Łukasz okazał się dwudziesto paroletnim, niskim brunetem, trochę nawet pulchnym, ale nie na tyle, by można było nazwać go grubym. Miał w obejściu coś przyciągającego i przepraszającego, a obecność Tani wzmagała w nim świadomość plenerowej hierarchii nie pozwalającej poczuć mu się swobodnie. Był niedyplomowanym malarzem, a więc tzw. amatorem, co jeszcze bardziej wzmagało w nim poczucie niedowartościowania i niepewność. To właśnie zagubienie Łukasza Tania wykorzystała całkowicie, otaczając go jak mafia całodzienną opieką.
Po coraz częstych i dłuższych spacerach, na które Tania zabierała tylko Łukasza, wracała z coraz to nowymi rewelacjami o tym, jak chłopak ma trudno w domu, jak nie może się pozbierać z nieudanego małżeństwa i jak dużo potrzebuje z nim przebywać, by jego zawęźlenie psychiczne rozwikłać i uwolnić go od samego siebie. Łukasz często wychodził na korytarz i rozstawiając sztalugi obok mnie, malował obrazy zdecydowane, nie wykazujące rzekomego zaszczucia, czy lęku. Wyciskał farby wprost na płótno, kolory podstawowe jak każdy chałturnik, który utrzymuje się ze sprzedaży obrazów pod Bramą Floriańską, rozprowadzał szybko szpachlą tak, by nie mieszać barw i pozostawić je surowe.
Dopiero wieczorem, kiedy wszyscy zbieraliśmy się przy wspólnym stole po kolacji, by wysłuchać niekończącej się, popisowej oracji Profesora, który o dominację i panowanie nad stołem zażarcie walczył z malarką z Warszawy Hanią, i nim wszystko jak zwykle zakończyło się rytualnym pijaństwem, mogłam im się dokładnie przyglądać. Ich zniszczonym papierosami twarzom, czerwonym jak u świętego Mikołaja nosom, wystającym z pasków spodni brzuchom wzdętym od piwa, którzy, jak zerwane z łańcucha psy, szukali po omacku chociażby ochłapu drugiego człowieka.
Ciepło letniego wieczoru właziło zapachami przez otwarte okna walcząc z kłębami papierosowego dymu i oparów wódki, i zawstydzone przegraną wycofywało się, robiąc miejsce mieszance tytoniu, alkoholu, terpentyny, wody kolońskiej i ludzkiego potu. Mężczyźni siedzieli pod ścianą na permanentnym głodzie seksualnym, których podstarzałe żony specjalnie wysyłały na plenery kilka razy w roku, by załatwiali te sprawy w swoim zakresie, a oni nie mieli już pieniędzy na – jak głosiła tajna plotka – niedaleki dom publiczny, o którym ciągle szeptano, ale traktowano to w dalszym ciągle rezerwowo. Nikt na plenerze z nikim nie spółkował, ani cieleśnie, ani duchowo, a nawet studentka, która zamieszkała w pokoju Profesora i pojawiła się na jego kilkunastu obrazach naga, siedziała obok niego skwaszona, milcząca, a często z wyraźnymi śladami płaczu, też nie musiała tego robić.
– Ja z nią nie żyję – wyznał Profesor zapraszając mnie wczoraj do pokoju, bym wypowiedziała się o tych aktach, które i tak były najlepsze ze wszystkiego, co profesor przez całe swoje życie namalował.
– Ja daję tutaj – tłumaczył Profesor, traktując motyw obrazu czysto po cezanne’owsku, bez jakiegokolwiek ustosunkowania się do tematu malowania, jedynie do formy – jak tutaj położę – to – i przechodził na drugi kraniec ogromnego płótna – brzęczy.
Profesor przygotowywał się do totalnej, jubileuszowej wystawy w ogromnej sali BWA i musiał mieć dużo obrazów, toteż cykl kobiecych aktów, stanowiących zapewne ułamek ekspozycji przedstawiający młodą dziewczynę w różnorakich pozach, malowany był pospiesznie modulowanym, czarnym konturem i sprawiał wrażenie pięciominutowego szkicu.
Ale tutaj, przy stole, Profesor nie zwracając zupełnie uwagi na siedzący przy nim ubrany obiekt malarski, czyli nadąsaną studentkę, rozpoczął opowieść, jak to w latach siedemdziesiątych został zaproszony przez szwedzkich przyjaciół malarzy do Uppsali. Hania, która właśnie ukończyła opowieść o tym jak na pewnym plenerze wjechali bryczką na połoniny z butelkami alkoholu i browarem, grzecznie przeczekała, aż Profesor dokończy.
– I wiecie – kończył triumfalnie Profesor – jak impreza się skończyła, gospodyni domowa zaprosiła mnie na tę noc do łóżka, natomiast jej mąż wybrał sobie jakąś inną kobietę. Byłem zaszokowany!
– I co, i co, zgodziłeś się? – dopytywali się wszyscy, bo mimo, że Profesor był już po siedemdziesiątce, to jednak miał bardzo dobrą figurę, wszystkie włosy na głowie i musiał być kiedyś urodziwy.
– Ile ty miałeś lat, Profesorze w latach siedemdziesiątych, kiedy Gierek nas już wypuszczał, kiedy cię ta Szwedka wykorzystała seksualnie? – spytałam.
– Młody byłem, ale to nie miało żadnego znaczenia, byli przecież artyści w różnym wieku. Mieszkaliśmy u nich tydzień. A na powrót do Polski kazali sobie zabrać z ich szaf ubrania, jakie chcemy, co na nas pasuje. – Ich kurtkę i dżinsy jeszcze do niedawna nosiłem.
I nim Hanię znowu dopuszczono do głosu, z końca stołu odezwał się Pietrek i opowiedział, że jak tylko za chałtury pierwszomajowe wypłacili pieniądze, zaraz jechali taksówką do Zakopanego do restauracji. I raz pili tam przez trzy dni, a taksówka czekała pod lokalem. Wrócili do domu bez grosza.
– To były, czasy, nie to, co dzisiaj, zakończył Pietrek.
Faktycznie, wódka, piwo, orzeszki i paluszki już się skończyły, nawet szukano nerwowo po kieszeniach papierosów. Zaczęliśmy się rozchodzić do pokoi.
Leżąc już w łóżku, Ania westchnęła: – Gdybym się miała z kimś tu przespać to tylko z Profesorem! Ale pali papierosy, a każdy facet, który pali papierosy, po pięćdziesiątce jest impotentem. Profesor, jak widać, też.
– A twój Stary pali?
– Coś ty, już dawno rzucił palenie. Ja zresztą ze Starym też rzuciłam.
– W pracowni paliłaś jak komin. A wiesz, że spotkałam kiedyś na jakimś wernisażu starszego od nas malarza, zupełnie go ani nie pamiętałam, ani nie poznałam i już teraz też nie pamiętam, jak się nazywał, ale mnie rozpoznał. I tak rozmawiając o starych czasach, mówię mu, że jak byłam z mężem w Świnoujściu, z jakiejś imprezy Famy, chyba z filmu „Emmanuelle”, wyszła nasza modelka, już mocno w latach, za nią kochanek, młody chłopak chyba student. Sądząc po zachowaniu, byli w bliskich relacjach.
– Jak myśmy ją nazywali? Na pewno miała przezwisko. Bo jej dwie córki, które miały tak ogromne piersi, że się ich nigdy nie udawało narysować, bo były nieproporcjonalne, przewracały się na każdym rysunku, nazywaliśmy Szwedkami. Przyjeżdżali do nich Szwedzi i potem wyszły za Szwedów.
– I ten malarz mówił, że żył z tymi Szwedkami. I z mamusią ich też. Ale skoro ona miała takie duże córki wtedy, to ile lat musiała mieć w Świnoujściu, jak ją poznałam, nie wyglądała gorzej! Widzisz, to nie obrazy są nieśmiertelne, tylko właśnie modelki!
Przepalona modelka, która musiała często robić przerwy nie z powodu drętwienia kończyn, ale na papierosa, leżała zawsze na materacu na podłodze i pozowała nawet jeśli nikt nie korzystał z jej usług, bo każdy właściwie robił na swoich płótnach, czy papierach pakowych, co chciał. Nikt z nas nie wiedział, dlaczego Jasza drobiazgowo układa jej pozę, i dlaczego głód narkotyczny modelki przypominający wstrzymywanie moczu, który się przecież nam wszystkim udzielał, nie mógł być na tym materacu gaszony paleniem, dlaczego nie paliła w trakcie pozowania. Skoro margines prawdopodobieństwa na podobieństwo był duży i zważywszy, że Tania dzięki programowi wolnego słuchacza była w tej pracowni dwa razy dłużej niż my i stosowała tzw. ”deformacje”, czyli zupełnie nieuzasadnione wydłużanie lub skracanie części ciała modelki, męka modelki wydawała się zupełnie niepotrzebna. Na dodatek jej ciało złożone z samych lejących się fałdek, poczynając od podbrzusza, a skończywszy na piersiach układające się w warstwy piramidy dla rysunku ustanawiały same w sobie już punkty orientacyjne i łatwość odwzorowania.
Ludzie wiecznie obijający się, bądź nie chodzący na zajęcia wcale, przed przeglądem potajemnie robili fotografie modelce, co było zakazane i z tych fotografii czarnobiałych dzięki rzuceniu na płótno negatywu, produkowali w akademiku zaliczeniowe prace. Ale zazwyczaj na pierwszych latach w pracowni był tłok.
I tak, stoi przed sztalugą Tania, wywalcza sobie duży pas wybiegowy, by napadać płótno z dużej odległości, by nikt na tej linii rażenia płótna jej nie stawał. Trzymając w jednej ręce zapalonego papierosa, w drugiej pędzel i papier toaletowy, atakuje obraz szybkimi maźnięciami szczeciniastego pędzla umoczonego w lejącej się od oleju wymieszanej farbie, której kolor i synchronizację będzie godzinami sprawdzać metodą błędów i wypaczeń, aż zdecyduje się na wylanie terpentyny na szmatę, zmycie całości i ponowienie całego procesu od nowa.
Papier toaletowy, który znikał z toalet uczelnianych zaraz po otwarciu budynku, starczał jedynie do wycierania pędzli, ponieważ jak nic innego nadawał się do oczyszczania ich z brudu zmieszanych farb. Szmata wielokrotnie używana zanieczyszczała wszystko natychmiast, natomiast świeże kawałki papieru toaletowego były niezawodne. Ponieważ nie były to jeszcze czasy jego braku w sklepach, na uczelni był codziennie do toalet dostarczany, ale w akademiku już nie, a ponieważ nie by tani, stanowił niejednokrotnie jedyny powód, by zjawić się na zajęciach wcześnie.
Obok stoi Sławek ciągle nucący lub śpiewający Demarczyk, trzyma papierosa, jako mańkut w ręce prawej i kładzie nieskazitelne płaszczyzny barwne o pastelowej jasności, równocześnie organizując całą przestrzeń harmonijnie zestawianymi plamami. Nieopodal siedzi Cerata, ubrana w czarny trencz z czarnego lakierowanego winylu, wysokich lakierowanych botkach i w czarnej, ceratowej chustce na głowie. Siedzi przed sztalugą i powtarza po cichu: myśleć, myśleć, myśleć. Cerata po mistrzowsku wyuczyła się malować landszafty, zmuszona zarabiać pieniądze dla matki w ubogiej wsi pod Zamościem. Pan i Jasza zmuszali ją do pozbycia się tej maniery strasząc dwójami. Terapią, jaką jej zalecili miało być myślenie, więc biedna Cerata nieustannie zmuszała się do myślenia.
Malujemy wszyscy do zmroku, aż trzeba zapalać żarówki i zobaczyć to, co namalowaliśmy w zupełnie innym świetle. Przerażeni, obawiamy się buntu naszych obrazów, że te namalowane na płótnie kobiece akty ożyją i zejdą z nich na ziemię do nas. Ale na całe szczęście schodzi z materaca tylko modelka, ubiera szlafrok i idzie na papierosa.