Lata siedemdziesiąte. Tania Rozdział II.

– Ewa – głos Wojtka w słuchawce był poirytowany.
– Ewa, jutro zaczyna się plener, tę panią, którą mi poleciłaś, zaprosiłem, ona nie przysłała potwierdzenia i w dalszym ciągu nie wiem, kiedy przyjedzie i czy przyjedzie. Dałem ją z tobą, wiesz, do tego dwuosobowego pokoju z ustępem wspólnym, będziecie go dzielić z Kowalskimi, takie małżeństwo z Rzeszowa, ale nie wiem, czy ona przyjedzie. Mam bardzo dużo chętnych, jak by zrezygnowała, to bym jeszcze dał kogoś na jej miejsce. Zadzwoń do niej i mi oddzwoń, czy przyjedzie i kiedy. Po tych, co pociągiem, to ja przyjadę na stację, niech powie, którym.
– Tania? – mówi Ewa! Dzwonił Wojtek, pyta się, czy jutro przyjedziesz i czy ma wyjechać po ciebie na stację.
W słuchawce milczenie, potem Tania mówi, że nie, że nie trzeba po nią wyjeżdżać. Mówię, że bez mojej wiedzy zakwaterował nas wspólnie, ale że to na miejscu można zawsze zmienić.
– Nie – mówi Tania, bardzo chcę z Tobą mieszkać!

Wojtek faktycznie przyjechał na stację po mnie dużym, nowym samochodem osobowym, w którym na tylnym siedzeniu siedziały jego dwie małe córeczki. Nosiłam dalej blejtramy z domu do pociągu w moim mieście, a tutaj na wsi mała stacyjka oddzielona była od baraków popeegierowskich niewielką odległością, dlatego fatyga Wojtka była według mnie nadmiarowa. Jednak miło było odczuć tę jego gospodarską gościnność, a świadomość, że jestem przynajmniej na czas pięciu minut jazdy, kimś ważnym i pożądanym bardzo mnie dowartościowała.
– Już jest ta twoja Tania. Przyjechała samochodem z Marianem. Nie wiem, dlaczego ciebie nie zabrali, musieli przecież przejeżdżać pod twoim domem.
– Ach, wiesz, ja tak lubię jeździć pociągami – skłamałam, bo zrobiło mi się nagle smutno i cały ten przepiękny wiejski pejzaż początku lata nagle zblakł i się spopielił.
– Masz rację, przyjechali jak śledzie, Marian nie ma klimatyzacji. A upał dzisiaj straszny.
Tania zdążyła już rozpakować torbę i pedantycznie poukładać ciuchy w szafie. Mimo, że Kowalskich na pewno nie było w łazience, bo każdy odgłos spuszczanej wody natychmiast byłby słyszalny, Tania przed naszym pójściem na obiad postanowiła umyć się w pokojowej umywalce. Po podmyciu pach zdjęła majtki i wkładając nogę do umywalki rozpoczęła staranne mycie krocza.
– Podobno byłaś chora, mówiła mi Teresa. Co ci było?
Leżałam zmęczona kilkunastogodzinną podróżą na łóżku i przypatrywałam się ogolonym nogom Tani, które w dalszym ciągu były zgrabne.
– Robiliśmy ze Starym wystawę do Kolonii i wiesz, dzień, noc, dzień noc. W takiej pozycji zgiętej, bo to były duże rysunki, a zaproszono nas na festiwal i musieliśmy zdążyć na otwarcie. I w pewnym momencie dostałam takiego szczękościsku – tu Tania odwróciła się w moją stronę trzymając w dalszym ciągu nogę w umywalce i wyszczerzyła zęby.
– I co?
– Stary sam pojechał. A ja do szpitala. Okazało się, że jest to choroba zwyrodnieniowa kręgosłupa. Trwało to kilka miesięcy, nim zaczęłam znowu chodzić. Potem pojechałam do sanatorium.
– To mogłaś od razu starać się o rentę – powiedziałam z rozmarzeniem. Renta była najskrytszą moją mrzonką całego życia i pragnęłam jej tak silnie, jak Stendhal, który uważał, że mu się renta do pisania od rządu francuskiego należy i nawet obrażony wyjechał z kraju zmieniając za karę Francuzom ojczyznę na Włochy.
– Coś ty. Jaką rentę? Natychmiast po przyjeździe ustawiono nas w szeregu i lekarka na dzień dobry powiedziała, że niech nikt tu się żadnej renty nie spodziewa. Że wyleczą nas wszystkich.
– To jak w Szwejku! – zaśmiałam się, bo rozśmieszył mnie ten wojskowy sposób leczenia Tani. Przypomniało mi się, jak to na Powszechnej Samoobronie, którą prowadził z nami pułkownik Kazimierz Przytocki dowiedzieliśmy się, że on też jest artystą. Pochwalił się nam na pierwszych zajęciach, że wydał właśnie książkę. W księgarniach były same takie książki, Wydawnictwo MON było potężnym, artystycznym koncernem wydawniczym i z zakupem tej właśnie pozycji Tania nie miała problemu, już na następnych zajęciach przyniosła pułkownikowi „W pancernym zwiadzie” z prośbą o dedykację. A z PS dostała piątkę.
– I co, wyleczyła?
– Wiesz, że tak? Nic mi już nie jest! Ale codziennie muszę robić takie ćwiczenia.
Tania podeszła do szafy i wyjęła z niej majtki z nogawkami do kolan i podkoszulek na szelkach. Trykot miał poprzeczne biało czarne paski i Tania wyglądała w tym jak z dowcipu o więźniach. Rozłożyła na podłodze ręcznik przybierając pozycję pornograficzną. W pozycji kolankowo-łokciowej wyginała cały czas rytmicznie grzbiet, co, jak objaśniała ćwicząc, jest prężeniem się grzbietu kota. Potem nadszedł czas na wypinanie pośladków i kiedy zziajana zakończyła swoje dzienne pensum, zapukał Piotruś i wszedł.
Piotruś pocałował mnie na powitanie, siadł przy stole i z zadumą popatrzył na podłogę. Tania wstała, przedstawiłam ją Piotrusiowi.
– To jest Piotruś, mój najlepszy plenerowy przyjaciel, a to jest Tania, moja przyjaciółka z roku. Nas tylko pięcioro było na malarstwie.
– To znasz pewnie Polę? To moja była narzeczona. Przygotowywałem ją na studia, bo ja już byłem po dyplomie w Poznaniu i dostałem pracę w Liceum Plastycznym w Zielonej Górze. W tym mieście, gdzie po rozwodzie rodziców Pola mieszkała z matką i siostrą. Już nawet omawiano nasz ślub, jej matka bardzo chciała tego małżeństwa.
A teraz mam polonistkę, nie z branży, która ma na dodatek przyjaciółkę, Mariannę Bocian i ja się nie liczę wobec ich poezji.
– Nic się nie martw, masz szczęście, że z nią nie jesteś, bo to była najgłupsza dziewczyna na naszych studiach! A jej ojca znam, w naszym mieście to sławny malarz – powiedziała Tania równocześnie analizując wszystkie części ciała Piotrusia.
Piotruś był o jakieś piętnaście lat od nas starszy, wyglądał jak ćwierć mężczyzny i w ubiegłym roku skarżył mi się, że żona mówi do niego dziadku i nie pozwala mu na wydawanie pieniędzy na ramki. Malował akwarele w stylu chińskim, zawężając tematy do przedstawień jedynie wody i chmur, taka abstrakcja miała zawsze powodzenie, ponieważ o nic w niej nie chodziło i nikomu nie przeszkadzała. Ze wszystkich plenerowych produkcji, które nieustanie wydzielały duchowe trucizny nawet jak były szczelnie zapakowane w bąbelkową folię, tylko obrazy Piotrusia oddychały, ale były za to nieobecne i nic nie mówiły.
Piotruś był sybarytą, malował tylko akwarele i tylko pięć minut jedną, by nie utraciły świeżości. Sprzedawał je bardzo drogo, gdyż cena zmieniała lotną wagę tych obrazów na cięższą, czyli więcej wartą, szczególnie, ze żona zabroniła mu wydawać pieniądze na ramki.
– Ewa, zrób mi kawę, bo na obiedzie chyba zasnę. Jechałem wczoraj przez całą Polskę 15 godzin. Wojtek pozwolił mi tu się przespać już wczoraj, ale jestem jeszcze nieprzytomny.
Podeszłam do plecaka i wyjęłam kawę z hipermarketu, grzałkę i szklanki. Piotruś widząc tak podłą kawę spytał, czy mam śmietankę, odpowiedziałam, że nie, że nie mam nawet cukru. Wstał i wrócił niosąc ze swojego pokoju kawę, cukier i śmietankę. Zapalił papierosa i czekał, aż pierwsza szklanka nabiegnie wrzątkiem.
– Wiecie, podobno nic nie kupują, żona też mi powiedziała, bym nie kupował ramek, bo nikt nic nie kupi, a ja je kupiłem, zrobiłem wystawę w filharmonii w holu i wszystko sprzedałem!
– A to gratuluję. To pewnie były tematy muzyczne – dodałam wiedząc, że Piotruś nie zaprzeczy.
– Tak, muzyczne – uśmiechnął się porozumiewawczo, a Tania słuchała i dziwiła się naszej komitywie. Jak odchodził, by przebrać się na obiad i jak usłyszała, że umawiam się z nim na poobiedni spacer, nie mogła się powstrzymać od kąśliwych uwag.
– Fajny, ale strasznie stary. Ile on może mieć lat? I zupełnie siwy. I ta Pola. Przecież to była zupełna idiotka.
– Ale sprytna idiotka. Zaraz jak tylko się dostała dzięki bezpłatnym korepetycjom zakochanego Piotrusia przeniosła uczucia na lidera ruchu konceptualnego, partyjnego już chyba przed studiami, bo miał też swoje lata jak na studia się dostał i zamieszkała z nim w dwuosobowym pokoju w akademiku. A wiesz przecież jak było na pierwszym roku – po pięć dziewczyn na jednej sali. Z obrazami, manelami. Koszmar. Prycze jak w Auszwic. Ale ładna była, nie zaprzeczysz.
Chciałam jeszcze wziąć prysznic przed obiadem, ale otwierając drzwi łazienki natrafiłam na siedzącego na sedesie Kowalskiego, który podsłuchując, nie mógł zamknąć drzwi na klucz, byśmy nie usłyszeli zgrzytu zamka.
Poszłam więc na obiad spocona po podróży, na dziedzińcu czekały na nas samochody, by nas zawieźć do miasteczka, do ekskluzywnej restauracji na uroczysty, powitalny obiad.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii lata siedemdziesiąte i oznaczony tagami , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

11 odpowiedzi na Lata siedemdziesiąte. Tania Rozdział II.

  1. Wanda Szczypiorska pisze:

    Jednym tchem. Codziennie taka niespodzianka?

  2. Ewa pisze:

    Tak. Muszę zdążyć przed Panem Bogiem.

  3. Jarosław Trześniewski pisze:

    I ja przeczytałem jednym tchem. Ewo ! Zdążysz:))
    Pozdrawiam serdecznie !

  4. Ewa > Jarosław Trześniewski pisze:

    na razie próbuję zdążyć przed dwunastą, by reżimowi codziennika stało się zadość.
    Dzięki Jarku za doping, bo to jednak jest wyzwanie trudne.

  5. Marcin pisze:

    Oj, Ewa, ty naiwna! Ty tu sobie dla naszej wąskiej grupki dziwaków ścibolisz, na bloga bez zysku wrzucasz na poniewierkę, nic z tego nigdy mieć nie będziesz, a wszak pisarstwo to pasja, środek do samorealizacji, że o natychmiastowym uznaniu wydawców i masowej publiczności nie wspomnę.
    Zapisz się na zajęcia do Jakuba Winiarskiego. On Cię wyprostuje.
    http://www.polskieradio.pl/130/2286/Artykul/754241,-W-niebie-na-agrafce-na-warsztacie-pisarskim

    Słyszysz, jakie to proste? Żadnych mąk, rozdrapywania ran egzystencji. A Kafki i Prousta lepiej nie tykać.

  6. Ewa > Marcin pisze:

    To z literaturą nie ma nic wspólnego. Nie ma sensu robić reklamy producentom groszowych powieści, bo to nie żadna nowość. Od wynalazku Gutenberga, a może i wcześniej tak też masowo traktowano słowo pisane. Nie ma się co obrażać, ani protestować przeciwko chałturom, żyć z czegoś trzeba, nawet z niskich ludzkich potrzeb, jak uprawianie pornografii duchowej.
    Natomiast warto protestować przeciwko nazywaniu tego literaturą, bo literatura jest tylko jedna, która zawsze jest piękna.
    Ja tam wolę taką działalność Jakuba Winiarskiego, niż jego poprzednie recenzenckie wcielenia. Tutaj przynajmniej nikt mu nie zarzuci, że nie wyuczył nikogo na geniusza, tak, jak nikt nie ma pretensji do szkolnego nauczyciela o losy przyszłe jego szkolnych wychowanków. Niepokojące jest jedynie to, że absolwenci jego warsztatów pisarskich wydają książki u absolwentów jego warsztatów pisarskich. Na całe szczęście wbrew temu polskiemu nieprzerywalnemu łańcuchowi pokarmowemu istnieje jeszcze wentyl bezpieczeństwa, czyli Sieć.

  7. Marcin pisze:

    Właśnie trochę pod tym kątem wrzuciłem tutaj ten link. To swoiste kazirodztwo skojarzyło mi się z Twoimi opowieściami o środowisku malarzy. Nie w stosunku dosłownym jeden do jednego oczywiście, jednak pewna aura, pewien opar wzajemnego adorowania i przez to, paradoksalnie, szkodzenia sobie i de facto ciągnięcia się w dół wydaje mi się tutaj dziwnie wspólny.
    I to chyba też nie jest do końca kwestia obrażania się na literaturę groszową. Sam jej kiedyś próbowałem, choć – na szczęście – bez powodzenia. Masz rację, że jej historyczne źródła sięgają głęboko, ale mnie niepokoi ta jej rosnąca apoteoza, uwznioślenie. Z tego, co sobie przypominam z “Buntu mas”, y Gasset pisał tam, że umasowione społeczeństwo nie tylko zaprzepaści wartości wyższe, ale również, że się przeciwko nim otwarcie zwróci.
    Właśnie kończę “Dziennik” Gombrowicza i tam jest znamienna uwaga, którą zanotował, przeglądając sterty polskich czasopism, które mu wysłał Giedroyc. Napisał tam mniej więcej coś takiego: nawołuje się do tworzenia literatury dla mas (w wersji Winiarskiego “dla ludzi”), tyle że tych mas wcześniej się do literatury nie podciągnęło. Nie cytuję dosłownie, bo mam “Dziennik” w mp3 i trudno byłoby mi teraz to odnaleźć i spisać.
    Ja jestem na bieżąco z wydawnictwami, a nawet z agentami literackimi, bo i takie twory już u nas wyrosły na naszą zaściankową miarę. Bez przerwy słyszę – dla ludzi, dla ludzi, ludzie chcą tego lub tamtego, bohater ma być taki a taki, tych a tych spraw lepiej nie poruszać, bo współczesny czytelnik nie zrozumie itp. Zanim wypracujesz sobie pozycję, z której będziesz mógł robić prawdziwą sztukę, najpierw obciągnij wielką, sterczącą pytę rynku. To strasznie niszczy morale. Ja sobie nawet takie założenie poczyniłem – albo wejdę do literatury oficjalnej na moich warunkach, albo zostanę w Sieci. Bo gdybym musiał dokonać wyboru, wolność twórcza jest dla mnie jednak ważniejsza. Sieć, przy wszystkich jej mankamentach, naprawdę jest tym, jak piszesz, wentylem. I dobrze mieć go w odwodzie.
    Ale przy wszystkim najsmutniejsze jest to, że większość uczestników takich kursów szycia bestsellerów nigdy nie zarobi tych gór pieniędzy, które są im obiecywane. Większość z nich przepadnie w pomroce historii, nigdy nie odkrywszy, kim naprawdę są. Demokratyzacja ma też straszne oblicze i to jest właśnie jego mała część.

  8. Marcin pisze:

    A poza tym, wiesz, ta tzw. literatura popularna też jest dzisiaj w ciemnej dupie. Czytanie nigdy nie było zjawiskiem masowym z definicji, a kompetencje dawnych groszowych powieścideł dla gospoś przejęły seriale. Nakłady kryminałów czy romansów wcale nie są – przynajmniej w Polsce – aż tak znów rozbuchane. Fantastyka egzystuje głównie dzięki hermetycznemu gettu, które wokół siebie wyhodowała.
    Więc nie wiem, kto tak naprawdę ma gorzej – my, czy kandydaci na potencjalnych Kingów i Ludlumów. My nie mamy nic do stracenia, bo niczego nie oczekujemy – oni mają do stracenia wszystko.

  9. Ewa > Marcin pisze:

    Tak, jak Winiarski powiedział, do Literatury potrzebny jest jedynie przysłowiowy długopis, w innych gatunkach sztuki koszt wytworzenia artefaktu jest znacznie wyższy. Gombrowicz słusznie zauważa, że jak sobie wyuczymy społeczeństwo, takich będziemy mieli odbiorców wyższych potrzeb, do której zalicza się sztuka.
    Ciekawie zapowiada się na Liternecie dyskusja o grafomanii zainicjowana przez tajną polskę. „Ze swych wad jestem rad”, to też slogan należący do dziedziny grafomani i pornografii. Niesłuszna według mnie jest uwaga Małgorzaty Köhler, że grafomania powstaje z potrzeby wewnętrznej. Waśnie wielka sztuka powstaje wyłącznie z potrzeby wewnętrznej. Grafomania to przede wszystkim nieudolność. Dlatego Winiarski apeluje o produkcję nie grafomani, ale perfekcyjnie wykonanych artefaktów nie będących sztuką. Celowo wyklucza z niej wartości duchowe. Trudno, by przemysł pornograficzny produkował przedmioty nie mające przynosić klientowi rozkoszy za wydane przez niego pieniądze. Robi gadżety z materiałów najwyższej jakości przy wysoko kwalifikowanym sztabie projektantów. A przecież seks można uprawiać bez miłości, jak i z miłością. Literatura wysoka, to perfekcyjne wykonanie + miłość. Nie każdy klient życzy sobie miłość, niektórzy wręcz od niej uciekają.
    To wszystko zależy, kto czego potrzebuje. Ja potrzebuję miłości, ja nie potrzebuję literackiego onanizmu, takich utworów unikam tak samo, jak inni unikają takich, których ja pożądam. Nie trzeba niszczyć tych dwóch pionów i wchodzić sobie w paradę, co robił wcześniej Jakub Winiarski w swoich recenzjach. Ale ważne jest, by nie nazywać jedno drugimi i sprzedawać zamiennie.
    Jeśli potrafisz pisać literaturę popularną, która myślę jednak przynosi pieniądze, to to rób. Ja nie potrafię.
    W malarstwie i muzyce artyści są zmuszeni malować i grać na sprzedaż, żeby wyżyć, utrzymać rodziny. Na ile chałtura zeżre artystę, to nigdy nie wiadomo. Gombrowicz też pisał do kolorowych pism argentyńskich i go to nie zniszczyło. Nie lubił tego robić, ale musiał, by móc napisać to, co musiał napisać z wewnętrznej potrzeby.
    Bo zaistnieć chcą wszyscy.
    Ale to wszystko są rozważania teoretycznie. Fajnie, że piszesz cały czas o realiach dzisiejszego rynku polskiego, o czym nie mam pojęcia. Wiem, tylko, że gdybym mamy nie skarmiała co miesiąc dziesięcioma książkami podłej według mnie literatury, miałabym ją w o wiele gorszym stanie psychicznym. Każdemu według potrzeb, ważne, by różnorodność potrzeb była społecznie tolerowana, nie marzę już o powszechnej potrzebie pożądania arcydzieł, dzięki którym człowiek się wznosi.

  10. Marcin pisze:

    To chyba nawet nie jest kwestia umiejętności budowania atrakcyjnych fabuł. Ty mówisz, że miłość, a ja bym jeszcze dodał szczerość i pewną elementarną bezinteresowność. Bez nich składanie słów staje się tym samym, co szycie butów właśnie. A i to nie do końca. Mój dziadek był szewcem i całe dnie na rencie siedział w piwnicy, robiąc buty na zamówienie, i o ile ja mogę to ocenić, spełniał się w tym jak artysta, bo te kopyta, dratew i kawałki skóry naprawdę kochał.
    Tak jak piszesz, Winiarski i jemu podobni wprowadzają pojęciowy zamęt, nazywając literaturą to, co nią nie jest i nigdy nie było. I jeśli mnie coś złości, to to, że ten styl myślenia przeważył. I ja, kiedy przysyłam do wydawnictwa tekst, w pierwszej kolejności jestem oceniany pod kątem zyskowności i nic innego ich tam właściwie nie obchodzi.
    To, czy ktoś umie / chce ubrać swoją historię w strawne szaty, jest sprawą w tym momencie naprawdę drugorzędną. Przecież Twoja powieść też wciąga i czyta się ją “jednym tchem”, a przy tym oferuje w zamian coś więcej, niż puste kalorie jałowej rozrywki.
    Dla mnie świat malarzy, do tego z tak szeroką perspektywą czasową, jest kompletnie egzotyczny. Ty jednak sprawiasz, że jestem go ciekaw.

  11. Ewa > Marcin pisze:

    Akurat Jakub Winiarski jest bytem sieciowym i można było jego aktywność literacką obserwować od samego chyba początku: czytanie h na portalu cotygodniowych recenzji z twórczości zazwyczaj wydawanych poezji użytkowników Nieszuflady, czym zjednał sobie masę fanów, bo to zawsze były recenzje afirmujące. W 2004 wydał przez Zieloną Sowę swoją debiutancką powieść „Loquela” o której napisałam:
    http://www.historiamoichniedoli.pl/?p=314
    Wytykaliśmy tam szkodliwość takiej literatury. Ale ta dzisiejsza działalność („Fantastyki” nigdy nie miałam w ręce, nie interesuje mnie ten gatunek, nawet Stanisława Lema nie lubię) uważam, że jest tendencją światową i nie ma się, co na to oburzać. Jeśli gospodyni domowa opłaci sobie wskazówki Pana Winiarskiego, jak ma uprawiać własne hobby, to przecież nic w tym złego nie jest. Jakub Winiarski nie jest artystą, sztuki nie rozumie i nigdy nie zrozumie, natomiast może nauczyć kogoś pisać tak, jak uczy się na prawo jazdy.
    Porównując z malarstwem, wychodzi masa książek, też tłumaczonych z innych języków, jak np. namalować jabłko. To nie ma nic wspólnego z tym, jak jabłko malował Cézanne, o których tak kiedyś pięknie na planie swojego filmu Woody Allen powiedział, że w odbiorze świata przez człowieka liczą się przede wszystkim jabłka Cézanne’a. Bez tych jabłek Cézanne’a, ludzkość byłaby uboższa. Jeśli ludzkość będzie skazana na jabłka z samouczka, lub książki ze stajni Winiarskiego, to będzie uboższa. I jeśli Winiarski, jak mówi w wywiadzie, nie atakuje Kafki, Prousta, to może nie jest tak ekspansywny i nie zabiera im miejsca. Więc uważam, że nie należy walczyć z winiarszczyzną, natomiast realizować własne wyobrażenia.
    A z szyciem butów, to masz rację, metafora kompletnie nie trafna. Niech no jeden z drugim absolwentów studium pisarskiego uszyje profesjonalne buty! Jedynie, do czego można ich porównać, to do przemysłowej produkcji chińskich butów przy taśmie. Jeśli na dodatek doradza, jako materiał do książek nie swoje historie, to to przecież tandeta (Dostojewski to robił, ale jak to robił! To były traktaty filozoficzne). A jak piszesz o dziadku, to to był artysta rzemieślnik. Za takie buty szyte na miarę ręcznie teraz płaci się wielkie pieniądze. Jednak tu nie chodzi o produkt, ale o dzieło sztuki zawierające jeszcze coś ponad funkcję i wygodę.

    Tak sobie tę prozę piszę, może to trzeba będzie przeredagować, skrócić. Ale to jedyna metoda, by dało się przeczytać taką ilość tekstu: w odcinkach. Bo w całości, to nikomu się nie chce.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *