcie – wróciła – tylko wezmę pieniądze z księgowości. Oznaczało to, że sprzedała obraz.
Marioli znowu długo nie było. Janusz postanowił zostać, ja z Wojtkiem wróciłam do pleneru.
I co, i co! – dopytywali się na przemian Tania z Piotrusiem. Jak było?
Ponieważ Mariola znała wszystkich malarzy w Polsce, wszyscy też znali Mariolę.
– Ewa się wkurwiła i wróciła ze mną. Janusz został z Mariolą – wyjaśnił Wojtek.
Towarzystwo jeszcze siedziało przy stołach, ale już drzemali niektórzy pod drzewami lub spali w samochodach.
Zerwali się wszyscy na wieść, że jedziemy na grilla.
Artystów gościł czterdziestoletni mężczyzna niebywale gruby, który pilotował nas na maleńkim motorowerze. Jego brzuch wisiał niemal spoza pojazdu, co sprawiało wrażenie bliskiej katastrofy. Szliśmy potem aleją nowo posadzonych drzewek od rezydencji właściciela zakładów mięsnych.
Dom, nieskazitelny w swej nowości, nie zdradzał śladów zamieszkania. Na wystrzyżonym trawniku sterczał jak dysonans relikt starego domostwa: studnia z kołowrotem pomalowana starannie brązową emalią.
Rozsiedliśmy się w rozłożystej altanie za biesiadnym stołem z ławami. Na balach stropu wielcy ludzie zostawili swoje podpisy.
Brzuchacz był nami zniesmaczony. Opowiadał krótko życiorys z przesłaniem, że tylko konkretność i ciężka praca dają takie rezultaty.
Poczuliśmy się jak pasożyty i nieroby. Poruszyliśmy się niespokojnie w swoich ławach.
– Jeśli ktoś namaluje mój dom – zrobił pauzę – i konia, ale to musi być mój koń – kupię.
Ktoś rzucił: – czy chce Pan portret?
– Zastanowię się – powiedział po namyśle. Jestem człowiekiem, który się nie zna na sztuce.
– Ale znam się na biznesie i pracy – zagroził.
Na stół wstawiono trzy butelki wódki Biała Dama, wody mineralne, soki i piwo. Chłopiec w białym fartuchu, białych rękawiczkach i białej czapce kucharskiej stał przy grillu i piekł kawałki wieprzowiny, żeberek, długie kiełbasy i kaszankę. Właściciel zakładów mięsnych szybko zniknął na swoim pojeździe.
Posesja przeznaczona na goszczenie większej liczby ludzi, zawierała wszystkie elementy potrzebne do szybkiego upicia się i wchłonięcia nieprawdopodobnej ilości mięsa. W młodym lasku była wypalona plama ogniska z ławkami z bali wokół.
Po pożarciu kiełbas i wypiciu wódki, kiedy byliśmy zmęczeni i zbierali się do odjazdu, kiedy Profesor westchnął, że tak nas za kiełbasę tanio wykorzystali, przyjechała Mariola z mężem i Januszem.
Przywitali się. Marioli sprawiało wyraźną przyjemność, że może pokazać swoją czarną suknię na ramiączkach, czerwone szpilki i złotą torebkę jeszcze większej liczbie artystów.
– Zabieramy cię do siebie – zwróciła się do mnie.
Pojechałam do domu Marioli.
Weszliśmy do szeregowego domku zgrabnego w swej wielopoziomowości, pełnego schodków, pomieszczeń i pokoików. Wszędzie, od piwnicy po strych wisiały obrazy Marioli domagając się wciąż adoracji i krzycząc swoim istnieniem. Wielkie, białe płaszczyzny zestawione z czernią agresywnych plam, splątanych linii przetykanych plamami czystej żółci i cynobru wołały ze ścian.
Ogród w całej letniej wspaniałości kwitł, wił się i piął po balkonie. Łapano, co jakiś czas koty i pokazywano, jakie są piękne.
Godziny mijały. Potok słów, zachwytów nad ludźmi, którzy nie tylko już nie żyli, ale nigdy nie byli sławni i na dodatek nie posiadali talentu.
Na stole pojawiły się ogórki kiszone przez męża Marioli z szczegółowym opisem i receptą kiszenia.
Mariola zawiesiła głos nad możliwością zrobienia sałatki greckiej, ale skwapliwie z Januszem odmówiliśmy.
Już się żegnaliśmy. Już byliśmy w samochodzie, Jola odwoziła nas z powrotem.
Janusz jeszcze porozumiewawczo, po męsku popatrzył na ciało Joli i na Jolę. Tłumaczył coś szczegółowo o wystawie, którą organizuje o zasięgu ogólnopolskim.
Była już noc, kiedy dotarliśmy na wieś.
– Czemu nie powiedziałaś Marioli dlaczego uciekłaś? – dopytywała się Tania, która już leżała w łóżku i wyczekiwała, by mnie o to spytać.
– Po co robić sobie wroga – powiedziałam. A zresztą i tak by nic nie zrozumiała. Czy ktoś coś chce rozumieć?
Wtedy, w połowie studiów siadywałam na skwerze przed uczelnią ławce przed olbrzymim pniem wysokim na 4 metry, wbitym w ziemię korzeniem do góry. Pod spodem tablica z napisem „Studenci miastu – żywy pomnik z okazji V Festiwalu Kultury Polski Ludowej” dokumentowała jedną z pierwszych realizacji konceptualistów. – Wszystko raczej pozostawiono w koncepcji, a tu się tak napracowali.
Pojechałam na tę wystawę w niedzielę – wszyscy mówili, że lepiej było spędzić czas na szyciu nawet nieudanych bluzek. Doszło do zażartej dyskusji – o mały włos nie doszło do rękoczynów, Lachowicz mówił długo i burzliwie. Potem w poniedziałek jeszcze wszystko się „kotłowało”, jak ktoś to dowcipnie określił. Sławek z kimś przytwierdzili jakieś różne niepotrzebne przedmioty zbierane u ludzi-gapiów do asfaltu na przystanku tramwajowym, a następnie całość została podpalona. Na wystawie każdy miał przydzieloną część (wystawiający), gdzie były zawieszone zdjęcia i karteczki wypisane na maszynie do pisania. Janusz, który niedawno przeniósł się do pracowni awangardowej i który się zdeklarował konceptualizmowi biorąc udział w wystawie, pisał w kącie na maszynie jakiś manifest p.t. „Sztuka życia”. Spytałam, czy on tak pisze przez cały Festiwal w ramach Sztuki – powiedział, że nie, że tak sobie przepisuje to, co ma do przepisania. W ramach tego samego Festiwalu była olbrzymia wystawa grafik z uczelni z całej Polski, między innymi z Katowic i tylko jeden przysłał grafiki, Bogdan z mojej klasy – a oni z Januszem byli najlepsi w klasie – i tak to dziwnie się zbiegło, że można było zobaczyć teraz ich „Sztukę Aktualną”.
Po takich wystawach malować się odechciewa, bo nie wiadomo, po co.
Ustawialiśmy modelkę, o co zazwyczaj wszyscy się kłócą, bo każdy chce tak, jak on uważa, ale teraz nikomu się nie chciało jej ustawić, siedzieli wszyscy i patrzyli zdziwieni na Harcerkę, która sądząc, że to nasza nieśmiałość pokrzykiwała „śmiało, no, przecież wy możecie według własnej koncepcji”, „proszę bardzo”… itd.
A konceptualiści bardzo obrotni, ożywieni, latają po szkole, tu przyniosą skrzynkę, tu coś wystukają na maszynie…