Ach, „Krew Poety” z 1930! Akcja filmu trwa kilka sekund: czas między złamaniem się komina fabrycznego, a jego upadkiem Cocteau rozciągnął na filmową godzinę (w moim pejzażu z okna likwidacja widniejącego na horyzoncie komina trwała czterdzieści lat.)
Poeta daje swoją krew, wykonuje tajne polecenia posągu, wchodzi jak Alicja do lustra, podgląda palenie haszyszu, naukę latania, rozterki dwupłciowości, doświadcza wszystkiego w uciążliwym jak senny majak przedzieraniu się przez stawiającą opór materię czasu i przestrzeni duchowych, by narodzić się na nowo.
Filmweb podaje, że to film fantasy, czemu nie, w końcu jak ma się pokazać niewyrażalne, jednak to nie fantasy, a zamienianie autobiografii na symboliczne sceny. Artysta tworzy mitologię, łączy się z mitami epok ubiegłych, tytułowa krew to substancja płynąca naczyniami krwionośnymi, które tworzą niewidzialną dla zwykłego śmiertelnika sieć, symbolizuje cierpienie, wyrywanie serce z zabitego dziecka (as kier), morderstwo dorosłego artysty, samobójstwo i odradzanie się na nowo.
Film wzrusza prostotą filmowych tricków, a zarazem promieniuje estetyką lat sześćdziesiątych polskiej telewizji czarnobiałej w której sam Jean Cocteau był konsekwentnie nieobecny, może właśnie dlatego, by nie demaskować wtórności polskiej sztuki wysokiej.
Dopiero teraz widać wpływy i kradzieże: „Kabaret Starszych Panów”, „Balladyna” Hanuszkiewicza z motocyklami, Grotowski…
A przecież to krew jednego jedynego unikalnego poety, jego, jak pokazuje filmowy tryptyk, jego od zarania, od dzieciństwa krwawica…
http://www.youtube.com/watch?v=BAqxEq4ylb4