Lata siedemdziesiąte. Tania Rozdział VIII.

– Gdzie byłaś – spytałam Tanię znad obrazu, który malowałam jak zwykle na korytarzu nigdy nie wiedząc, kiedy Tania będzie malowała i kiedy będzie potrzebowała samotności w naszym pokoju.
– Na pierogach z Łukaszem. A wcześniej poszliśmy do lumpeksu – tu na wsi są chyba trzy, bo on nie potrafi sobie kupić koszuli. I wybrałam mu kilka, bardzo się ucieszył, a ja sukienkę. Była ubrana w kretonowy worek w ostry wzór czterech podstawowych kolorów na białym tle i zrobiła taneczny obrót, bym ją lepiej sobie zobaczyła.
– I, żeby to oblać, poszliśmy do knajpy. A tam moje ulubione ruskie. Nie mogliśmy się powstrzymać.
– Fajna! To tutaj nas tak dobrze żywią i wy musicie jeszcze chodzić na pierogi? – zdziwiłam się autentycznie, bo obiadowe porcje plenerowe były tak wielkie i tak kaloryczne, jakby żywiono górników dołowych.
– Chciał mi Stary dać grosze na ten plener i ja mu na to, coś ty Stary, chyba żartujesz… I dał, co miał dać.
– Wojtek mówi, że zaraz jedziemy do skansenu, w ramach zapoznania ogólnopolskich gości z atrakcjami regionu. Można zabrać farby i sztalugi.
Kiedy Tania zniknęła w naszym pokoju, przypomniały mi się wrocławskie ciuchy, na które cała uczelnia raz w tygodniu jeździła tramwajem, a które leżały wprost na ziemi i trzeba było z tego kłębowiska wydobywać mocno sfatygowane, bardzo pomięte, często tylko fragmenty czyjejś garderoby, z czego w akademiku Wieśka, jako jedyna, która z domu przywiozła maszynę do szycia, robiła ubrania właściwe. Przy mizerii, jaka wtedy panowała, stroje były sformalizowane jak w dziewiętnastym wieku, kiedy brak kapelusza na głowie deklasował warstwy wyższe. Tu, we Wrocławiu myśmy byli warstwą wyższą w społeczeństwie i nikt z nas nie odważył się łamać ustalonego kanonu obowiązującego nas wszystkich. Śmierdzące fornalskie kożuchy przywożone z okolicznych wsi w akademiku czyściło się, farbowało artystycznymi farbami, przeszywało, restaurowało. Nikt nie odważył się nie mieć zachodnich prawdziwych dżinsów, które nawet w „płynie” kupowano od nie zawsze zorientowanych handlarek w różnicy między polskimi szarikami, a amerykańskim wranglerami. Ja jednak po ulicy chodziłam notorycznie w samej bluzce, nawet jak leżał śnieg.

Jest wewnętrzny przegląd z udziałem Pana, bo Pan nawiedzał nas niezwykle rzadko, jest więc wyjątkowo. Zdesperowana, by wyrzucić wyprzeć i wymazać z siebie wszystkie obrazy, które kładliśmy na podłodze korytarza pod oko Pana, idę potem do Muzeum, które sąsiaduje z uczelnią gmachami, oglądam wszystkich malarzy Młodej Polski i międzywojnia, kolorystów, modernistów i konstruktywistów i zrozpaczona wybiegam, krążę po placu, docieram nad Odrę, ludzie oglądają się, robią cierpkie uwagi, że taka to będzie grypę roznosić, a ja muszę nim wrócę jakoś to wszystko odreagować…

Właściciel skansenu przywitał nas słowami:
– Cieszę się, że przyjechali ludzie dobrzy – powiedział nam, wysiadającym z trzydziestu samochodów. Nie było to podlizywanie się, ani błaganie o mniejsze roszczenia gości. Był upał i musiał pokonać kolejną partię odwiedzających jego własność, jako ciekawostkę tych pustych przestrzeni, opuszczonych domów, zdziczałych sadów, banalnych ludzi. Były to: olbrzymia lipa, konie, gęsi, koza i cztery ogary.
Rzuciliśmy się natychmiast na długie kiełbasy, kartofle z wody, wiejskie jajka sadzone i piwo ze stojącej beczki. Ciągle dzwoniła komórka naszego gospodarza, a on cierpliwie tłumaczył po niemiecku warunki, ceny, terminy. Biała koza wielokrotnie podchodziła do jedzących, zjadając wszystko podsunięte jej do pyska i nasycona szła pod stół z ciężkich drewnianych bali zdrzemnąć się trochę, by na powrót uczestniczyć w biesiadzie. Towarzyszyły jej cztery psy przymilające się do kiełbas i kaszanki oraz para gęsi cierpliwie oczekujących na swoją kolejkę.
Festyn właśnie się zaczął. Malarze, poustawiani w niewielkiej przestrzeni wiejskiej zagrody ze swoimi sztalugami, stanowili jakby podkład dla mającego nadejść spektaklu.
Przyjechał garncarz wraz z gliną i toczkiem garncarskim, wkrótce po nim pszczelarze z ramką zamkniętą w szkle z rojem pszczół i całym sklepikiem świeczek woskowych, słoików miodu i aptecznych preparatów pszczelarskich.
Wjechał, stylową bryczką z plecioną, wiklinową budą – sołtys. Na końcu wkroczyła, ubrana w regionalny strój, orkiestra. Garncarz wiedział, że robiąc do dzbanków ucha należy wcześniej zrobić gruby wałek i mocząc w garnku rękę, miarowymi ruchami przesuwać dłonią w górę i w dół i wywoływał tym szalony śmiech kobiet. Wiedział też, że należy pozwolić im toczyć i że sami się będą bawić lepiej, dumni, że potrafią, mimo, że jest to trudne.
Po kupieniu świeczek, leczniczego pyłku i wielkich słoików miodu malarze próbowali wrócić do swoich sztalug, ale zaczęła się kolacja z kiełbasami, kozą, psami i gęśmi.
Orkiestra grała ordynarne przyśpiewki. Sołtys wybierał po trzy osoby i przejeżdżał kilkanaście metrów swoim pojazdem w las, by zawrócić i zabrać następnych. Hania wykonała rundę kilkakrotnie. Reszta wracała do kiełbas, czasami do sztalug, toczenia i rozłożonych w lesie koców.
Orkiestra złożona z bębna, trąbki, akordeonu grała krótko. Przyłączała się do kiełbas, chodzących lub malujących kobiet. Piła piwo. Jeden podszedł do znudzonych Niemek i ośmielony piwem, objął gwałtownie i przewrócił. Zaskoczona dziewczyna upadła na ziemię, gdzie niedawno spała koza. Chłopak był zmieszany.
– Danke, danke – mówił niepewnie. – No, jak jest, kurwa przepraszam? – pytał rozglądając się błagalnie, by ktoś podrzucił mu to słowo. Ale ludzie wokół byli zajęci swoimi sprawami. Dziewczyna wstała, boleśnie otrzepując kurz i zeschłą trawę. Wtedy wrócili na środek i chłopak uderzył w bęben. Grali głośno, a przyśpiewki stawały się coraz sprośniejsze.
Gospodarz wyjął trzy obrazy, które kupił za grosze od Ukraińców. Wszystkie były realistyczne, pracochłonne i przedstawiały kolejno góry, las i pole. Profesor długo tłumaczył wady obrazów. Wreszcie wybrał „góry” i natychmiast, korzystając z farb kolegów, je przemalował i poprawił.
Wszystko, jak w kończącym się filmie powtarzało się miarowo. Przy zachodzącym słońcu orkiestra rytmicznie grała w ciasnym prostokącie podwórza wypełnionego biesiadnymi stołami, bawarską konsumpcją, oswojonymi, zdeprawowanymi zwierzętami i ta piekielna karuzela kręciła się tak, że już nie mogła się zatrzymać, aż zrobiło się ciemno i boleśnie. Pijani tłukli gliniane ozdoby, skakali do płytkiego stawu i deprawowali zwierzęta.
Tania siedziała w swojej nowej wzorzystej sukience też pijana obok cały czas malującego Łukasza i pieściła dwa maleńkie koty, jakby to były jej dzieci.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii lata siedemdziesiąte. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *