Lata siedemdziesiąte. Tania Rozdział XI.

Rozpoczęły się tradycyjne przechadzki po pokojach, wyciąganie obrazów ukończonych, oglądanie, co kto i gdzie namalował, plon pleneru zdawał się być imponujący, brakowało ciągle blejtramów, odsprzedawano je sobie, zwracano, jak blejtram był zwichrowany, znowu po niego przychodzono, no trudno, jak nie ma nic innego, gdzie ja tutaj blejtram kupię. Do nas przyszli oglądać i Kowalscy, jednocześnie proponując miejsce w ich samochodzie na mszę niedzielną.
Zabałaganione samochody, w których leżały nigdy nieporządkowane akcesoria do malowania, zmęczone codziennymi jazdami w poszukiwaniu motywu na chwytliwe ujęcia, które zawsze się jakoś spienięży, w ostateczności na aukcji charytatywnej, nie odpoczywały nawet w niedzielę. Kowalscy zainicjowali niedzielną jazdę do drewnianej cerkiewki przerobionej na kościół katolicki odległej o godzinę drogi.
Kiedy kawalkada trzydziestu samochodów zaparkowała przed kościołem, msza już trwała w najlepsze i rozpoczęło się kazanie. W nabitych po brzegi nawach wypatrzyłyśmy sobie jakiś luz i usłużne wiejskie kobiety ścieśniły się bardziej, robiąc nam miejsce.
Oglądając piękny wystrój kościółka z ornamentami malowanymi kolorowo w zagłębieniach koronkowych wycięć w drewnie wirtuozowsko wykonanych przez ludowych rzemieślników ubiegłego wieku, ogarnęłam też tę dzisiejszą wiejską społeczność, podzieloną chórem na górze i ławkami na dole. Na chórze stali mężczyźni z chłopcami. W ławkach siedziały, najczęściej w chustkach, kobiety z dziewczynkami.
Na ambonie stał kościsty, niski ksiądz w dużych, ciężkich okularach, miarowo pochylający się nad białym obrusem obrzeża ambony, w białym ornacie i przypomniał kobietę, która pomstuje nad swoim kuchennym losem. Trudno było mi się zorientować w przyczynie jego wzburzenia, zahipnotyzowana ołtarzem, gdzie w centrum, na osi, otoczony wianuszkiem księży niczym najświętszą adoracją, stał kapłan może kilkunastoletni, ubrany w złoty ornat o niezwykłej, pełnej słodyczy urodzie chłopca świadomego swojego piękna. Jego dumna, pewna siebie postać przyćmiewała ustawionych po obu stronach kapłanów, przygotowanych najprawdopodobniej do mającej się odbyć jakiejś związanej z chłopcem uroczystości religijnej. Na czas kazania, które, wnioskując z ich twarzy, godnie przeczekiwali, stali nieruchomo w pogotowiu, by po ukończeniu wznowić wspólną celebrę mszy świętej. Ale kazanie nie zamierzało się skończyć.
– I to świństwo, te wszystkie rzeczy obrażające naszego Pana, wprowadzacie w swoje ciało, tę ohydę, jakieś spirale, kremy, na wiekuistą sromotę i wieczne potępienie! – grzmiał ksiądz, a ja dopiero teraz się zorientowałam, że całe kazanie poświęcone jest antykoncepcji. Kobiety, których wiek świadczył o nieprzydatności tych nauk, jak i małe dziewczynki, wszyscy zdawali się spijać z ust kapłana słowa kazania, siedziały cicho i nabożnie, a cały kościół brał na siebie winę za to, że stosuje, bądź nie stosuje na co dzień antykoncepcji. Tak na wszelki wypadek.
A ja pogrążyłam się we wspomnieniach. Jako jedna z nielicznych z akademika chodziłam w niedzielę do katedry głównie po to, by być w samotności, by spotkać się ze sobą. Ale tam też jej nie spotykałam.

Niedziela się chyba kończy, choć dopiero południe, już wiem, że niewiele zrobię, plączę się jeszcze w neoklasycznych nazwiskach, ale mi się nie chce, bo to taki nieciekawy okres. A potem impresjonizm i secesja, może mnie właśnie z tego zapyta, a jak nie, to nie. We wtorek mam wielki przegląd zaliczeniowy, chciałam jeszcze coś zrobić i znowu nie mam na nic czasu, ale raczej w mojej świadomości, bo raczej prowadzę teraz leniwy tryb życia, medytacyjno-czytający. Taka cudowna pogoda, nieskazitelna, marzyłam sobie w kościele o piasku i śliwkach, dzikich renklodach, przypomniałam sobie, dlaczego wróciliśmy z Soliny wcześniej, żeby wpaść w chory porządek przemyski i ocknęłam się, żeby popatrzeć na białe dziewczynki. Tak mnie rozczarowały, poszłam na pierwszą komunię pooddychać maleńkimi dziewczynkami świętymi, myślałam, że mnie otoczą i będzie pachniało wiankami, a tu tylko z daleka białe kokardy, obcięte włosy i głos księdza narzekającego cztery razy na te same dziewczynki, które mimo czwartego upomnienia w czwartej ławce od lewej rozmawiają. Odważne, święte dziewczynki.
Rysowałam fioletowe irysy, jaka była brzydka pogoda i przez nią byłam szczęśliwa i bezpieczna, wychodziłam w deszcz wieczorem i zrywam je wkładając rękę przez siatkę i potem nie mogłam wyciągnąć dłoni, a tu auto z reflektorem.
Tak było wilgotno i samotnie, i miło. A teraz ta niepotrzebna pogoda, w którą można tylko kąpać się w Solinie i jeść śliwki renklody.

W nocy Tania na wspomnienie dzisiejszej uczty religijnej – której nikt, oprócz mnie przy kolacji nie miał nic do zarzucenia – opowiedziała mi o romansie z księdzem, oczywiście – jak zaznaczyła – platonicznym.
– Wiem – zaczęła, wiem od Mariana, że ty byłaś w porządku. Ale jak ja będąc w Zarządzie, zobaczyłam jak rozkrada się w Warszawie nasz związkowy majątek, to ja już nikogo nie mam prawa winić. Już wcześniej zaczęłam działać przy naszej parafii. Organizowałam wystawy, wystawiałam ludzi z całej polski i robiłam to właśnie z tym księdzem, który wyznał mi miłość. Ale wiesz, było to tragiczne, takie zakochanie i jego i moje. Spotykaliśmy się niemal codziennie przy tych wystawach…
I jak się to wszystko skończyło? Bo u nas galeria przy katedrze w dalszym ciągu działa.
Ale Tania nie podjęła tego tematu, a ja nie nalegałam, bo przyjemnie było zasnąć w oparach miłości tak duchowej i tak uduchowionej.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii lata siedemdziesiąte. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *