Lata siedemdziesiąte. Tania Rozdział IX.

Po plenerowym półmetku Tania zaczęła dzielić czas między wizytami w pokoju Wojtka mieszkającego z Marianem (który równocześnie dawał mu lekcje malarstwa), a spacerami z Łukaszem. Nam pozostawały tylko noce, kiedy zmęczone dniem nie rozmawiałyśmy już wiele. Z tej pierwszej aktywności Tani zostały tylko wyrzuty Wojtka, który ciągle mi mówił w czasie biesiad przy stole:
– Ewa, jak ty mogłaś tyle czasu ukrywać nam Tanię? Czemu ona na nasz plener nie przyjeżdżała wcześniej?
– Nie wiem Wojtku, nie wiem – powtarzałam nie bez satysfakcji z tego, że mój typ plenerowicza się sprawdził. Bo cokolwiek powiedzieć o Tani, była idealnym zwierzęciem plenerowym, czyli kimś, kto pięciu minut nie wytrzyma bez ludzi. Jednak mimo takiej aktywności towarzyskiej, okupowała cały czas pokój i nigdy nie wiedziałam, kiedy będzie potrzebować absolutnej i natychmiastowej samotności, kiedy maluje, a kiedy zaraz zamknie się w nim z Łukaszem, potem czerwona wypadnie, pochwali się, że się na nią rzuca i powie mi jak dziewica, skromnie spuszczając oczy: -A po co mi to!
Ja z kolei nie wytrzymując nieustannego ruchu na korytarzu, marząc o osobności, poszłam na piechotę do najbliższego miasteczka do biblioteki, licząc na całodzienny luz towarzyski i anonimowość.
Biblioteka zrobiła na mnie zdumiewające wrażenie. Od podłogi po sufit wszystkie korytarze i pomieszczenia, gdzie mieściły się poszczególne działy książek dla dzieci i dla dorosłych, czytelnia i sala konferencyjna, wszystko, co miało wolne miejsce na ścianach, szczelnie pokrywały obrazy plenerowe. Obrazy z kilku lat plenerów, obowiązkowo malowane za pobyt i wyżywienie przez ogólnoświatowych malarzy, lądowały tutaj, jako zakupy biblioteczne.
Cofnęłam się jak oparzona. Uciekając od tych ludzi wpadłam na kolejny koszmar, na ich wytwory, które stanowiły kwintesencję ich psychiki, wiary i przemyśleń, ich najczęściej złych uczuć, ich niedojrzałości i skrzywień seksualnych. To wszystko w tych obrazach było, a przy tak skomasowanym ataku technicznych nieudolności, niejednokrotnie ewidentnych kiczów, dysharmonii i fałszu, przebywanie w bibliotece było niemożliwe. Na dodatek na podłodze stało dużo kartonów z masą niemal wylewających się z nich książek, tak dziwnie porzuconych, w sąsiedztwie równo ułożonych książek na wszystkich półkach.
Spytałam bibliotekarkę za pulpitem, czemu one są w pudłach.
– Tych książek nie wprowadzamy do bazy.
– Więc można je zabrać? – spytałam zdumiona.
– Tak.
Miałam mały plecak, ale usłużna bibliotekarka dała mi jeszcze dwie reklamówki i napchałam wszystko książkami, przerażona, jak ja to będę pięć kilometrów nieść. Książki były zupełnie nowe, niejednokrotnie nierozcięte, wprost z drukarni, wydania głownie z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, na papierze tzw. drzewnym, ale te wydane przez Ossolineum we Wrocławiu były oprawione w płótno i papier był wyższej klasy. Wszystko dotyczące poezji i historii literatury udało mi się odkopać w stertach pudeł, a tych tomików rozsyłanych jedynie drogą pocztową Ludowej Spółdzielni Wydawniczej z serii Biblioteki Poetów, które na studiach zamówiłam i opłaciłam, miałam zaledwie kilka, a tu taki wysyp! Nie wiedziałam nawet, że coś takiego wydrukowali kiedykolwiek z tłumaczami lat międzywojennych! I te wszystkie tomiki poetów wydane przez PIW serii celofanowej, w księgarniach nieosiągalne!
Wracając wiejskimi ścieżkami przez las na skróty, rozmyślałam o tym, jak to we Wrocławiu po zmianach pięciu prywatek uwieńczonych akademikiem na ostatnim roku studiów, ratowałam się od psychicznego załamania Biblioteką Ossolińskich. Samo wejście w ten gmach dawało mi już poczucie bezpieczeństwa i szczęścia. I tak ją idąc, wspominałam.

Moja biblioteka jest moim Domem Prawdziwym lepszym Kościołem, bardziej uniwersalnym i pożytecznym, gdzie można markować pracę kontemplacją i na odwrót. To nie wpływ Borgesa, u którego też biblioteka jest świątynią. To takie moje osobiste, bezwiedne. Patrząc od lewej, półki z kulturą i obyczajem, potem nauka o literaturze, słowniki encyklopedie, prawo, psychologia, historia sztuki i znowu kultura. Numer 100 jest koło okna, gdzie jest jasno i nie trzeba zapalać lampki. Tylko w zimie lepiej wybrać 58, albo 36 z kraju, dwa kroki przy drabince i wyciągnąć rocznik 71 „Poezji”, poczytać wszystko o Wojaczku, jak go subtelnie poznają i ostrożnie chwalą. Albo usiąść gdziekolwiek, wrzucić kartkę i bibliotekarz przyniesie „Ziemię jałową”, za którą nie trzeba dziękować, ani kiwać głową – podaje ją, jak potrawę w ekskluzywnych restauracjach bezszelestny kelner.
Magia druków PAN-u i brzydkich dziewcząt w okularach oglądających olbrzymie księgi z rocznika „Kuriera Warszawskiego” z 1882 roku na drewnianym stelażu. Lub autentycznych rękopisów, jak gdyby nigdy nic, by zanotować jedno zdanie, słowo.
O godzinie pierwszej jest wietrzenie czytelni, dyżurny wypowiada coś półgłosem i wszyscy wstają, by na pół godziny iść na spacer, popatrzeć na Odrę, iść na targ, kupić truskawki. Czasami dyżurni uśmiechają się: to starcza na dni, na tygodnie, a gdy się skończy, znowu przychodzę po nową porcję, znowu upewniam się, że na półkach stoją autentyczne książki, że posiadają nie tylko okładki, ale i strony, i zdania, i litery, a nawet myśli. Abstrakcyjna nieskończoność pod okładką i nie ma lęku zamknięcia, duszności, braku przestrzeni. Wierzy się to bez ryzyka.
Obserwuję brak domu, jak u sierot z sierocińca. Utrzymując proporcje porównawcze, można pokój sublokatorski traktować jako dziwkę puszczoną w obieg za 600 zł miesięcznie. Czteropokojowe mieszkanie jest bajzelmamą, panią Zosią, pomysłem, a ja pieniędzmi. To pokój się profanuje ciągłym przepływem klientów, ściany przesiąkają ciągle kimś innym, ciągle cudzym. Ten pokój ma wstręt do siebie, kiedyś był uczciwy, oddał się tylko architektowi – zmarłemu mężowi pani Zosi – teraz oddaje się byle komu, ale niechętnie. Byle kto to odczuwa i nie zabiega o względy.
Jest na tyle domyślny.
W czerwcu na końcu trzeciego roku przyznano mi akademik, tak się dziwię, że nie wiem, czy się cieszyć, tak jak zamierzałam, może odzyskam Bibliotekę, utracę Ogrody i Róże z Raju do Piekła, żeby przejść do Raju. Pierwszy dzień w Akademiku, wszyscy z przyklejonym uśmiechem, tylko Tania autentycznie. Podarowała mi dużą świnię – skarbonkę z ceramiki wracając z wystawy Starego na Węgrzech, a teraz gadają, gadają i tak głupio i tak źle.
Wszystko jest symboliczne.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii lata siedemdziesiąte. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *