Lata siedemdziesiąte. Tania Rozdział XII.

Profesor wolałby być tylko sercem, bo w duszę nie wierzy, ale pozostali malarze milkną i czują się nieswojo bez Profesora. Narzekają na jego egocentryzm i monotematyczność, starcze powtarzanie dowcipów i schematyzm w bawieniu towarzystwa, jednak jak dzieci, zapatrzone i wsłuchane w przedsenne bajki, siedzą do późna w nocy, sącząc alkohol i poddają się narkotycznemu słowotokowi Profesora. Czasami nowo przyjęte do wspólnoty nowicjuszki usiłują poplotkować w czasie tych nasiadówek, co od razu Profesor demaskuje, publicznie obnaża i wyśmiewa. Zaprowadzając w ten sposób porządek i reżim, może do woli snuć anegdoty ze swojego i cudzego życia zawsze przestrzegając stałej zasady dowcipu, inteligencji, lekkości i dobrego smaku.
Trudno jest się wyrwać z tych codziennych, plenerowych nasiadówek, ponieważ Wojtek się gniewa za nieobecność na nich i jest z tej frekwencji dumny. Z drugiej strony trudno przyznawać zawsze racje Profesorowi, a ten z kolei się gniewa za to, że się mu nie przyznaje racji.
Udało mi się z Profesorem uzyskać jednomyślność tylko w jednym wypadku: kiedy na taką biesiadę został poproszony poseł sejmowy, syn tych ziem, na których organizowano plener i który wjechał na posesję wśród wielu samochodów z obstawą, świtą z walkie-talkie i megafonami. Dyskusja, którą przeprowadziliśmy z posłem zakończyła się jego szybkim nas opuszczeniem, co doprowadziło do pogniewania się Wojtka, ale nie na długo, bo jak tu gniewać się na kogoś, kto jest istotą tego pleneru, czyli Profesorem.
Kiedy Tania namalowała – zżynając z kolejnej reprodukcji pejzaż Stanisławskiego – żółcią neapolitańską, to, co leży w połamanym, dojrzewającym zbożu i zatytułowała „Upadły Anioł”, wiedziałam już, że się już stało.
Tania i Łukasz przebywali coraz więcej razem i jak siedzieliśmy we czwórkę z Piotrusiem, wsadziła nagle moją rękę za pasek spodni Piotrusia, gdzie natrafiłam na jego twardy członek. Wyszarpnęłam dłoń zawstydzona. Piotruś spłonął jeszcze bardziej, a ja popatrzyłam na nią z zainteresowaniem, przypominając sobie nagle, że niejednokrotnie zwracała mi uwagę na spodnie naszych kolegów, których nigdy nie traktowałam jako źródło jakichkolwiek informacji, a Tania, jak zaprezentowała, tak.

W pracowni atmosfera zastraszenia i zastanawiania, po co malować, teraz to bardzo ważne, nie, co, ale, po co, po co, tak jak, po co się żyje. Bo rzeczywiście, widząc, co robią ci ze starszych lat, to nie miało sensu. Zmniejszyli nam ilość godzin malarstwa z osiemnastu do dwunastu i w to miejsce będzie fotografia i film. Chyba lepiej.
Jednak na pierwszych latach ci, którzy od razu nie przeszli do pracowni awangardowej, gdzie wystarczyło zamiast malować, coś opowiedzieć o tym zamiarze i poprzeć to toną niezrozumiałych dla nikogo opisowych kartek wypełnionych obowiązkowym pismem maszynowym, lub wykresami imitującymi logiczny wywód o czymś, zupełnie nie popartym studiami, mieli do dyspozycji do wyboru dwie pracownie gdzie uprawiało się malarstwo „oliwne”. Część, by mieć w dyplomie sławne nazwisko, przystąpiła do Eugeniusza Gepperta, który był już w stanie zdziecinnienia i starczego zachwytu nad wszystkim, cokolwiek jego uczniowie namalowali, a uprawiając malarstwo symboliczne, surrealistyczne, metafizyczne techniką mistrza, czyli pospolitym krzyżykowym kapizmem, stawali się coraz bardziej niemodni i niestrawialni. Odejście „Dżeperta” na emeryturę i potem zgon zmusiło wielu przyszłych malarzy do odstąpienia od marzeń o sławnym nazwisku na dyplomie i wybrania innej pracowni o podobnym profilu, a takich było coraz mniej. Boom konceptualistów, kierunku, który skupiał wszelkich leni i ignorantów, hochsztaplerów i cwaniaków, ich presja na władze uczelni spowodowała powstanie jeszcze jednej pracowni awangardowej, a nawet neoawangardowej o niesprecyzowanym z początku profilu, by zwabić osieroconych dżepertystów. Ponieważ malarz prowadzący tę pracownię zażądał zakupu kolorowego telewizora i video (niemałe pieniądze) stawiając ultimatum, że zajęć bez tych narzędzi nie poprowadzi, stagnacja w pracowni utrzymywała się kilka semestrów, studenci robili tam co chcieli, lub czego nie chcieli, uczelnia zakupu nie dokonała i tak to trwało.
Z Tanią wstąpiłyśmy po śmierci naszego Pana do pracowni jego przyjaciela, kontynuatora międzywojennego kapizmu i jak ten kapizm, tak i profesor był nudny i martwy. Nawet, kiedy Janusz, który już tego nie wytrzymując położył na korytarzu – bo tam przed pracownią kładliśmy na posadce nasze prace – rysowane węglem na papierze pakowym największego rozmiaru, sceny przedstawiające siebie uprawiającego miłość francuską ze swoją dziewczyną w konwencji minimal artu, profesor ze zrozumieniem i aprobatą pokiwał głową, ale nic nie powiedział. Janusz zdesperowany zabrał swoje prace i przez pokój w dziekanacie z wywieszką „tok studiów”, przeprowadził w środku semestru swoje przenosiny do pracowni super awangardowej. Tam dostał od razu piątkę po jednorazowym performance na dziedzińcu uczelni, gdzie przyklejał pomoczone ogromne arkusze papieru pakowego na asfalt z namalowaną jedną literą alfabetu. Ponieważ miał krótkie nazwisko, biegał krótko.
Ale myśmy z Tanią pozostały aż do dyplomu, wyciągając przed pracownię na korytarzu swoje prace. Tania rywalizowała ze mną, co przy tak nikłej energii emanującej z naszego profesora, konsekwentnej niemocie i świadomości, że jest nieustannie nieobecny, było ze strony Tani heroizmem. Raz przydarzyło się tak, że miałyśmy przegląd równocześnie, ja po jednej stronie drzwi, Tania po drugiej, a w środku profesor stojący ni w pięć ni w dziesięć wpatrzony w podłogę z czystego profesorskiego obowiązku.
„Dwa na słońcach swych przeciwnych – Bogi.” – zacytowałam Słowackiego ironicznie. Ale paradoksalnie, moja ironia została przyjęta z aprobatą przez Tanię. Profesor też pokiwał głową. Z aprobatą.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii lata siedemdziesiąte. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *