Cykl urywa się, zakańcza w przypadkowym miejscu wzoru
na tkaninie przemarzniętej, przykurczonej obok kroju,
chociaż nic się już nie zgadza, choć intencje były inne,
wszystko pójdzie tak jak leci, bo wystygło trwanie. Zimne,
martwe; osad na dnie przyciężkawy i niestrawny,
ale musi i to minąć, tak jak mija kosmos, gwiazdy,
jak umiera zmartwychwstanie, gdy odetną rodne drogi,
lecz nic biegu nie przetrzyma. Trupom rozkładają nogi
nowe byty chcące pożyć i dociągnąć swego kresu,
i tak rodzi się nadzieja – z nieczystości i pośpiechu –
i tak pozór zastępuje martwą tkankę drwiną śmiechu:
niechaj żywioł czyni cuda, niech porażka choć się uda
przy nowym oddechu.
Nic nie rodzi się na nowo, nawet szczątki to też trwanie,
miele, jak składowe pierwsze, jak ostatnie przyprawianie
sosów barw w tkaninie tylko wiecznie biednie cerowanej,
niech dokona się, niech skona pretekst, a objawi pamięć!
Zaklinanie, to odwiecznie skuteczne na niemoc metody,
koniec nigdy nie pożre ogona, to bajka z innej przygody,
chrześcijaństwo węża przeznacza do innych celów,
dlatego się nie zapętla, powroty są jedynie dla bohaterów.
To co teraz, to co potem i to, co objawi terror czasu
nie przepadnie w rozkładzie materii, bo nastał
sezon na polowanie rzadkich okazów w strefie ich ochrony.
Niech trwa czar końcówki, czar błogosławiony.
…fakt, zdecydowanie za wcześnie
Proszę się bardziej postarać, Panie Michale. Pisząc o Pana tomiku „Gil gilling / Michał Kobyliński” wyd. Staromiejski Dom Kultury 2006 poświęciłam Panu więcej czasu i uwagi, niż Pan mnie.
http://www.historiamoichniedoli.pl/?p=306
rzeczywiście, poświęciła Pani wiele uwagi mnie ale nie tomikowi – co zresztą jest charakterystyczne we wszystkich pani pseudo recenzjach “recenzujących” autorów a nie ich twórczość – podobnie jak, co zauważyłem, powołuje się Pani w dziesiątkach wpisów na moja stronę, choć uznaje ją Pani za niegodną uwagi. Zabawne. Nie zamierzam więc ‘starać się bardziej’ . Wyrażam jedynie opinię, swoją, subiektywną, odnośnie powyżej zamieszczonego tekstu: Na druk jeszcze za wcześnie 🙂
Panie Michale, będąc przed laty kronikarzem literackich zdarzeń artystycznych i upubliczniając swoje reporterskie zdjęcia, byłam pewna, że zależy Panu na ich rozpowszechnianiu, tak jak zależy gazetom na tym, by je czytano. Nie wiedziałam, że traktował Pan tę działalność, jako wyłączne własną twórczość artystyczną, a publikowane artefakty za dzieła sztuki. Szkoda, że dopiero po tylu latach, kiedy już mnie zupełnie to przestało interesować, Pan mi to pisze. Nigdy w życiu nie zerknęłabym na Pana stronę, nie cytowała tutaj i nie wkraczała w Pańską prywatność, gdybym o tym wiedziała. Ale stało się, nic na to nie poradzę, widać zupełnie inaczej pojmuję Sieć, niż Pan.
Natomiast Pański tomik wierszy, bardzo autobiograficzny, trudno nie pisać wtedy o autorze, jest dostępny w Bibliotece Śląskiej gdzie go sobie pożyczyłam i miałam prawo napisać o moim odbiorze Pańskich wierszy, co zrobiłam, oddając swój cenny czas.
Ten tutaj mój wiersz, udostępniony dzisiaj przestrzeni publicznej nigdy nie był wydrukowany i jeśli jak małe dziecko się Pan z tego cieszy, to przecież Panu nie zabraniam. Chciałabym tylko wiedzieć, dlaczego się Pan tak cieszy, proszę się podzielić swoją radością skoro Pan przestąpił progi tak marginalnego, nic nieznaczącego bloga. Pan, o którym pisali w „Lampie’, Pan, którego wiersze wydrukowali w Warszawie, w Staromiejskim Domu Kultury. Pan już przecież zebrał żniwo swojej literackiej twórczości, ja mam tylko ten blog, nic więcej, niczego nigdy nie zbierałam, o co Panu chodzi, proszę wyjaśnić.
Kiedy czytam takie komentarze, jak ten Gila Gillinga, zaczyna do mnie docierać, czemu ostatnimi czasy żywię coraz głębszą niechęć do emotikonów. Już się bałem, że staczam się w ponuractwo, a tu taka ulga. Jednak jestem zdrów! Jeszcze. Sporo czasu zajęło mi zrozumienie, że ten pozornie lekki ironiczny dystans, jaki te uśmieszki, języczki i brewki mają stwarzać, w istocie jest oznaką niemocy wobec otchłani. To trochę tak, jak wówczas, gdy się odwiedza chorego w szpitalu i sypie trywialne żarciki, żeby ochwacić tremendum. Właśnie to mnie coraz bardziej wnerwia – w Sieci w ogóle, a w Sieci artystycznej w szczególności. Nasz duchowy upadek zaczął się z chwilą, kiedy postanowiliśmy zniwelować grozę bytu, najpierw topiąc ją we krwi rozlicznych rewolucji, a potem, kiedy to nie poskutkowało, zaśmiewając do rozpuku. I tak ten karnawał trwa w najlepsze.
Nie wiem, Ewa, na ile trafnie odczytuję intencję Twojego wiersza – przy poezji bardzo często nachodzi mnie niepewność – ale Ty tu mówisz o wiecznej ciągłości, o kontynuacji, wynikaniu jednych rzeczy z drugich i o tym, że zerwanie jest pozorem. I to ma dla Ciebie, jak widzę, niepokojący wydźwięk, bo skazuje na ustawiczne powtarzanie błędów z przeszłości.
Chrześcijaństwo – czy też może raczej judaistyczny monoteizm w ogóle – niby z jednej strony rozplotło tego węża, ale z drugiej zrobiło mu fatalny PR. To trochę tak, jak dziś jest z symbolem pentagramu, który powszechnie, i prymitywnie, utożsamia się z obrzędami satanistycznymi.
Ty rzeczywiście uważasz, że jesteśmy skazani na wieczną reprodukcję starych grzechów pod iluzorycznym pozorem zmian? Nie widzisz wyjścia z tego zaklętego koła? Bo w tym wierszu jednak cały czas dyskredytujesz nadzieję nowego otwarcia. Tak przynajmniej ja to czytam.
rozbawiły mnie Pni słowa: “ja nigdy bym nie poszła na witrynę Gil Gillinga, to straszna strata czasu”
http://bienczycka.com/blog/?p=2891
po czym powoływanie i odsyłanie do tej strony w setkach wypowiedzi
no jak taka niekonsekwencja ma nie byc zabawna? 🙂
Opóźniam odpowiedź, bo cały czas oglądałam na TVP Kultura film „Prorok” (reżyseria Jacques Audiard z 2009). Właśnie się skończył, gorąco polecam. Metafora układu sił w świecie od zawsze, nie na darmo kończy się śpiewem o Mackie Majchrze z „Opery za trzy grosze” Bertolta Brechta, tym, że to cały czas trwa.
Uważam, że nie inaczej jest w literaturze polskiej, nie tak drastycznie, ale to też mafia i więzienie.
Chciałam prowadzić blog całkowicie niezależny, płacić koszta w postaci odpalantowania i samotności, które przecież są niemałe i nieprzyjemne. Nikt mi za to nie kupił aparatu fotograficznego, nie płacił za adorację uczestników konkursów i turniejów poetyckich nagrodami za wątpliwej jakości wiersze, nie mogę nawet stać się alkoholiczką, bo nikt mi tej wódki nie stawia. I nawet ten mój jednoosobowy klasztor blogowy jak widać, nie daje spokoju.
Tak, wiersz jest o tym, o czym piszesz. Dodam, że chciałam uchwycić wysiłek metamorfozy, w którą tak jak piszesz, nie bardzo wierzę, bo czasy są dość ponure dla odrodzenia duchowego, mylne są cały czas sygnały i mylne jest odczytywanie, co jest duchowe, a co nie. Chciałam tak napisać mozolnie, tak jak w mazi, tak trochę matrixowo, ale dostałam maila od profesjonalnej poetki, że forma u mnie kuleje i że się nie przyłożyłam. Wiem zawsze, co chcę napisać i chcę zawsze za dużo, a wiersz się rządzi swoimi prawami i to nie wychodzi.
Trup rozkładający nogi to i kurestwo i rozkładające się zwłoki, jedzenie go przez robaki, które się pojawiają jako nowe byty. I kurestwo jest z tego trupa i robaki, materia krąży i jest ciągle Złem i Dobrem równocześnie. Wąż jest raczej z mandali buddyjskiej, wąż pożerający własny ogon to nawiązanie do Nietzschego, do idei wiecznego powrotu, co przeciwstawiam chrześcijaństwem, co on z kolei odrzucił, a moje chrześcijaństwo ma już odcięte drogi rodne, to też moje problemy religijne, moje zerwanie, moje odejście jako Ewy z Raju.
Ale oczywiście wolałabym tego nie tłumaczyć, bo margines interpretacji zawsze w poezji musi być szeroki, wiersz to nie łamigłówka i krzyżówka.
Ponieważ w 2013 już na blogu definitywnie odetnę się od, jak to ujął Gill Gilling „pseudo recenzji” i rozpocznę cykl moich tekstów tylko o latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku, chciałam się jakoś rozgrzać tymi czterema wierszami, które wkleję tutaj do sylwestra. I ten pierwszy z cyklu miał być takim prologiem o bolączkach tych czasów, które mnie kształtowały, które niczego nie przezwyciężyły i nie dały mi żadnej szansy zaistnienia.
Wiesz jak to Marcinie jest. Nie wszystko wychodzi, ale po to przyszliśmy na świat, by tego doświadczać.
Oczywiście, są na świecie poeci, jak Gil Gilling, którzy czego się tkną, to buch, nagroda literacka, ja do nich nie należę.
Mam nadzieję, że nie poczytasz mi tego za lizidupstwo, ale ostatnio coraz silniej odkrywam uroki blogowej alienacji. Daje mi ona niepowtarzalną okazję do skonfrontowania się z samym sobą. Piszesz, że występuje trudność z odróżnieniem tego, co jest duchowe, od tego, co nie jest. Ja sam się z tym intensywnie zmagam. Na blogu mogę te wysiłki zdokumentować in statu nascendi. I mam komfort czynienia tego bez zakłóceń.
Tak jak Ty nie dowierzasz w możliwość metamorfozy, tak ja zwątpiłem w powszechny ferment za pośrednictwem Sieci. Dokładnie tak jak w świecie przedinternetowym, jego mogą dokonać tylko maleńkie archipelagi lub silnie zdeterminowani samotni strzelcy. Czyli to zapętlenie i rekapitulacja, o których mówisz w wierszu, są nie do przejścia. Można się wymknąć co najwyżej wąskimi furtkami i zawsze będą to akty jednostkowych poświęceń.
A forma? Ach, a któż z nas nie ma z nią kłopotu! Ja wpadam w te tarapaty notorycznie. Ciągle szukam czystego tonu i bez przerwy odczuwam niedostatki. Nasze słowa i tak zawsze nam się wyślizgną i pofruną, kędy chcą.
Profesjonalna poetka – ach, jak ja uwielbiam takie cymesiki. Równie pyszne, jak dziewictwo ladacznicy. Choć niezupełnie, bo o ile błony dziewiczej się nie odzyska – istnieją wprawdzie metody chirurgicznej rekonstrukcji hymenu, ale to jednak rodzaj oszustwa – to szlachetność ducha jest jeszcze do odratowania. Podobnie jak – potencjalnie – twórca jest zdatny do wyzwolenia się z łap profesjonalizmu.
Ach, wyrywa Pan z kontekstu. Napisałam na pewno w tym sensie, że to są zdjęcia dla zainteresowanych jedynie. Pan przecież dokumentował wszystko, po latach to bardzo cenne zdjęcia, chwali się Panu, że to Pan wszystko uchwycił, ale to są rzeczy przemijające i dla portretowanych. Przecież nie oglądałam wszystkiego, bo to strata czasu. Nie miałam też pojęcia, kto jest kto, a wyście na Nieszufladzie znali się jak stare dobre małżeństwo, jak łyse konie. To po co miałam to oglądać. Jak o kimś pisałam, to wklepywałam nazwisko i pojawiała się Pańska witryna tak samo, jak pojawiała się Wikipedia. Szanowałam Pana pracę pomocną mi w danym momencie, powoływałam się na Pana stronę, cytowałam. Ale przecież to zupełnie obce i wrogie mi środowiska. Taką masochistką to ja już nie jestem.
No wiesz, cenię sobie takie listy, zawsze jednak to człowieka jakoś ratuje przed kompletną kompromitacją i wpadówą. U nas na studiach asystenci mieli swoje pracownie w gmachu szkoły i zawsze zabierali nas by posłuchać, co my o tym, co malowali przed kolejnym konkursem, myślimy. Wtedy malowali tylko abstrakcyjnie, dlatego wszelkie uwagi były niezwykle cenne, gdyż nikt absolutnie nie wiedział, o co chodzi i rządził wyłącznie estetyzm: co pasuje do czego. Najlepiej wiedzieli daltoniści, bo widzieli monochromatycznie. A szarości się dobrze harmonizują. Ale i tak trzeba było nieźle lawirować, by nie urazić, można było nie dostać zaliczenia.
Jednak potrzeba konfrontacji jest zawsze i jeśli uda się jej sprostać Internetowo, to przecież trzeba korzystać. Uwagi poetki są cenne, nie mogę wiersza teraz poprawić, ale je wykorzystam.
A to, że człowiek na blogu samotny jak pies, to nie ma się z czego cieszyć. Może, jak wszystkie portale literackie zejdą na psy, to się to zmieni. Ale faktem jest, że do inspiracji właściwie wystarczy jeden czytelnik. A taki jest zawsze, chociażby ten anonimowy z Googli.
Życzę Pani szczęśliwszego Nowego Roku!
Zgorzknienie i nienawiść do ludzi, których pani nie zna, bądź nie rozumie, nie musi trwać wiecznie.
Powodzenia.
Pan mnie nie rozumie. Kończę sześćdziesiąt lat za dwa dni i ja nie mogę sobie pozwolić na wyciek energii na nienawiść do ludzi, których na dodatek nie znam. To czysta megalomania. To nienawistnicy się mną interesują na tyle, na o ile jestem im przydatna, nawet w tym negatywnym zainteresowaniu pod pozorem wyższych intencji, czyli troski o wagę polskiej poezji.
Pan z Pańską Żoną zapisze się w historii literackiego Internetu jako pionierzy zakładający pierwsze kliki literackie na tym dziewiczym sieciowym terenie. Proszę pamiętać, że to też sława, bo nawet zła sława jest sławą. Dzięki Wam rzesze utalentowanych poetów z małych miasteczek jak na dłoni dzięki Pana witrynie zorientowało się o wiele szybciej niż mogło w PRL-u, gdzie nie należy wytracać swojego talentu, bo już i tak jest wszystko porozdawane. Chwała Panu za to.
Również życzę Panu, jak każdej żywej istocie na tej Ziemi, Szczęśliwego Nowego Roku!
Marcinie, dodam jeszcze, że jesteś przykładem wzorowym na to, że można rozwijać się, trwać w swoim literackim posłannictwie na blogu o wiele skuteczniej, niż na portalach literackich, bo osiągasz o wiele lepsze wyniki, niż ci, którzy kiwają tam kilkanaście już lat. Twój swobodny „Dziennik” publikowany ostatnio na Twoim blogu jest znakomity, ponieważ starasz się w nim przezwyciężyć samego siebie, a nie swoich współtowarzyszy, jak bywa na portalach.
Smutne to, że Ministerstwo Kultury i Sztuki i gminy miast futrują dotacjami zdawałoby się chwalebne inicjatywy twórcze w Internecie, a to wszystko idzie w dym. Samotności długodystansowca nikt nie dotuje, może zdechnąć z głodu po drodze, nim dojdzie do mety.
>Trup rozkładający nogi to i kurestwo i rozkładające się zwłoki, jedzenie go przez >robaki, które się pojawiają jako nowe byty. I kurestwo jest z tego trupa i robaki, >materia krąży i jest ciągle Złem i Dobrem równocześnie. Wąż jest raczej z mandali >buddyjskiej, wąż pożerający własny ogon to nawiązanie do Nietzschego, do idei >wiecznego powrotu, co przeciwstawiam chrześcijaństwem, co on z kolei odrzucił, a >moje chrześcijaństwo ma już odcięte drogi rodne, to też moje problemy religijne, >moje zerwanie, moje odejście jako Ewy z Raju.
>Ale oczywiście wolałabym tego nie tłumaczyć, bo margines interpretacji zawsze w >poezji musi być szeroki, wiersz to nie łamigłówka i krzyżówka.
Pani Ewo, nie ma potrzeby tłumaczyć czytelnikowi, o czym jest ten wiersz. Poezja daje wolność odbierania subiektywnego. Coś innego zobaczyłam w Pani tekście. To chyba dobrze, że istnieje taka różnorodność patrzenia na publikowany wiersz. Zazwyczaj interpretujemy go przez własne wnętrze, doświadczenia życiowe i spojrzenie na życie. Nie znoszę pytań w stylu „co autor chciał powiedzieć”, bo autor mówi często nieświadomie dużo więcej niż zakładał. Mówi to – co i jak – czytelnik samodzielnie odbierze, poczuje czy doświadczy. Na tym polega wolność.
Mam uwagi natury warsztatowej. Pani Ewo, proszę pamiętać, że żaden poeta nie napisze od ręki super dobrego wiersza. Pierwszy zapis to szkic, nad którym trzeba pracować. Mam teksty, które wymagały pracy mierzonej nie w dniach, miesiącach, ale latach. Proszę nie wierzyć, gdy ktoś będzie mówił, że siada, bierze długopis albo bezpośrednio dotyka klawiatury – i po piętnastu minutach ma gotowy, świetny wiersz. Ma tekst, który jest tylko zarysem.
Sorry, źle wkleił mi się tekst 🙁
Pani Elu i tak, i nie. Mnie potrzebne są objaśnienia odautorskie, takie np. jak do „Ziemi jałowej” T.S. Eliota, zresztą, podobno sprowokował to Pound i tak już w historii literatury zostało ku chwale poezji.
Mnie zresztą jest psychicznie bardzo potrzebne to, bym z siebie wyrzuciła pewne rzeczy i by mnie zrozumiano. Nawet dla szkody artyzmu, po prostu wolę wiersze upominające się o coś, niż pisane z olśnienia czy zachwytu. Dla mnie więcej warte jest to w strofie Miłosza „poeta pamięta”, niż jego poema naiwne.
Ale to zależy od odbiorcy, zapewne nawet od jego Znaku Zodiaku. Jesteśmy różni i każdy, dopełniający swoją egzystencję poezją poszukuje czegoś sobie bliskiego, każdy doładowuje się takimi witaminami, jakie akurat potrzebuje. Dlatego tak ważna jest apteka poetycka dla ludzkości i to cały czas aktualizowana, bo przychodzą nowe czasy i nowe potrzeby. Tak ważni są poeci, którzy nadchodzą. I tak ważne jest, by apteka poetycka nie zawierała trucizn zamiast lekarstw.
A tworzyć Pani Elu można różnie. Dobrzy malarze malowali po trzy obrazy dziennie (był boom na obrazy w stanie wojennym, bo służyły do prania brudnych pieniędzy w czasie naszego gospodarczego transferu) i były zawsze lepsze, niż piłowana miesiącami profesorska kobyła. To rzecz talentu i temperamentu, a nie czasu. Co nie znaczy, że długo opracowywane utwory tracą jakość. Muszą jednak tę jakość pierwotnie mieć.
Fernando Pessoa napisał 30 wierszy w ciągu jednej doby a vista bez poprawek. Ale fakt, geniusze, to osobna sprawa.
U mnie sprawa się jeszcze bardziej komplikuje, bo jestem schyłkowa, histerycznie próbuję zdążyć. A jak wszyscy piszący introwertycy (bo ekstrawertycy piszą w kawiarniach) muszę być fizycznie sama, co osiągam dopiero o pierwszej w nocy. Wklejam o 2, wiersz piszę godzinę już nieprzytomna ze zmęczenia. I wklejam świadoma jego braków. Ale jak nie wkleję, to by na blogu się nic nie działo. I taka jest ta moja czarna rzeczywistość. Być może, druk by mnie zdyscyplinował. Ale, jak napisał Gil Gilling, zawsze jest za wcześnie.
“nawet zła sława jest sławą”
tak, ta maksyma rzeczywiście pasuje do Pani bloga
i ze zjadliwości wielu wpisów widać, że gorąco jest Pani o tym przekonana. No cóż, widać zainteresowanie jest Pani potrzebne bez względu na przyczynę.
W końcu to właśnie ‘zła sława’ Pani bloga i mnie skusiła do zajrzenia tu. No ale już wystarczy. Jest rzeczywiście zasłużona. Nie rozczarowałem się. Dziękuję.
Jestem sławna? A to nie wiedziałam. Myślałam, że Pan mnie namierzył wskutek sygnałów płynących z Pańskiej witryny, dlatego, że tak często Pana linkowałam.
To miłe, co Pan pisze. To jak „Baron cygański”. Tam miłość zmusza do takiego, a nie innego działania. Kocham mój blog i na nim działam. Ale oczywiście nie mogę być tak zarozumiała, bym ufała w to, że, jak tu napisała Ewa Brzoza Birk, spowodowałam zaniechanie pisania poezji przez fałszywych poetów. Na Pana też wpłynęłam? Ach, to cudownie! Dziękować jest za co!
Pani Ewo, proszę nie wierzyć, ze Pani blog ma “złą sławę”. To jest tylko chwyt psychologiczny 🙂
„mala fama”= „zła sława” jest tematem słynnego fado.
Bardzo lubię to wykonanie:
http://www.youtube.com/watch?v=yZd_lphcdV0
@Ewa
Ja z uwagi na wadę wzroku zawsze przeżywałem piekielne katusze na szkolnych wycieczkach w galeriach czy muzeach, kiedy było mile widziane się gremialnie zachwycać, a ja nie mogłem prawie nic dostrzec. Potem dopiero wiele z tych dzieł musiałem sobie w kontrolowanym środowisku własnego pokoju, w ciszy, obejrzeć na reprodukcjach. A najlepiej wspominam klasowe wyjście do teatru na “Tango”, kiedy usadzili nas w pierwszym rzędzie i zachwycałem się docierającymi do mnie ze sceny podmuchami powietrza, gdy poruszali się po niej aktorzy. No i te butelki, z których pociągał Edek (grał go – dobrze pamiętam – Krzysztof Kowalewski), stały tak blisko, że przez większość spektaklu korciło mnie, żeby skoczyć, złapać jedną i sprawdzić, co tak naprawdę do nich powlewali.
Tak, luźna forma dziennika rzeczywiście jest dla mnie wyzwoleńcza. Jeszcze do końca jej nie opanowałem, ale czuję, jak powoli przeciera się szlak. Mnie taka sztuka spod znaku work in progress bardzo intryguje. Kiedy mi się pierwszy raz wpisałaś na blogu i napomknęłaś o Fellinim, to był bardzo trafny trop. Oglądałem “Osiem i pół” jak objawienie. Czułem się trochę, jakby dano mi zajrzeć do warsztatu Boga.
@Ela Galoch
Oczywiście, problem formy i warsztatu jest niezmiernie ważny. Ja nieraz dumam nad jednym zdaniem czy akapitem parę godzin. Sprawdzam zestroje brzmieniowe, rytm itp. A to tylko przyziemna proza przecież, bo w poezji nie uważam się za nic szczególnego – czasem po prostu mam potrzebę ekspresji za pośrednictwem zdań połamanych na wersy, ale to wynika raczej z wewnętrznego parcia, niż z przekonania o własnej przydatności w poetyckim kosmosie.
Ale czy, przy tym wszystkim, nie odnosi Pani jednak wrażenia, że zbyt dużo mówi się – w sieci, ale i na różnych literackich zjazdach – o warsztacie, a zupełnie pomija się jądro sztuki? Nie sądzi Pani, że zaburza to proporcje?
Ja, fakt, bywały nie jestem, ale na paru imprezach jednak byłem i właśnie to rzuciło mi się na uwagę wyjątkowo wyraziście. To grozi tym złym profesjonalizmem, z którego tu sobie trochę z Ewą dworujemy – maksimum szlifu, minimum ducha. Ja nawet wręcz miałem poczucie, że duch to jest jakieś tabu, że poruszać tę sferę nie jest w dobrym tonie. I w zamian rozwodzi się nad budową utworu lub, jak już pomysły się wyczerpią, o trudnościach z wydawcami i finansowaniu kultury.
A przecież bez tego jądra sztuka jest jak Kościół bez Boga – sztafaż i estetyzm bez realnego znaczenia. Czy w ten sposób pisarze sami się nie trywializują? Nie wypisują z historii?
@Gil Gilling
Zarzucanie Ewie bezproduktywnej nienawiści do nieznanych jej ludzi jest absurdalne. A piszę to jako ten, który długo ten błąd popełniał. Ewa jest wyzwaniem, które trzeba podjąć. Trzeba i warto. Ale do tego potrzebne jest minimum wysiłku i dobrej woli. Zresztą protekcjonalna postawa, którą Pan tu prezentuje, staje się powoli charakterystyczna dla naszej debaty publicznej. Niedługo nie będzie wolno o nikim powiedzieć złego słowa, żeby chór poprawnych politycznie zaśpiewajłów nie ukamienował zarzutami o zazdrość, nienawiść czy frustrację. To naprawdę dziecinne.
Parafrazując więc najpopularniejszego polskiego prezydenta – nie idźcie tą drogą!
ściągnij sobie Marcinie, jeśli nie widziałeś, biograficzny film Raya Charlesa „Ray” (2004) reżyserii Taylora Hackforda. Tam jest taka scena, jak w gwarnej restauracji Ray opowiada dziewczynie, że za odległym oknem koliber trzepocze skrzydełkami. To bardzo romantyczna scena mówiąca o tym, że ślepi widzą to, czego widzący nie są w stanie zobaczyć. Uważam, że w Twoim pisarstwie są zawarte rzeczy niedostępne przeciętnemu obserwatorowi. To duża wartość, bo niezbadane są mechanizmy ludzkiej wrażliwości. Nic gorszego jak toporny pisarz.
Panie Marcinie, zgadzam się, że wiersz poprawny warsztatowo, ale nie niosący żadnych głębszych przemyśleń, to nie sztuka, ale zwykła notatka. Jednak „jądro sztuki” bez dobrego warsztatu też ginie. Muszą być zachowane proporcje. Dobry wiersz posiada oba te elementy w sobie. Nie lubię wierszy, które mają tylko za zadanie bawić się słowem dla samego słowa. Uważam je za „puste”. Są świetnymi materiałami do ćwiczeń warsztatowych, ale z prawdziwą poezją nie mają nic wspólnego. Nigdy nie pomijałam w swoich wierszach elementów głębszych kulturowo, historycznie, filozoficznie czy nawet teologicznie. Ale tu też występuje zagrożenie, że popadnie się w patetyzm albo infantylizm. To pozornie łatwe zadanie. Takie wiersze niebezpiecznie jest pisać tylko „sercem”, trzeba włączyć także myślenie; intensywne myślenie.
Pani Elu, niewątpliwie ma Pani rację. Tylko że ja o czymś innym jednak tu mówię. O pewnym przebiegunowaniu, przesunięciu akcentów. O tym, że dziś już właściwie nie ma poważnych sporów o idee. Na portalach i blogach na ogół kwitną koterie i falangi. Pisarze gdaczą jak kury, jak skuteczniej się sprzedać. Przeprowadzają między sobą nużące wywiady, w których pytają o inspiracje lub o to, co jednemu z drugim dały konkursy. To jest w ogóle bezprzedmiotowe. Na tej pustyni oazą jawiłaby się choćby Krytyka Polityczna, gdyby nie jej predylekcja do kulturowego marksizmu. Jak w zeszłym roku w WIĘZI Jerzy Sosnowski upomniał się o metafizykę, to go Tomasz Piątek zawrzeszczał, że pięknoduch, i że trzeba krzewić społeczne przebudzenie.
I też chyba nie chodzi o to, żeby nafaszerować swoje pisanie filozofią i odniesieniami kulturowymi, żeby wydać się głębszym. Powinno się mieć potrzebę szczerej konfrontacji z tajemnicą bytu. Bez tego impulsu zapanuje dekadencja – czasem ładna, czasem brzydka, ale nieodmiennie czcza.
A jak się sprzedać? Ach, to akurat jest proste. Wydawcy już gęgają, że w 2013 zapanuje moda na porno. Więc ćwiczmy się w soczystych opisach orgii i gryzienia w tyłek zahukanych studentek. Murowane wydanie i sukces.
tak, Marcinie, nie ma już Judaszy i nikt nie chce nikogo wydać naprawdę, dla idei. Bo to, że wydał za srebrniki to podobno nieprawda.
Mieliśmy nadzieję, że zrobi to Sieć. Ale romantyzm Sieci przeminął. I trzeba wszystko robić samemu.
Panie Marcinie, myślimy o tym samym, ale ujmuję to inaczej. Nie chodzi mi o popisywanie się wiedzą, a „malowanie” słowem, gdzie wyrażając siebie nie pomija się zjawisk ogólnokulturowych. Nigdy nie odrzucam „duchowości”, która niekoniecznie musi symbolizować transcendentność. Są różne odmiany duchowości. Czasem zwyczajnie brakuje słów, żeby je scharakteryzować. Raczej trzeba je poczuć. Bardzo ładnie to Pan ujął: „powinno się mieć potrzebę szczerej konfrontacji z tajemnicą bytu”. Ale, żeby tak się stało, trzeba być rozwiniętym duchowo. Trzeba wykonać na sobie samym ciężką pracę, a to powolny – i często bolesny proces.
Byliśmy niedawno z lepszą połówką w sklepie i tak się zastanawiałem, czym dla mnie właściwie jest duchowość i jaka ma być twórczość, która do niej dąży. Proszę się nie dziwić, że zestawiam ducha z zakupami. U mnie takie osobliwe połączenia są na porządku dziennym. Kiedyś, stojąc przy kasie, ni stąd ni zowąd zadumałem się nad “Sklepami cynamonowymi”, aż kasjerka musiała mnie zmitygować. Dla mnie idealną definicją tego, co jest duchowe, byłyby chyba słowa Schulza z listu do niemieckiego wydawcy “Sklepów”. Wklejam z polskiej Wikipedii:
“W książce tej podjęto próbę wydobycia dziejów pewnej rodziny, pewnego domu na prowincji nie z ich realnych elementów, zdarzeń, charakterów czy prawdziwych losów, lecz poszukując ponad nimi mitycznej treści, sensu ostatecznego owej historii.
Autor odnosi wrażenie, że nie sposób dosięgnąć najgłębszego dna biografii, ostatecznego kształtu losu poprzez opisywanie zewnętrznego życiorysu ani poprzez analizę psychologiczną, choćby nawet docierała jak najgłębiej. Te ostateczne dane ludzkiego życia leżałyby raczej w zupełnie innej dymensji duchowej, nie w kategorii faktów, lecz w ich duchowym sensie. Życiorys wszakże, który zmierza do wyjaśnienia swego własnego sensu, wyostrzony na własne znaczenie duchowe, jest niczym innym jak mitem. (…)”
Racja. Bez przetworzenia w mit to tylko publicystyka.
“Nikt mi za to nie kupił aparatu fotograficznego, nie płacił za adorację uczestników konkursów i turniejów poetyckich nagrodami za wątpliwej jakości wiersze, nie mogę nawet stać się alkoholiczką, bo nikt mi tej wódki nie stawia”
Niech Pani daruje sobie te insynuacje. Rzeczywiście, jeden z czterech aparatów zafundowała mi Fundacja – niestety jego żywot zakończył się po pół roku – pozostałe trzy kupiłem za własne, nie małe pieniądze. Podobnie było z półrocznym stypendium. Przez 6 miesięcy dostawałem po 1500 pln. 6 miesięcy na niemal 60 przez które prowadziłem serwis. Średnie miesięczne koszty jakie ponosiłem to było ok 6 tys pln – jak łatwo policzyć nawet w okresie tych 6 miesięcy do swojej działalności dokładałem 4,5 tysiąca pln. Nikt też nigdy nie stawiał mi wódki. Co zaś do konkursów w których występowałem to zawsze traktowałem to z przymrużeniem oka i głównie dla tego by uczestnicy nie traktowali mnie jak kogoś z zewnątrz – dzięki temu nie czuli skrepowania przed aparatem. Przy tej okazji odniosę się też do Pani słów dotyczących rzekomej mojej dyzmowatości, jak to ładnie pani ujęła – owszem nie mam wykształcenia humanistycznego jednak pochodzę z rodziny od pokoleń inteligenckiej a mój ojciec będący adwokatem a także mama wykładająca na UW zaszczepili we mnie umiłowanie do kultury wysokiej, nad której upadkiem tak często Pani ubolewa. Być może to spowodowało, ze w pewnym okresie swojego życia tak bardzo zafascynowało mnie życie literackie tego kraju, ze poświeciłem mu niemal cały swój czas i niemałe pieniądze. Dlatego bardzo proszę mnie więcej nie obrażać insynuacjami niskich pobudek. Niczym na to sobie nie zasłużyłem. Proszę też nie szargać imienia mojej byłej a obecnie umierające żony.
To powrotu do zdrowia Pańskiej Żonie życzę, chociaż w naszym pokoleniu zgony zdarzają się coraz częściej. Z mojej klasy licealnej połowa już nie żyje.
To, że Pan miał tak wysokie koszty prowadzenia skromnej witryny literackiej, to już zależy od autora takiego projektu. W starym systemie jakby Pan dał taki kosztorys, to pewnie by Panu honorarium wypłacili. Ale to jest Internet i to są działania oddolne i charytatywne, dzielenie się bezpłatne i honorowe.
Jak Pan pił tę wódkę przy stoliku z młodymi poetami (pamiętam na jednej ich głowie rastafariański beret) na slamie w Katowicach, to nie wiem, kto tę wódkę stawiał, ktoś za to płacił przecież. Ja wtedy przyjechałam na rowerze, w tych czasach nie stać mnie było nawet na tramwaj. W „Lampie” w wywiadzie z Panem przeczytałam, że jeden aparat kupiła Panu Fundacja Literatury w Internecie, mąż pani Joli Grosz dokonał zakupu, drugi Panu skradli, jak był Pan pijany. Trzy aparaty Pan jeszcze dokupił? Ależ Pan miał zużycie! Typowo komunistyczne ględzenie pracownika biura ubiegłowiecznego systemu.
To nie są insynuacje, tylko informacje z prasy i Nieszuflady. Może Pan tutaj zaprzeczyć, widocznie te media kłamią, ale tak przeczytałam.
Nie mam powodu Pana oskarżać o coś, czego Pan nie zrobił. Wydał Pan tomik wierszy, o nim napisałam. Stworzył Pan z żoną paczkę nieszufladowców, która rozpoczęła wszystko złe na tym portalu: kumoterstwo, towarzystwo wzajemnej adoracji, wspólne balangowanie i tajny kod sobie tylko znajomych przyjaciół. Nie miało to nic wspólnego z uczuciami wyższymi, jedynie z socjotechniczną branżową koterią. Tak to z ekranu komputera wyglądało. A o mojej twórczości może Pan pisać do woli, co Pan chce, przypominam Panu tylko, że ja analizując Pańskie wiersze nie zbyłam ich jednym słowem grafomania, tylko wykonałam bardziej skomplikowaną pracę, za którą nikt mi nie zapłacił, ani nie dał stypendium.
Na całe szczęście nie piszemy tylko dla poszczególnych osób. Jak Pan tak kocha literaturę, to bardzo proszę o link lub tytuł publikacji papierowej, co Pan napisał od 2008 roku, kiedy Pan zakończył prowadzić swoją fotograficzną witrynę. Bardzo bym chciała wiedzieć, że się pomyliłam pisząc o Pana debiutanckim tomiku i że się Pan rozwinął.
Pani nie pisała o moim tomiku tylko o mnie. Ta pseudorecenzja posłużyła Pani wyłącznie jako pretekst do wylania pomyj na mnie. Pani oszczędzi sobie tej manipulacji – jest aż nadto czytelna. Ale pomijając to – rozumiem że dla kogoś tak niedowartościowanego sama myśl, że ktoś może robić coś bezinteresownie jest niedopuszczalna. Dlatego w pełni rozumiem, że moja nadzieja na słowa przeprosin z Pani strony była płonna.
Cóż, dałem Pani szansę. Nie skorzystała z niej Pani. Jeśli się Pani z tym dobrze czuje to Pani sprawa.
Bez odbioru.
MK
skoro Pan już nie odbiera, to żeby dla czytających ten blog było wszystko jasne:
NIE PRZEPRASZAM GIL GILLINGA
Ciekawe, ile osób przeprosił Gil Gilling za swoją toksyczną działalność na Nieszufladzie? Mnie nigdy, choć wielokrotnie należało się. Dziś nie potrzebuję. Ile byłby warte? Czy cokolwiek byłby warte? Nie interesuje mnie to. Czego sami nie uczynimy, to los zrobi za nas. Dziwne jest ludzkie życie… Nie ma próżni.
Ja tam na Nieszufladzie nigdy nie spotkałam się z Gil Gillingiem w komentarzach, ale teraz weszłam na jego profil na NS. I jak widzę, przy takiej jak tam się odbywającej się nieustannej adoracji jego osoby przez bite 10 lat, jeszcze mu mało, jeszcze potrzebuje mojej aprobaty!
Tak jak Pani pisze, dziwne jest ludzkie życie z jego nienasyconymi potrzebami. Ale w sumie się mu nie dziwię. Młotkowanie komuś przez 10 lat, że jest genialnym poetą robi swoje.
Gil Gilling to nie jedyny nick M.K. z Nieszuflady.
Inny, to chyba Asasello?
Pani Ewo, niech sobie żyje Gil Gilling. Nie warto budzić “demonów”, bo nie są one nikomu potrzebne? Robi Pani fajne rzeczy. Ma Pani prawo do własnej oceny cudzych wierszy i nie musi Pani z tego powodu bić głową w mur, a już tym bardziej przepraszać. Nie od dziś wiemy, że wydaje się tomiki z różnych powodów. Nie będę tego dalej rozwijać… 😉