Jean Cocteau nakręcił „Orfeusza” jak jeszcze moje narodziny nie były planowane przez moich rodziców, ale dopiero o jego istnieniu usłyszałam na studiach.
Dzisiaj w Dzień Wszystkich Świętych udało mi się zobaczyć po raz pierwszy w życiu ten film, z którego dowiedziałam się, że poeta to ten, który nie jest pisarzem, a jedyną jego miłością jest Śmierć.
Orficka teoria dowodząca nieśmiertelności poety jest również nieśmiertelna jak i powtarzająca się potrzeba tego mitu. Mężczyźni, którzy chronili się przed swoimi żonami w garażach wtedy, kiedy byłam mała, kiedy posiadanie garażu było wielką życiową wygraną jak posiadanie jakiegokolwiek talentu może nie zawsze byli poetami, ale te ucieczki z domu zawsze miały coś z poezji. Korytarze zaświatów, którymi sennie podążają bohaterowie filmu Cocteau są równie obskurne, jak te blaszane garaże z dzieciństwa.
I jak tu nie kochać Cocteau, jak tu nie wierzyć w nieśmiertelność, szczególnie, że film kończy się happy endem: Orfeusz i Eurydyka wracają do realnego życia, czyli, jak mówi o tym w zaświatach Księżniczka Śmierć – do tego bagna.