Wysiadam na stacji metra „Wilanowska”, ale ludzie się łapią za głowę: gdzie tam jeszcze Wilanów!
Pogoda jest ładna, a ja chciałabym zobaczyć jak wygląda ulica Karczocha, Pomidorowa, Sałatkowa i Szpinakowa. Idąc piechotą doświadcza się miasta bezpośrednio i namacalnie się z nim obcuje.
Jednak, kiedy namacałam wzrokiem z oddali Mauzoleum Potockich ucieszyłam się, że kres mojej pielgrzymki do ziemi świętej jest bliski.
Podstawą każdego ekstremalnego zwiedzania jest szatnia, można tam zawsze odpocząć, posiedzieć na ławce, iść do toalety i się umyć. Ponieważ miałam zwiedzać jeszcze park, włożyłam do torebki kurtkę, a plecak dałam do ogromnej szatni, w której tętniło życie; odprawiano kolejne wycieczki szkolne w trybie niemal wojskowym.
Tutaj – tak jak w Łazienkach – na ścianach wiszą portrety nie związane z epoką i słusznie nie troszczono się o odtworzenie życia rodzinnego rodziny królewskiej, szczególnie, że Marysieńka po śmierci męża wszystko, co się tylko dało z Wilanowa wywiozła. Ściany piętra jak i niskie sufity lśnią barokowo, pomalowane w mitologiczne sceny alegoryczne załamanymi umbrami, sienami i zieleniami, co stwarza, wraz z pejzażem za mijanymi oknami przytulność domu. Podkreślają to poetyckie nazwy pokoi: „cichy”, „średni”, „etruski”.
Jest sypialnia królowej, ale nie ma tu żadnych intymności. Jednak nie sprawia ten dzisiejszy wystrój wrażenia sklepu z antykami, wszystko ma jakiś nadrzędny, może i edukacyjny zamysł kojarzenia przedmiotów tak, że tworzą wraz z olśniewającymi posadzkami, ścianami i sklepieniami idealną harmonię. Zawsze się zastanawiam zwiedzając zamki, czy tłum zwiedzających pełni tu rolę chociażby tymczasowych mieszkańców – nikt tu mniej niż godzinę nie przebywa – czy jest osobny, czy połączony. Jednak się łączy, coś się wydziela dobrego, coś promieniuje i sakralizuje.
Park przy Pałacu podobno jest włoski, dalej angielski, ale ja dalej nie idę, jedynie nad wodę, gdzie kołyszą się łódki obok zbiornika wodnego i patrzę na kojące jezioro. Ale jest już niewiele czasu, więc wracam, oglądam wystawę w Pomarańczarni pełną sprzętów pałacowych, obrazów i bibelotów. Obok wybudowane współcześnie dwa oszklone pawilony szklarni pełne światła, ciepła i wilgoci są korzystniejsze dla roślin. Tam stoją drzewka cytrynowe owocujące teraz, wiosną wystawione wzdłuż alej będą kwitnąć na biało i pachnieć. Podglądam sadzonki lawendy i roślin dywanowych, krzewów róż, wszystko przygotowane na wiosenne wysadzenia. W parku też przygotowania do zimowania, cały czas kobiety noszą worki liści, ogrodnicy przekopują klomby i pielęgnują trawniki. Niektóre kwatery nie mają ziemi, widać cały nawilżający system gołych rur.
W szatni okazuje się, że nie mam numerka. Szatnia jest już opustoszała, należę do ostatnich zwiedzających i tym bardziej mi przykro, że szatniarki z mojego powodu mają dodatkową pracę, przeliczają z mojego powodu wszystkie numerki z całej szatni, kierowniczka dzwoni po obiektach, czy ktoś nie znalazł i nie oddał. Proszą mnie, bym przeszukała kieszenie i torebkę, robię to kolejny raz i podsuwam torebkę kierowniczce, by sama sprawdziła. Ona się wzdraga, mówi, że nie może, wreszcie bierze, ale ja sobie przypominam, że w jednej kieszonce torebki mam wczorajsze majtki, w drugiej żyletki (zamiast noża) i zawstydzona uprzedzam… Pani jak oparzona wyjmuje dłonie, odsuwa torebkę i po spisaniu moich personaliów z dowodu osobistego pociesza mnie, że pewnie się numerek znajdzie. Chcę za niego zapłacić, ale, nie, nie trzeba, podchodzi jeszcze ochroniarz w służbowym mundurze i też dobrodusznie dodaje, że przecież musi być numerek na terenie zamku.
Wracam do Katowic, wszystko jeszcze raz wysypuję, numerka jednak nie ma.