Iplex przypomniał film z lat siedemdziesiątych o dzielnej dziewczynie ze wsi, Urszuli Flis mającej wielkie potrzeby intelektualne, natomiast nikłe możliwości ich realizacji. Z Warszawy ciągną intelektualiści, by rzecz zbadać i udokumentować. Wśród nich, zmarły w tym miesiącu Erazm Ciołek, (znany mi w stanie wojennym z robienia zdjęć opozycyjnym kolegom-plastykom do katalogów).
Bardzo dobrze pamiętam ten czarno-biały film z telewizji, rzecz się dzieje w 1974 roku, bo tak na drzwiach wiejskiego domu napisali kolędnicy. Może był wyemitowany jeszcze w tym samym roku, nie wiem. Zdaje się, że Urszula Flis mówiła tam więcej o swoich lekturach, o jazdach do teatru do miasta, mówiła z wielkim entuzjazmem o swoich pasjach literackich i o niezbędności kultury w jej ciężkiej fizycznej pracy na 13 hektarach, o tym, że pisze listy do twórców tych dóbr, którymi się tak zachwyca. I pamiętam z tego reportażu z terenu, których przecież w tych czasach było mnóstwo, a ja ten właśnie dobrze zapamiętałam, bo myślałam, bo byłam pewna, że oni tam do niej zjechali tylko po to, by ją uratować.
Ponieważ ekipa wraca tam po latach odnajdując swoją bohaterkę w takim samym jak dwadzieścia trzy lata temu gnoju z tą tylko różnicą, że nie ma już ona pieniędzy na książki i na bilety do teatru, bo krowy się cielą a ona gadziny samej nie zostawi, nowa wersja filmu została przemontowana i nacisk problemu położono nie na zmarnowany intelekt, ale na upływ czasu i menopauzę. Reporterka docieka źródeł staropanieństwa bohaterki, miłość do sztuki usunięto w kąt obory w której zległa cielna krowa.
Czytam dzisiaj wywiady z Marcelem Łozińskim i dowiaduję się, że Urszula Flis w tych czasach była czymś jak Pstrowski dla mediów, że jej stachanowska potrzeba pożerania książek została propagandowo wykorzystana przez Irenę Dziedzic w Tele-Echu. Że Łoziński pojechał do niej właśnie dzięki zobaczeniu jej w Tele-Echu (ciekawe, skąd Irena dziedzic Urszulę Flis pozyskała) po to, by tę fałszywą propagandę zdementować.
I faktycznie, zdementował. Trochę to może odstawało od metod pracy ówczesnych dokumentalistów, którzy wpadali do zabałaganionych mieszkań z mikrofonem po ciemku, a ich zaskoczeni mieszkańcy zakrywali latarkami twarze. Bo tutaj przeciwnie, wszystko jest do bólu wywalone, bohaterka złapana w potrzask wywiadu na łące w chustce, w otoczeniu krów i palącej marlboro urodziwej reporterki jest bliska płaczu. I tu już nie mamy do czynienia z „Weselem” Wyspiańskiego, gdzie chłopstwo się całkiem dzielnie stawia i broni swojej wiejskiej wolności, ale z oskarżeniem o zmarnowanie. Reporterka wskazuje cierpliwie na minusy trwania we wsi w czasie, kiedy jeszcze jest ładna i jeszcze jest mądra – bo, jak zaznacza – jest przecież najinteligentniejszym człowiekiem we wsi. Urszuli Flis nikt nie proponuje posady w „Polityce”, czy chociażby w jakimś Domu Kultury. Nie, Marta Wesołowska przyjeżdża tutaj po to, by dać tej mądrej chłopce rady życiowe, jak kobieta kobiecie.
W 1998 roku, kiedy film wypuszczono do szerszej dystrybucji i wysłano na festiwale światowe nie ma już cienia problemu, jaki poruszył w swojej noweli „Janko Muzykant” Henryk Sienkiewicz. Urszuli (wszyscy nowocześnie są na ty), dają do potrzymania i by sobie zadzwoniła telefon komórkowy i pokazują laptop. Zanim wyjadą, zrobią kilka ujęć tragicznej, przegranej twarzy kobiety po menopauzie, zachwycą się jej dojrzałością i mądrością życiową, tym, że swój niezmiennie pozbawiony wszelkich cywilizacyjnych ułatwień habitat kocha, podrzucą jej stos makulatury do czytania na pastwisku i pojadą. Potem jeszcze, jako suplement, postawią ją twarzą w twarz z reżyserem, zareklamują migawkami resztę ekipy i zrobią z jej wypowiedzi tytuł filmu. Sakramentalne „żeby nie bolało” nie ma nic wspólnego z decyzją życiową, jaką podejmuje bohaterka „Hańby” Coetzego, decyzji autsajderki trwającej na afrykańskiej farmie, dlatego, bo ją kocha. W Polsce ma nie boleć ją gniew wsi, która może jej nie wybaczyć fanaberyjnej inności od nich.
W 2000 roku na łamach “Kwartalnika Filmowego” Marcel Łoziński w wywiadzie powie, że nakręcił ten film tylko dlatego, by nie zaszkodzić głównej bohaterce i poprawić jej relacje ze wsią, co podobno paradoksalnie nastąpiło.
Patrząc na tę chmarę ludzi, którzy przez ćwierć wieku żywili się nieszczęściem bezbronnej kobiety, pragnącej żyć też i życiem duchowym o wiele mniej kosztownym niż potrzeby ją odwiedzających, boli.
Boli, że nikogo to nie boli.