Lata siedemdziesiąte. Tania Rozdział I.

Kiedyś przyszła na skrzynkę mailową informacja z jednej ze śląskich galerii o wystawie męża mojej koleżanki ze studiów, zwanego przez nią Starym. Ponieważ Tania przyłączyła się do środowiska malarzy męża, który ukończył Akademię Sztuk Pięknych w roku jej matury, od otrzymania dyplomu zerwała wszelkie kontakty z naszym rokiem. Zadzwoniłam do niej z zapytaniem, czy będzie obecna i czy chce, bym na tym wernisażu była.

Jadąc na rowerze przejechałam przez ogródki działkowe i z dwoma bukietami – konwalii dla Starego, a niezapominajkami dla Tani – dotarłam po godzinie pedałowania pod wielką, miejską galerię. Już było ciemno, na parkingu stało dużo samochodów. Uwiązałam rower do latarni i weszłam dobrze spóźniona, po mowach powitalnych i wręczaniu kwiatów. Zaniosłam mu te konwalie, nie wiem nawet, czy sobie mnie przypomniał, czy udał, że zna, ale na fali fety, jaką mu tutaj urządzono, nie miało to żadnego znaczenia. Artysta wtedy, po wszystkich uciążliwych przygotowaniach, by zdążyć na czas, obrazy zawiesić i jeszcze znieść wszystkie komplementy, rytualne wpisy w katalogu, wypiciu alkoholu, zawsze jest w narkotycznym, przyjemnym napięciu dającym mu wreszcie pewność, że nie jest może genialny, ale na pewno znakomity, dlatego cały świat, jaki mu na ten moment raczył towarzyszyć, zlewa się w jedną, hołdującą mu magmę.
Tania stała gdzieś w odległej grupce rozgrzanych winem i narzuconą im okolicznościową rolą bawidamków mężczyzn i od początku bacznie obserwowała moje wejście udając, że mnie nie widzi i czekając, bym to ja do niej pierwsza podeszła. Wyglądała staro i szaro, mimo przyklejonego do twarzy uśmiechu, smutno i zazdrośnie. Omiotła dyskretnie taksującym wzrokiem moją sylwetkę, rozgrzaną rowerową jazdą twarz i wstępnie okazała obrazę i niezadowolenie.
– To na pamiątkę, byś pamiętała, że spałyśmy w jednym łóżku – pocałowałam ją bezceremonialnie i wręczyłam niezapominajki, które zaraz w jej rękach zrobiły się osobne i obce. Jej niechęć do mnie wzmogło jeszcze nagłe zainteresowanie mną stojącego wianuszka facetów, którym po kolei, nie przedstawiana przez Tanię, podawałam w geście powitalnym rękę z odwzajemnianym, entuzjastycznym uściskiem.
Chłód Tani i zazdrość o zawłaszczanie jej znajomych były tak nieprzyjemne, że szybko oddaliłam się pod pozorem oglądania obrazów, które okazały się podmalowanymi, wielkimi fotogramami przedstawiającymi spętane, gdzieniegdzie zamazane ecoliną sznurki, lub wyłaniające się z ciemności szczątkowe fragmenty zmasakrowanej twarzy.
W międzyczasie przyjechał Franek, którego też dawno nie widziałam i dołączył się jeszcze dyrektor galerii, który mnie nie wiadomo jak rozpoznał i przypomniał mi, że tutaj miałam przed laty wystawę indywidualną. Nie pamiętałam nawet, że to było tutaj, ponieważ galerię dokumentnie przebudowano, a ten otyły, łysy pan nie kojarzył mi się z żadną znaną mi osobą. Ale gawędząc wesoło o starych czasach, wymieniając nazwiska malarzy, których wszyscy znaliśmy, przyciągnęliśmy do kółka jeszcze kilku wernisażowych gości. Doszedł po chwili Marian z żoną, nieprzytomny mąż Tani, a na końcu Tania ze swoją świtą, która nie wytrzymała niepewności, o czym tak zapamiętale gadamy, czego z daleka nie słyszy.

Jednak widok Tani, mimo jej irytującego zachowania, nie był mi obojętny. Jak przystało na kobietę spod Znaku Ryb, budziła taką samą niechęć i irytację, jak sympatię i tkliwość.
Tania była w młodości urodziwa, jej niemal złączone brwi w pionowej kresce pod grzywką sygnalizowały kobietę namiętną i temperamentną, jednak tutaj, w cieniu męża, którego usiłowała bezskutecznie zdominować, wyglądała jakby trawiła ją nieuleczalna choroba i zrobiło mi się jej żal. Na dodatek wcześniej doszły do mnie opowieści od Teresy, która z nią na jakimś plenerze mieszkała, że długo chorowała. Raz widziałam ją w telewizji jako prezesa jednego z polskich okręgów ZPAP, dawała wywiad reporterce o organizowanej przez nich ogólnopolskiej wystawie „Kobieta w sztuce dzisiejszej”. Jej nazwisko było w katalogu kilku ogólnopolskich wystaw malarskich. Jednak nie jej osiągnięcia artystyczne mnie do niej przyciągały, ani jej społeczne sukcesy dzisiejsze. Była w pewnym sensie ucieleśnieniem nostalgii za minionymi czasami, które swoją obecnością firmowała. Patrząc na nią teraz, jak sztucznie się śmieje i z nonszalancją podnosi kieliszek wina do ust pojęłam, że żeby zrozumieć te czasy, trzeba było w jej sprzecznościach zrozumieć Tanię.
– Jedź z nami na plener – rzuciłam przez rozgadanych ludzi trącając równocześnie Mariana, by przed Tanią roztoczył jak najlepiej potrafił widoki na czekający nas plener malarski. Marian faktycznie jak nakręcony zaczął jej opisywać rozkład pokojów w zaadaptowanej przez gminę jakiejś popegeerowskiej budzie, skupiając się nie wiadomo dlaczego, na klozecie.
– Wiesz – rysował już w powietrzu nieskomplikowany plan parteru – tu jest jeden dwuosobowy pokój, tam drugi, też dwuosobowy, a w środku prysznic i kibel. I jak ktoś wchodzi, to musi zamknąć drzwi na klucz drzwi z obydwu pokojów, bo z tamtego można też wejść, bo wiesz, dwa pokoje na przeciw siebie, a w środku jeden kibel.          

– Wszystko załatwię, znam komisarza Wojtka, zaprosi Cię jak Cię zarekomenduję. Powiedz tylko, czy chcesz. W czerwcu.
Tania jeszcze zrobiła kilka niewidocznych ruchów, które nie uszły mojej uwadze, a mające na celu zakończenie wernisażu na wspólnej popijawie w domu Mariana, na którą nikt nie zamierzał mnie, ani Franka zaprosić.
Kiedy unikając niezręczności tych działań zaczęłam się żegnać z Tanią i jej mężem, stanęło na tym, że chce jechać i mam do komisarza w jej sprawie pisać. Mąż, zwany przez Tanię od zawsze Starym, nie wykazywał żadnego zainteresowania podrzędnym plenerem, pochłonięty planami przeniesienia wystawy do innego miasta, objęcia katedry na uczelni i nie miał na taką degradację społeczną już ochoty.
Stary i Tania jeździli na plenery, od kiedy pamiętam. Tania jeździła jeszcze jako studentka z mężem, już kilkuletnim absolwentem tej samej uczelni zawsze dając mi do zrozumienia, że są to imprezy wyłącznie dla artystów z najwyższej półki, ludzi umiejących doskonale malować i w nagrodę za ich wysokie umiejętności malarskie mieszkali zazwyczaj w zabytkowych pałacykach myśliwskich magnatów, których status podnoszono do obiektów wyższej użyteczności publicznej, jak internaty dla młodzieży uczącej się, domy starców, sierocińce czy PGR-owskie biura. Plenery anektowały te zazwyczaj przepięknie położone obiekty na trzy miesiące w okresie przerw wakacyjnych, by można było skusić najwięcej pracowników uczelni wyższych. Zapraszano też wielu urzędników ośrodków kultury z całej Polski, którzy zwalali się z rodzinami, dziećmi, często też starymi rodzicami, stanowiącymi milczący i nie przyznający się, kim są, stołówkowy tłum.
Ale plastyków nie zaniedbywano nigdy. Plastykom dawano, oprócz blejtramów i możliwości zakupu przynajmniej jednego obrazu, za który swobodnie mogła rodzina malarza przeżyć trzy miesiące, talensy. Talensy były marzeniem niedościgłym każdego studenta, który malował tylko przemyską „astrą”, albo farbami pochodzącymi z fabryki przedwojennego, krakowskiego „karmańskiego”. Zakłady te produkowały wprawdzie skuteczne, tanie, duże tuby farb olejnych zwane studyjnymi o tępych kolorach na bazie mielonej cegły i lampowej sadzy, ale to nigdy nie było to. Holenderskie talensy zawsze przez całe studia leżały u Tani przy sztaludze w profesjonalnej, drewnianej skrzyni, którymi w amoku atakowała wielkie płótna, wyciskając bez opamiętania, nie zakręcając ich więcej po wrzuceniu nonszalancko do kasety, cenne pasty na paletę, które nie wykorzystane schły tam zmieniając się po jakimś czasie w błoto.
Tania, jadąc pociągiem ze mną do Starego – ja jechałam tą samą trasą do swojego rodzinnego miasta – opowiadała z dumą o wszystkich kłótniach i wojnach, jakie stacza ciągle ze Starym zarzucającym jej, że brudzi mu farby, którymi wykonuje prace zlecane telefonicznie przez miejski Komitet PZPR.
– Mówię Staremu – weź se i kup osobne farby, bym mogła sobie do słoika z akrylem nawet rękę brudną, włożyć, co ci do tego!  I tak tych farb mamy na całe życie. Po każdym plenerze przywozimy po kilkadziesiąt tubek, bo dostaje i on, i ja dostaję! To są też moje farby! – wzburzała się jeszcze na samo przypomnienie tych domowych krzywd.
O akrylach nikt ze studentów nie mógł nawet marzyć. Były dwukrotnie droższe od olejnych, na przydziały i szybko zasychały, nawet nieotwierane zamieniały się w zastygłą, nadającą się do wyrzucenia bryłę. Ale sama świadomość ich nie posiadania wzbudzała żal, bo produkowane przez tę samą holenderską firmę zawierały olśniewające barwą i przezroczystością pigmenty.
Po studiach w złudnym przekonaniu, że wystarczy mieć dyplom, zaskoczona zauważyłam, że nikt mnie na ogólnopolskie plenery malarskie nie zaprasza.Informacje o nich były tajne, związki wysyłały na nich zazwyczaj swoich działaczy za działanie, a możliwość działania w związkach też było nagrodą. Nawet zaprzyjaźnieni ze mną ludzie ze środowiska mówili o tym niechętnie, albo już jak na nich byli, słali pocztówkę lub dopiero po powrocie z nich chwalili się, że dostąpili zaszczytu, że ich zaproszono, że byli. Dopiero w latach dziewięćdziesiątych brak zainteresowania plenerami malarskimi, które powoli, oprócz jedzenia i spania zazwyczaj w pokoju z losowo dobraną osobą niczego nie proponowały więcej, bardziej je zdemokratyzowały. Okazałam się wtedy idealnym mięsem plenerowym. Za to, że byłam punktualna, nie grymasząca, zjawiająca się zawsze w dniu rozpoczęcia i wyjeżdżająca po wewnętrznym wernisażu własnym środkiem komunikacji, czyli pociągiem, mieszkająca z kim popadnie i nie roszcząca sobie pretensji do przywileju pokoju jednoosobowego, realizująca na zapłatę za plener trzy, albo i cztery obrazy które przysyłałam pocztą w żądanym terminie, byłam lubiana przez komisarzy plenerów i im wygodna.

Wyszłam z Frankiem w majową noc zabierając rower i odprowadzając go na przystanek tramwajowy. Wysłuchując niekończącej się krytyki obrazów Starego, którego Franek znał z licznych imprez artystycznych, ale przede wszystkim z plenerów malarskich, patrzyłam z daleka jak Stary z Tanią wsiadają do luksusowego samochodu i jak dosiada się do nich Marian z żoną. Żona Mariana potajemnie sprzedawała używane ciuchy zagraniczne po wszystkich targowiskach naszego regionu dzięki czemu mogła zarobić na twórczość malarską swojego męża i podtrzymać mit powodzenia jego malarstwa wśród klientów czekających na te obrazy w kolejce. Wydając dzisiaj przyjęcie dla profesjonalnych artystów czuła się dowartościowana.
– Powiem ci Ewa: to nie jest dobra wystawa. Ale chwali się mu, że ją zrobił. Taka ogromna sala, dużo trzeba zawiesić. Trzydzieści obrazów…
Jego przymiarki wystawiennicze w momencie, kiedy urodziło mu się kolejne dziecko z żony o połowę od niego młodszej nie rokowały szansy na realizację marzeń nawet w dalekiej przyszłości. Rynek obrazów całkowicie się załamał, koszt wystawy spadał teraz na artystę i oprócz druku katalogu już nic od miasta nie dawało się wydębić. Jednak Franek dobrze zapamiętał kawalerskie czasy, kiedy zorganizowano mu wystawę w Niemczech, zakupiono je i wydano barwny katalog na kredowym papierze jako dowód, że nie jest byle kim. Nieustannie teraz chodził na wernisaże, jakby chciał uciec od swoich dzieci i nigdy nie przybliżyć się do malowania przez porobienie jakiś rzekomych kontaktów mających mu to nienamalowanie usprawiedliwić. Tkwił w tej pustce już od lat, gotował, prał i przewijał dzieci skazany wyłącznie na zarobek pracującej na etacie żony. Od momentu zawarcia związku małżeńskiego jego kostyczność zamknięta w kłębach abstrakcyjnych plam na płótnach mających symbolizować trzecią, a nawet czwartą wojnę światową zamieniła się w twardy, psychiczny węzeł neurotycznego zawęźlenia nigdy już nie rozsupłanego. Przystępując z nogi na nogę czekałam grzecznie, aż Franek zniknie w drzwiach tramwaju, bo obcowanie z nim było bardzo męczące.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii lata siedemdziesiąte. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

2 odpowiedzi na Lata siedemdziesiąte. Tania Rozdział I.

  1. Wanda Szczypiorska pisze:

    Świetne! Hi hi hi. Skąd ja to znam. Mnie po studiach koledzy z pracowni nie poznawali na ulicy, szczególnie Ci, którzy dochrapali się asystentury. Natomiast na plenerach, (nigdy nie byłam) krążyły o mnie plotki, a jakże.
    PS. W Akademii warszawskiej kupowało się farby produkcji tejże. Musiały być dobre, bo mam obrazy kolegi zupełnie nie zniszczone, nie spłowiałe, nie przyciemnione, jakby namalowane wczoraj

  2. Ewa pisze:

    Jeszcze jest wariant przechodzenia na drugą stronę ulicy, by się nie kłaniać, ale to wymaga większej fatygi.
    Z mojej klasy maturalnej na ASP dostały się za pierwszym podejściem dwie osoby. Jednego chłopaka, który się dostał spotkałam na ulicy w tydzień po ogłoszeniu wyników. Minął mnie nie popatrzywszy na mnie. Więc to nie były tylko studia, po studiach, to taki był artystowski klimat tych lat. Nie było gadżetów, ale były w to miejsce uśmiechy i była pogarda środkiem płatniczym równie skutecznym.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *