Lata siedemdziesiąte. Tania Rozdział X.

Wielu plenerowiczów malowało na plenerze obrazy na tzw. „zaś”, czyli wszelka nadprodukcja służyła im do sprzedaży obrazów na gorąco, w wypadku braku pieniędzy na benzynę lub po prostu kończyła im się kasa. Większość tej nadmiarowej produkcji upłynniali bądź w charakterze handlu wymiennego, bądź za cenę kilkunastokrotnie niższą niż proponowali właścicielowi galerii. Dlatego też chętnie malowano oprócz kwiatów wszelkie zabytki, a tych na terenach, gdzie odbywał się plener, było pełno.
Kiedy Piotruś, który też nie miał samochodu zdołał mnie wcisnąć na piątą do jeżdżącego codziennie do Pałacu samochodu Mariana, siedzieli już tam Tania z Łukaszem.
Park przy Pałacu wczesnym latem przedstawiał magiczny widok. Postanowiliśmy więc nie wracać na obiad, ani na kolację i zostać do zmroku.
Ograniczona jest przestrzeń parku i każde wypadnięcie poza jego obręb skutkuje hałasem przejeżdżających aut i tłumem przechodniów. Ale w środku jest inny świat, strzeżony przez strażników z krótkofalówkami pilnujących, by nie pomieszał się z brudem świata z zewnątrz. Strażnicy to anioły parku. Ubrani są w niebieskie koszule i czapki z daszkiem. Na otoku okrągła złota blaszka z wizerunkiem Pałacu. Wojskowe pagony, skórzany pas, przy którym sterczący maszt krótkofalówki jest ostry jak miecz. Słowa posyłane tą drogą są karzące i jeśli nie wywołują w najlepszym razie wstydu, to kary pieniężne.
Ich główna kwatera jest, jak zaobserwowałam, w tylnych rejonach Pałacu. Co jakiś czas idą tam, porozumiewając się krótkofalówkami, co będą jedli, ale większość z nich jest ukryta. Czasami nagle z nieba, dobiega głos strażnika, gruby, stanowczy i zwielokrotniony tubą megafonu:
– Proszę dzieci zdjąć z trawnika.
Wtedy klęczący z aparatem cyfrowym ojciec i jego dwie kilkuletnie córeczki stojące na skraju klombu zastygają chwilowo sparaliżowane głosem, potem, poczuwając się do nadmiarowej w stosunku do wykroczenia winy, w popłochu lecą do ojca, a on, nie zrobiwszy zdjęcia, jest wściekły.
Wśród mrowia ludzi widzę też moich kolegów malarzy. Wbijają w trawę sztalugi, raniąc ją głęboko i nim zaczną chlapać brudnymi farbami, są już wypatrzeni z wieży i poleceni siecią krótkofalówek skarceniu. Malarze z początku nieświadomi grożącego im niebezpieczeństwa stawiają opór obrażeni ingerencją, dumni ze swojej profesji, pewni, że misja, namalowanie parku, ich chroni. Wysłany strażnik nagle, jak robactwo, mnoży się w kilku przyciągniętych drogą radiową kolegów, uzbrojonych w pałki. Malarz z początku zaskoczony, nieświadomy, jeszcze stawia opór. I to właśnie doprowadza strażników do irytacji.
Władze parku, by móc poradzić sobie z bandytami, złodziejami, lumpami, a także bezrobotnymi poetami i ludźmi samotnymi, którzy przychodzą, by umieścić swoją samotność w samotnościach innych i poczuć jej przepływ i krążenie wspólnotowe, zlikwidowali wszystkie ławki. Spowodowało to snucie się ich po alejkach do zmęczenia materiału, głównie nóg i opuszczaniu parku wcześnie. Zakaz siadania na trawnikach wyeliminował palącą, pijącą alkohol i uprawiającą miłość młodzież. Jednak, gdy zapada mrok i okna Pałacu jarzą się romantycznym światłem, a latarnie stylowe jednym ruchem ręki strażnika iluminują park, po alejkach krążą samochody z wyświetlonym na dachu napisem: Straż Parkowa. To ona inwigiluje resztki cieni ludzkich, błąkających się między drzewami, odskakujących jak oparzeni widząc nadjeżdżający samochód w trakcie spełniania potrzeb biologicznych i autoerotyzmu. Park zamiera i kłamstwem byłoby napisać, że antyczne posągi parkowe w poświacie okien, latarń i księżyca, ożywają. Nie. Stoją jak zwykle, jedynie ich tajemnica jest zarysowana błąkającym się refleksem świetlnym inaczej. Ich grymasy, kaprysy i intencje wyostrzają się. Kleopatra w bolesnym skurczu bólu ukąszenia przez żmiję jej obnażonej piersi cierpi bardziej. Diana, trzymająca pęk strzał w dłoni i podtrzymująca nią równocześnie osuwająca się szatę, co grozi golizną nawet ostatniego ubranego fragmentu ciała, łydki lewej nogi, zakłopotana jest jeszcze bardziej. Putta, żywioły wody, powietrza, wody i ognia, parami walczą z atrybutami swoich alegorycznych zwierząt, a one, delfiny, ryby i łabędzie, próbują się z ich dziecięcych rączek uwolnić. Natomiast wszystkie rośliny parku: platany, lipy, kasztanowce, dęby, graby, buki, klony, jawory, jesiony, miłorzęby, tulipanowce, czeremchy, brzozy, sosny, jodły, tuje, daglezje, świerki, cisy, modrzewie, jałowce, magnolie, różaneczniki, róże, tamaryszki, derenie, jałowce, głogi, perełkowce, topole, limby, wierzby – śpią. Śpią też strażnicy, by z całym impetem i energią poranka, zacząć swoją aktywność od nowa.
W nocy spytałam Tanię, dlaczego sprowadziła pół szkoły do pracowni na poddaszu, do naszej dyplomowej pracowni, do której przyjechał mój mąż i rano nie zdążyliśmy się zbudzić, a ona nie poczekała nawet pięciu minut łomocąc do drzwi jak hitlerowiec, zaraz poszła i przyprowadziła kilku asystentów i recepcjonistę na pomoc dobrze wiedząc, że tam roznegliżowani jesteśmy.
Ale Tania niczego nie potrafiła sobie przypomnieć.

Wtedy na roku dyplomowym na wydziale malarstwa zostało tylko pięć osób i to mnie z Tanią przydzielono razem praktyki w Państwowych Zakładach Kuchenek Gazowych malując na niewypalonych emaliach części metalowych piecyków swoje projekty. Ponieważ profilem naszej uczelni było malarstwo monumentalne, czyli ścienne, najprawdopodobniej nikt władz uczelnianych nie chciał wypuścić z rąk żadnego, niezwykle intratnego zlecenia, symulując nasz dyplom pracą do niczego nie przydatną i do niczego nie prowadzącą. Po wybraniu kilkunastu takich samych modułów, najprawdopodobniej ścian bocznych piecyków gazowych, czyli największych możliwych powierzchni, drapałyśmy w napryskanym aerografem białym szkliwie przenosząc z wielkich arkuszy kalek uprzednio sporządzone rysunki, co potem jechało wraz z całą produkcją przemysłową do pieca. Stary, który właśnie przyjechał na uczelnię po Tanię, by zobaczyć z nią wspólnie jakiś ważny mecz, nie zastawszy jej tam, szybko wyjechał, o czym ze zgrozą dowiedziała się Tania po powrocie z fabryki. Natomiast niespodziewanie na mnie czekał Marek. Ponieważ miałam jeszcze mnóstwo pracy przy obrazach, zostaliśmy w pustej pracowni na najwyższym piętrze gmachu z romantycznym oszklonym dachem. Przespaliśmy się na materacu modelki.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii lata siedemdziesiąte. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *