Śmierć Dave’a Brubecka w ubiegłym tygodniu przypomniała nieśmiertelny standard jazzowy” Take Five” rozpoznawalny natychmiast po pierwszych taktach, jako melodia, która zawsze była na świecie i będzie.
Jednak wykonanie „The Dave Brubeck Quartet” oglądam dopiero teraz na You Tube, po pół wieku od jej powstania, które automatycznie przenosi mnie w lata sześćdziesiąte, kiedy wprawdzie w Polsce jazz już nie był zabroniony, ale był dla nas równie nieosiągalny, jak w latach pięćdziesiątych i siedemdziesiątych.
Pielgrzymki do Warszawy (by nie słuchać na okrągło szmiry Sipińskiej, Kunickiej, czy innych nigdy niezakwestionowanych sław), na Jazz Jamboree, rozpoczęły się w szkole średniej, jednak tylko nielicznym udawało się „dostać” bilety. Telewizja polska faszerowała nas festiwalami całkiem innej natury. Jazzu z krajów wolnych, którego boją się jak ognia wszelkie reżimy, nigdy nie transmitowano.
Jednak znalazłam z tych lat Krzysztofa Komedę. Taki przykład kuriozalnego anonsowania programów muzycznych w TVP w dobie, kiedy w Europie Niemczech działali już swobodni, „bez kartki” prezenterzy (tacy np. jak w Niemczech Joachim E. Behrendt):
Warto zwrócić uwagę na sposób „podania” muzyki wyrosłej z wolności dla wolności. Jeśli czytam dzisiaj na portalu Liternet, że ruchami ozdrowieńczymi dla portalu byłoby powołanie komisji rewizyjnej, mianującej – kto poetą jest, a kto nim nie jest, co tam dobrze czy źle napisano – to odbieram to tylko, jako postkomunistyczny resentyment. Przeraża to, że najnowsze pokolenia artystów nie zdają sobie sprawy z dobrodziejstw dzisiejszej wolności twórczej, tęskniąc za raz na zawsze skompromitowanym systemem funkcjonowania artysty w PRL.
Warto połączyć wszystkie gatunki sztuki i przypomnieć, jak w latach PRL-u działał artysta, i zastanowić się, nim się wskrzesi ówczesne wynalazki, czy był w stanie funkcjonować, chociażby take five, chociażby na jedną piątą twórczego potencjału:
(…) Nie wiem, kiedy zostałem poetą. Mogę tylko powiedzieć, kiedy opublikowałem coś w formie mowy wiązanej po raz pierwszy. To był początek lat siedemdziesiątych. Jak to wtedy bywało, najpierw opublikowałem tomik w formie powielaczowej. Wydawcą była Witryna Poetycka „Od Nowa” przy klubie studenckim pod tą samą nazwą, pod egidą Koła Młodych ZLP. To było oficjalne, choć bez urzędowej cenzury, taka sobie nisza. Nakład sto sztuk opatrzony notą „Tylko do użytku wewnątrzorganizacyjnego”. Ta cudaczna formuła opierała się na jakimś poważnym prawie, które instytucjom zezwalało na powielanie druków „wewnętrznych” bez cenzury do stu egzemplarzy. Tytuł tomiku brzmiał „Pierwsze zeznania”. Zostało ocenione, że to udany debiut. Pisanie takich wypowiedzi było dość normalne. Strasznie było dużo wtedy poetów. Na studiach polonistycznych chłopcy stanowili mniejszość i w większości pisali wiersze. Dziewczęta też, ale były skromniejsze i tak bardzo się z tym nie obnosiły. W tamtym czasie był zwyczaj wieczorów autorskich. Wydawało się, że jak się te wiersze przeczyta, a jeszcze będzie to poparte jakimś wydrukiem lichym, to wkracza się do areopagu poetów.
Życie literackie w Peerelu to osobne zagadnienie. Był Związek Literatów Polskich – organizacja branżowa, jak inne związki twórcze czy dziennikarskie. Przynależność do związku stanowiła o tym, czy ktoś jest pisarzem. W ZLP było Koło Młodych i iżby stać się jego członkiem, wystarczyło się wykazać debiutancką publikacją. Żeby uzyskać już faktyczne członkostwo Związku Literatów, trzeba było mieć dwie książeczki. Ale na druk takiego tomiku czekało się latami! Oficjalne debiuty poetyckie były przez to bardzo spóźnione. W przypadku poetów te dwie książeczki to były dwa tomiki poezji, które wydawano w nakładzie do tysiąca egzemplarzy. Jak ktoś miał te tomiki wydane, pisał podanie, przyjmowano go do Związku Literatów i mógł deklarować publicznie, że jego zawód to jest literat. (W dowodzie osobistym była rubryka „zawód”). Na przykład, będąc indagowanym przez milicję – a w tamtych czasach obywatele bardzo często byli indagowani przez milicję z rozmaitych i niejasnych przyczyn – można było właśnie się tym wykpić przy braku stałego zatrudnienia. (…)
[Lech Dymarski w książce Anki Grupińskiej i Joanny Wawrzyniak “Buntownicy. Polskie lata 70. i 80”]
Witaj Ewo po długiej przerwie.
Z tą obecną wolnością twórczą, o której piszesz, nie jest chyba jednak tak różowo. Jeśli dobrze Cię rozumiem, także z innych Twoich wpisów, jednoznacznie utożsamiasz tę wolność z rozwojem technologii – z Internetem. Problem jednak w tym, że sieć także coraz bardziej rządzi się różnymi prawidłami, częściowo wytworzonymi w niej, a częściowo żywcem przeniesionymi ze świata 1.0. Widać to choćby po kierunku, w jakim zmierza blogosfera, która w swojej masie hurtem się profesjonalizuje i komercjalizuje.
Chodzi mi po prostu o to, że niezależnie od środowiska, zawsze wytwarzają się jakieś hierarchie, pola grawitacyjne i orbitujące wokół nich planety. Sieć może o tyle ułatwia sprawę, że można w niej funkcjonować i wypuszczać swoje przesłanie w świat w zasadzie bezkosztowo (kosztów prądu, sprzętu i, ewentualnie, domeny nie wliczam). Kwestia więc sprowadza się tylko do tego, jaki zasięg będzie mieć dana treść.
Podobnie z cytowanym przez Ciebie przykładem trudności w PRL z wydaniem książki. Wtedy potrzebny był glejt od władzy – dziś na drodze staje rynek, polityka wydawnicza etc. Tak czy owak, opresja. Zmienia się tylko jej zewnętrzna forma. Ja myślę, że głównym frontem walki artysty jest właśnie stawianie czoła tej opresji, wykrawanie dla siebie przestrzeni wolności w permanentnym zniewoleniu.
A co do potrzeby uznania, powoływania komitetów i komisji… Być może rzeczywiście jest tak, że specyficznie polska odmiana tego pędu to postkomunistyczny resentyment – ja się tu nie kłócę, z racji pokoleniowej uznaję wyższość Twojego rozpoznania. Ale zauważ, że konieczność legitymizacji występuje w kulturze powszechnie. Poczynając od rankingów bestsellerów, na różnych prestiżowych nagrodach (Booker, Nobel, Pulitzer) i stojących za nimi koteriach kończąc.
Mnie nie podoba się Marcinie w Sieci to, że np. po raz kolejny na portalu Liternet nazwano mnie dzisiaj politrukiem. I że nikt, mając możliwość zaprzeczenia temu, obronienia mnie, nie zareagował, mimo tylu służalczych listów prywatnych, które po burzy spowodowanej notką na moim blogu zatytułowaną „Czemu liternet schodzi na psy”, przyszły na moją prywatną skrzynkę, nikt się publicznie nie odezwał. Uważam, że to jest właśnie spadek po komunie, tak jak działała wtedy autocenzura i dawano do druku już teksty przez siebie okaleczone, tak teraz na forach literackich, jak nic nikomu nie grozi, ludzie w dalszym ciągu są tchórzami. Obserwuję te bójki na portalach, na kopanie leżącego, którego nikt nie broni, czeka się tylko na siły zewnętrze (administrację, w PRL-u było to MO). A tchórz nie może być artystą, bo to przecież zawód największego ryzyka. Ohyda portali literackich jest przerażająca.
Kiedy Gombrowicz chciał, by opublikowano w krakowskiej gazecie jego sprostowanie zniekształconego wywiadu przeprowadzonego z nim przez Swinarską w Niemczech Zachodnich, a który ona sobie swobodnie przeredagowała i ogłosiła drukiem, prasa tego nie zrobiła, a Gombrowicz zapłacił za to zaniechanie zdrowiem (szpitalem) i w konsekwencji też śmiercią, bo to wszystko się w życiu sumuje.
Tezą mojego pisania jest tutaj właśnie niewolnicze tkwienie w epoce PRL-u, nikt niczego nie przezwyciężył, ludzie dostali do ręki wspaniałe narzędzia, by w dalszym ciągu jeszcze skuteczniej móc pielęgnować swoje komunistyczne choroby.
Prawdziwy artysta potrzebuje do tworzenia wolności. Takimi ludźmi byli jazzmani, którzy w czasie gomułkowskiej odwilży nawiedzali Polskę i których nieumiejętnie kopiowano, albo za nimi uciekano z Polski, jak zrobił to Komeda. Nie da się żyć w niewoli i nie da się w niej tworzyć. Jak widać, Sieć opanowali ludzie sparaliżowani i chorzy, nie są artystami i nigdy nimi nie byli, bo gdyby tak było, to przecież literatura sieciowa zdominowałaby tę papierową, wyparłaby starą gwardię i tak jak to robią periodyki na całym świecie, zastąpiłaby skorumpowane wydawnictwa. Nie chcę tutaj wydawać orzeczeń jak radziecki uczony, bo moim polem doświadczalnym jest zaledwie wycinek Sieci – trzy portale literackie raptem, ale uważam, że ten materiał i tak wiele dowodzi. Np. Przemek Łośko na portalu Rynsztok przypomina, że artyści sprzedawali się za kożuch, kawior, że kurestwo pisarzy polskich było podyktowane chciejstwem dzisiaj dóbr powszednich i tanich. Resentyment właśnie powoduje to, że zapomina się, że te „dobra” nie są już dobrami. Że kosztowny druk na papierze nie jest już dobrem, o który się zabijali nasi przodkowie, a najczęściej złem (mam w domu dużo książek wydanych dawno temu przez pisarzy działających teraz na portalu Liternet, to są rzeczy najczęściej wstydliwe).
Nie mam Marcinie pojęcia, jak to się wszystko potoczy. Obserwuję jedynie zmarnowanie, bicie piany, kiedy czas ucieka, kiedy jedno życie dla artysty to zawsze za mało, bo przecież zazwyczaj jeden umiera, a kontynuuje jego dzieło zafascynowany nim następca. A w Sieci nie ma kontynuacji, nie ma płynności, nie ma pracy. Bójki portalowe są zamiast, jak pisałam, wytwarzania wartości.
Zazdroszczę Ci umiejętności doceniania jazzu. Dla mnie ten gatunek, poza kilkoma najbardziej rozpowszechnionymi klasycznymi standardami, takimi jak właśnie m.in. “Take five”, jest nieprzenikniony. Choć może to też być kwestia braku osłuchania, nieznajomości różnych nurtów. Ale ja jestem organicznie niezdolny do improwizacji. U mnie każdy krok – zarówno w życiu, jak i w sztuce – musi być precyzyjnie wymierzony, a grunt przed jego postawieniem zbadany. Ma to pewnie związek z moją wadą wzroku. Gubię się, gdy wokół mnie panuje zbyt duży chaos i niepewność.
Tak samo miałem na przykład z poezją lingwistyczną. Rozumiałem kulturowe procesy, które doprowadziły do jej wyewoluowania, ale nie potrafiłem jej chłonąć, płynąć z jej nurtem. Darzyłem podziwem raczej postawę jej twórców, niż to, co przekazywali. Bo mój umysł najzwyczajniej nie był w stanie tego spenetrować. Mniej więcej z tych samych przyczyn całkowicie nieczytelne są dla mnie takie zjawiska, jak choćby Marek Trojanowski, Edinuel Mara czy Handel Trupami (nie wiem dlaczego, ale mam wrażenie, że w przypadku dwóch ostatnich mówimy o tej samej fizycznej osobie).
Nie bardzo też na przykład wierzę w spontaniczną prozę Jacka Kerouaca. To znaczy wierzę, że próbował tak pisać na etapie dziewiczego wytrysku prozy z mózgu na papier, ale w końcu jednak ugiął się pod presją redaktorów i w ostatecznej wersji ją “uczesał”. Przy okazji też chyba usunął co pikantniejsze fragmenty dotyczące homoseksualizmu. Ach te purytańskie lata pięćdziesiąte!
Ze względu na tę ułomność prawdopodobnie nigdy nie zostanę nowoczesnym pisarzem. Przynajmniej nie według kryteriów, które w ostatniej dyskusji o Liternecie suponował u Ciebie Roman Knap.
Co zaś tyczy się samego Liternetu: mnie to jego „zejście na psy” nie dziwi. Taki los przecież spotyka wszystkie utopijne wizje. Bo moim zdaniem postulaty, które formułujesz w stosunku do portali, jak najbardziej zakładają pewną ich utopijność. Taką trochę jednak rdzennie fourierowską. A przecież ten typ myślenia totalnie się w historii skompromitował. W każdej wspólnocie zawsze prędzej czy później ujawnią się mechanizmy przemocy, wyodrębni się hierarchia rozdawców łask i ich akolitów, a swobodny przepływ idei skostnieje w ideologię. Czy nie tak właśnie stało się z – piękną przecież, pięknie idealistyczną – rewolucją lat 60? Zaczęło się od kwiatów we włosach i buntu przeciwko burżuazji i mieszczaństwu – na wskroś słusznego, obnażającego cały fałsz tego systemu – a skończyło na przejmującym Europę we władanie lewackim terrorze intelektualnym, który najprawdopodobniej doprowadzi do kulturowego upadku tego kontynentu.
Portale, ponieważ są strukturami quasi-wspólnotowymi, po prostu odtwarzają ten proces. Mnie zrozumienie tego prawidła zajęło sporo czasu i musiałem to opłacić paroma doprawdy głupimi wpadkami.
Nie wiem, być może się mylę. Nie znam globalnej sieci aż tak dobrze, by czynić porównania. Może rzeczywiście to polska specyfika, a Ty masz rację, wiążąc to z balastem komunizmu. A jeśli tak, to bardzo niewesoła wiadomość dla nas wszystkich. Historyczne skażenia sięgają przecież bardzo głęboko. Ostatnio w telewizji prof. Czapliński wygłosił tezę, że patologicznych źródeł polskiego indywidualizmu i umysłowej ociężałości należy szukać aż w zamierzchłych czasach pierwszej Rzeczypospolitej. Co dopiero, gdy mowa o tak świeżym dziedzictwie jak PRL. Ja przecież też je w sobie noszę.
I to wcale nie jest przyjemna świadomość. Wcale a wcale.
Ach, i jeszcze jedno o – jak piszesz – czekaniu na siły zewnętrzne, które wpadną i zrobią porządek. Myślę – najzupełniej intuicyjnie – że to akurat może być swoiście polska cecha. I mam w tym temacie pewną hipotezę, nie do końca w kontrze do Twojej, ale też jednak idącą obok niej. A wygłaszam ją, niestety, na podstawie również własnych doświadczeń jako tego, który czekał i wzywał. Wydaje mi się, że to pragnienie zaprowadzenia odgórnego porządku jest jakąś emanacją naszego zbiorowego kompleksu wobec “lepszego” zachodu. Tak wyobrażamy sobie cywilizowanie dziczy. Bezustanne odwoływanie się do wyższych instancji – zwłaszcza sądów – traktujemy jak działanie na wskroś oświecone, siebie mając za tych już ucywilizowanych, a tych, których przywołujemy do ładu, za ciemny motłoch.
Wiesz, ja tu piszę raczej o sobie i nie dziwię się, że pokolenie moich dzieci, tak jak Ty, odbiera to inaczej. Ale przy każdym posiłku z moją 89 letnią mamą wspierając się rodzinnymi fotografiami staram się odtworzyć czas w Polsce, kiedy moja mama była mała i mnie to bardzo jest potrzebne.
Do standardów jazzowych nie trzeba było być muzykalnym, bo poprzez częste powtarzanie taktów – a służyły ilustracjom programów telewizyjnych i radiowych- zawsze coś oznaczały. Na przykład fragment kompozycji Krzysztofa Komedy cotygodniową „Kobrę”, czyli teatr kryminalny, który moja mama uwielbiała, a ja miałam sygnał, by tego nie oglądać. Leopold Tyrmand literacko wyjaśnił, dlaczego jazz jest ruchem wolnościowym w książce „U brzegów jazzu” w1957. Ratował się wtedy, kto mógł i jak mógł, lata stanu wojennego to pestka w porównaniu z tym, co się wtedy działo. Lata osiemdziesiąte to już wkroczenie technologii, video, komórki, gry komputerowe, porno. Lata pięćdziesiąte i sześćdziesiąte kisiły się co najwyżej w jazzie.
Dlatego niepojęte jest nazywanie utopią wykorzystanie wolności Internetu. To się w głowie nie mieści, by bandyci terroryzowali tak wielki portal i by sobie nikt z tym nie potrafił poradzić. Też myślałam z początku, że to w celu właśnie uwolnienia Internetu od nudziarzy, od dominacji stylu starej gwardii, bo przecież przechodziłam lekcje wychowawcze w szkole, zebrania i wybory do władz uczelnianych i akademika na studiach, oglądałam w telewizji życie polityczne. Taką urzędową zewnętrzność trzeba zniszczyć. Ale bojówki terrorystyczne, skaczące od Nieszuflady do Liternetu z wpisami, że ktoś śmierdzi, że ma za duże lub za małe intymne części ciała, że będzie zabity, powieszony lub poćwiartowany, to jest jeszcze nudniejsze niż transmisja telewizyjna kolejnego Plenum KCPZPR i ma stamtąd rodowód.
Dowcip w narodzie literackim widać zaginął i to trzeba przyjąć, jako smutną prawdę. Ale, że wszelkie ruchy naprawcze są utopią, to z tym się nigdy nie zgodzę.
A Kerouac.. Może jest źle przetłumaczony. Gdzie nam do Kerouaca w tych czasach, kiedy rządziła u nas banda Tolka Banana! Wszelkie przemiany obyczajowe były autentycznie wywalczane na Zachodzie, u nas imitowane za przyzwoleniem. Nawet gdański Totart zszedł na psy, bo widocznie nie był na tyle autentyczny, by przetrwać. A trudno np. zakwestionować skutki rewolucji seksualnej, które są trwałe.
Nie, ja tak nie uważam. Niższość polska nie wynika z kompleksów, ale z pychy i z rozwydrzenia. Mam blog nastawiony na czas amerykański, ale jeszcze trwa 13 grudnia i rocznica tego „mniejszego zła”, kiedy trzeba było wezwać Administrację, by był porządek. Podobnie jest na portalach literackich. Bidulki z hołotą sobie nie poradzą bez Administracji.
Po moim komentarzu rzeczywiście mogłaś odnieść wrażenie, że ja postrzegam utopijność jako coś z gruntu negatywnego. Nie jest tak. W jednym z wywiadów – w tej chwili nie pamiętam dokładnie gdzie, ale chyba w GW – Sławomir Sierakowski narzekał, że prawdziwe źródło kryzysu nie leży w ekonomii, ale właśnie w braku utopijnej wizji, która posłużyłaby za społeczne lepiszcze i napędzałaby do działania. Abstrahując od lewicowego rysu tej utopii, którą on by chciał widzieć w roli paliwa społecznej inżynierii, a która we mnie budzi wiele zastrzeżeń, zasadniczo zgadzam się z nim. Ja raczej starałem się wskazać na niebezpieczeństwo osuwania się utopii we własną karykaturę. A jest tak, jeśli zabraknie autentycznie światłych dusz, które by podtrzymywały płomień. Być może taki brak doskwiera właśnie portalom. Być może występuje instynktowny strach przed takimi postaciami. I stąd, jako odruch obronny, te wszystkie kliki, watahy i artystyczna gangsterka.
to może ja się źle wyraziłam. Wszelkie utopie (np. leninizm) według mnie są szkodliwe i nie zgodzę się z Sierakowskim. Natomiast nie uważam ruchów ozdrowieńczych na portalach literackich za utopię.
Nigdy nie były utopijne wszelkie ugrupowania artystyczne, bo wyznaczały nowe drogi, odświeżały stare wartościowe kierunki, budowały, burzyły, były zaangażowane w problemy czasów, w których powstawały.
Staram się jak byłam na TRUMLU i tu na blogu wspierać ludzi banowanych z portali. Ale widzę, że się pomyliłam. To nie żadne odgrywanie diabłów z „Mistrza i Małgorzaty”. To tylko polska, wtórna tandeta. Nadaje się tylko na egzorcyzmy, i to tylko tandetne.
Wpisałam Ci się Marcinie na blog pod “Śmiercią z Wenecji”, ale się nie ukazał. Bardzo trudno się tam teraz do Ciebie dostać.
Dzięki za wpis. Nie ukazał się, bo domyślnie jest włączona moderacja. Już zatwierdziłem. Bloger tak to kalibruje.
A Sierakowski – przynajmniej tak, jak ja go zrozumiałem – mówił tam o utopijności w kontekście idei, która by poruszała ludzi do działania, zjednoczyła ich w dążeniu do celu, przebudziła ze zobojętnienia. On uważa to za szczególnie istotne w obliczu zatomizowania się społeczeństwa i skrajnej, chorobliwej indywidualizacji poszczególnych jednostek. W tym sensie ja jednak się z nim zgadzam. Też dlatego ciągnę z Markiem Klub Idei, choć uważam, że kompletnie się do tego rodzaju przedsięwzięć nie nadaję. Uznaliśmy, że skoro wszystkim wkoło zwisa, to przynajmniej my pokażemy, że warto zabiegać o coś więcej niż własny brzuch.
I mniej więcej w tym świetle również Twoje postulaty odnośnie Sieci określiłem jako utopijne. Utopijne, co nie znaczy, że niemożliwe do zrealizowania. Choć, jak widać, rzeczywistość stawia opór.
Zaryzykowałbym też inne twierdzenie, już bardziej związane z samą Siecią niż konkretnie ze sztuką. Ja mam poczucie, że bardzo wielu uczestników portali literackich tak naprawdę nie do końca uważa to, co tam robią, za literaturę. To jest dla nich bardziej rodzaj bytowania społecznościowego z pisaniem w charakterze pretekstu. Mniej więcej na podobnej zasadzie, na jakiej uczestnicy Instagramu organizują się wokół zdjęć.
Nawiasem mówiąc, ja chyba coraz mniej wierzę w społecznościowość sieci. Z nią jest trochę tak, jak z pojęciem “znajomych” na Facebooku. Jest złudna. Stąd też może brać się ten brak autentycznych więzi i ciągłości, na który zwróciłaś uwagę.
Zobacz, jak było z ACTA. Mnie ta sprawa ogromnie poruszyła i całym sercem byłem z protestującymi. Marek nawet chciał mnie wyciągnąć na demonstrację w Warszawie, ale ja się boję tłumów i nie dałem się namówić. A jednak, gdy cel został osiągnięty, wszyscy się rozpierzchli. Zupełnie jak uczestnicy projektu, którzy po jego zrealizowaniu idą w swoją stronę i nie wytwarza się żadna trwalsza, spajająca ich tkanka.
Zresztą dość podobną obserwację poczynił Edwin Bendyk w “Buncie sieci”. Co akurat mnie zaskoczyło, bo zawsze uważałem go za żarliwego herolda cyfrowego społeczeństwa.
Utopia z założenia jest nierealna i zawsze podejrzewałam Sierakowskiego o działalność dla działalności, a nie dla realizacji i jak czytam, co piszesz to widzę, miałam rację.
ACTA to głównie sprzeciw aktywistów internetowych Anonymous, a ten ruch właśnie do tego jest powołany: do szybkiego skrzyknięcia się grupy protestantów i szybkiego rozpadu. Skoro oni noszą maski to przecież ich podstawą jest nie zadzierzgiwanie żadnych znajomości wewnątrz grupowych, przyjaźni, czy miłości. Nie mam siły szukać, co napisał pan Bendyk, ale trzeba przede wszystkim odróżnić intencję poszczególnych wspólnot w Internecie łączących spontanicznie ludzi czasami w sprzecznych sobie celach.
Indywidualizm jest skutecznie realizowany na blogach, ja teraz szyjąc dom dla Barbie z filcu korzystam tylko z wspaniałości blogów amerykańskich i japońskich, z pionierskiej wynalazczości matek dających bezinteresownie do Sieci plany i wykroje do wykonania zabawek z recyklingu.
Na niwie literackiej blog jest nieoceniony, ponieważ łagodzi uciążliwą samotność wynikłą z długofalowego pisania. Portale literackie dzięki żywej dyskusji relaksują, można w każdej chwili wpaść i się dyskusjom przyglądnąć, zaczerpnąć żywego słowa. Mnie na dodatek energetyzuje własny blog, kocham mój blog, daje mi poczucie bezpieczeństwa, mam nareszcie w życiu coś absolutnie własnego i przyjaznego, pisałabym na nim częściej, wklejała non stop, celowo się ograniczam, powściągam, hamuję i dyscyplinuję. Jeśli jest bez wartości, to szkodliwość mojego bloga nie jest wielka, toteż zawsze niepokoję się jak ilość dziennych odwiedzin przekracza pół tysiąca, że może to, co piszę komuś zaszkodzić, kto wie.