Pozornie Krasznahorkai opowiada historię archiwisty, a właściwie zdiagnozowanego przez węgierską przychodnię psychiatryczną wariata, ale tak naprawdę dotyczy ona wskazówek ocalania dzisiejszego świata.
Archiwista dopuścił się kradzieży dokumentu, czyli popełnił zbrodnię niedopuszczalną w swoim zawodzie. Popełnił ją nawiedzony przez Hermesa, bóg każe złożyć mu ofiarę ze swojego życia po wypełnieniu kilku nieodzownych rytuałów ocalających świat i konsekwentnie autor tę jego determinację przedstawia. Archiwista jest centralną postacią, kierując akcję powieści w rejony faktów dokonanych, porządkowanych i hierarchizowanych. Dlatego porządek realny – podróż archiwisty do Nowego Jorku, dzisiejszego pępka cywilizacji, by umieścić manuskrypt w Internecie – staje się powtórzeniem akcji manuskryptu, opowiadającej o czwórce tajemniczych podróżników penetrujących wieki w poszukiwaniu schronienia przed wojną.
Faktycznie rzecz dzieje się z końcem dwudziestego wieku, lata dziewięćdziesiąte nie zapowiadają końca świata, właściwie nic nie kończy się, nawet tytuł zwiastuje nietzscheański powrót i powtarzalność. Konwencja jest na wskroś realna, pisarz pieczołowicie i dokładnie podąża za swoim bohaterem wybierając dla określenia go sceny symboliczne, ale przecież zawsze realne i wiarygodne.
Powieść otwiera grupa młodocianych przestępców zaopatrzonych w żyletki, która osacza głównego bohatera, Gyórgya Korima To mężczyzna po czterdziestce cierpiący na permanentny weltschmerz:
„(…)właściwie już w dzieciństwie zawsze był po stronie przegranych, nie, pokręcił głową, źle się wyraził, ściśle mówiąc, w całym jego dzieciństwie chodziło o to, żeby być z przegranymi, tylko i wyłącznie z przegranymi, do nikogo innego nie potrafił się zbliżyć, blisko potrafił być tylko z nieszczęśliwymi, z tymi, którym się nie udało, z tymi, których wykorzystywano i poniżano, tylko ich szukał, tylko oni byli mu bliscy, tylko ich rozumiał, tylko oni go interesowali, nawet w szkolnych podręcznikach, pamięta, wspominał Korim, siedząc bokiem na krześle stojącym tuż przy drzwiach, pamięta, że na lekcjach literatury poruszały go wyłącznie wiersze poetów o tragicznych losach, poruszał go ich tragiczny koniec, kiedy na stronach podręczników widział ich osamotnionych, poniżonych, wykrwawionych, z tajemną, ostateczną wiedzą o życiu i śmierci, czuł, że zwycięzcy są mu całkowicie obcy, leżało w jego charakterze, że nie potrafił dzielić z nimi upojenia sukcesem, nie potrafił się z nimi utożsamiać, potrafił utożsamiać się tylko z porażką, natychmiast, od jej pierwszej chwili utożsamiał się z każdym, komu pisana była klęska; słowem, powiedział Korim do stojącej nieruchomo, odwróconej plecami kobiety, niepewnie podnosząc się z krzesła, była w tym wszystkim jakaś dziwna słodycz, spotkania były bolesne, ale gdy stawał z nimi twarzą w twarz, wypełniała go słodycz i ciepło, kiedy zaś spotykał zwycięzców, przenikał go lód, odsuwał ich od siebie, drżąc z zimna, i choć nie czuł nienawiści ani ich nie potępiał, nie rozumiał zwycięstwa i nie rozumiał zwycięzców, radość, którą odczuwali, dla niego nie była radością, a porażka, którą ponosili, nie była w jego oczach porażką, jego sercu bliscy byli tylko tamci, niesprawiedliwie odrzuceni, bezlitośnie pokonani, jak ma to wyrazić? skazani na samotność i przez nikogo niekochani, toteż nic dziwnego, że już od dzieciństwa zawsze stał z boku, usuwał się, zostawał z tyłu, był słaby, toteż nic dziwnego, że jego dorosłe życie także okazało się jedną wielką porażką,(…)”
[przełożyła Elżbieta Sobolewska]
Korim kradnie z pracy stary manuskrypt, którego przepisywanie w Nowym Jorku będzie się łączyło z częściowym ujawnieniem jego zawartości – równie plastycznie, jak przedstawiona jest nadrzędna opowieść o Korimie. Przypomina mi to „Mistrza i Małgorzatę” Bułhakowa, pojawia się nawet Diabeł, który u Węgra nazywa się Mastemann i nie jest tak sympatyczny, jak u Rosjanina. To duch wojny, to śmierć, to zimno, nieproszona obecność i lustro świata porażonego destrukcją. Realny świat poza manuskryptem, w którym z konieczności Korim musi przebywać, staje się tylko po to, by tajne ścieżki boga Hermesa się ukazywały i by po nich dreptali zarówno czterej aniołowie z manuskryptu, jak i współczesny anioł Korim. I tak – dopowiadając fabułę – manuskrypt nie chronologicznie przenosi przepisującego go Korima do bitwy Königgrätz, do złotej ery Wenecji, do Gibraltaru, statków Kolumba, do Rzymu, na Via Appia… gdzie każdy rozkwit i stabilizacja kończy się nadchodzącą pożogą wpisaną w los świata. Korim znajdując dom dla manuskryptu, który stał się w miarę czytania i rozkoszowania się nim jego duchowym wnętrzem. Jest nim Internet, wirtualna przestrzeń dostępna ze wszystkich krańców świata symbolizująca nieśmiertelność i nieprzemijalność.
Po wypełnieniu misji Hermesa, Korimowi wspomaganemu niespodziewanymi okolicznościami (spotkanymi nagle, jakby posłannikami – ludźmi) udaje się uciec z Nowego Jorku do Europy i znaleźć dom dla siebie w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Szwajcarii w rzeźbie Mario Merza. Jest nią instalacja przedstawiająca igloo, bezpieczny dom z zakrzywionej przestrzeni stworzona przez artystę włoskiego – nie bez znaczenia pochodzącego z Turynu i stanowi symboliczną klamrę książki Krasznahorkiego, kończącego utwór przesłania, że dzisiejszy uciekinier ze świata fikcji może w niej tylko znaleźć ocalenie.
Nie wiadomo, czy czterdziestoparoletni Węgier, Gyórgy Korim przeżył, czy dokonał życia w szwajcarskim muzeum, jednak to, że jego ostania wola została spełniona przez Dyrektora Hallen für Neue Kunst Schaffhausen, – tak jak wola boga Hermesa przez archiwistę Korima – napawa optymizmem.
Szczególnie cenne, Krasznahorkai to przecież pisarz minorowy.
Oj, jedyna recenzja, jaką udało mi się znaleźć w necie nie jest tak entuzjastyczna. Krzysztof Varga zarzuca
Krasznahorkaiemu, że nie umieścił akcji na Węgrzech, tylko w Nowym Jorku.
Książki nie czytałam, ale wierzę bardziej Krzysztofowi Vardze, niż Pani:
http://wyborcza.pl/1,75475,9032758,220_kilometrow_na_poludniowy_wschod_od_Budapesztu.html
Radzę, by Pani jednak przeczytała, to stara książka, musi być we wszystkich bibliotekach. Ja przeczytałam trzy razy i czytam po raz czwarty, nie mogę się od niej oderwać. Dawno żadna książka nie zrobiła na mnie takiego wrażenia, żal wielki, że Angelusa nie dostała, być może, przyczynił się właśnie Varga, bo wiadomo nie od dzisiaj, że w Polsce w jury mogą zasiadać ludzie, którzy książek, nawet jak mają za to płacone, nie czytają.
Tę recenzję przeczytałam przed pisaniem notki na blog i byłam nią wstrząśnięta, bo Krzysztofa Vargę bardzo cenię, pisałam o jego książkach na blogu zawsze pozytywnie.
Dlaczego Nowy Jork? Autor wyznacza to miasto jako stolicę rozpusty, taką jaką był za czasów Jezusa Rzym. Rzym pojawia się w księdze, w manuskrypcie, w opowieści książki w książce, baba w babie. Węgry, które dla Vargi słusznie są jakąś polską odskocznią (kudy Oldze Tokarczuk do Krasznahorkaiego z jej „Podróżą ludzi Księgi” z 1993), to jednak Krasznahorkai się nie nadyma, umieszcza rodaków na Green Poincie z ich gulaszem, jak my z pierogami, a pierwszy Węgier, którego bohater spotyka w Ameryce jest równie upiory, jak upiory byłby Polak.
To książka między innymi o nas w świecie, o naszej marginalizacji i o tym, że człowiek może oderwać się od stada (np. od liternetu) i przyłączyć się do Hermesa, koszta są, ale jest to możliwe.
A co jest w prawdziwym życiu, w prawdziwej sztuce, bez kosztów…
Zapewne Varga recenzował przez pryzmat własnego pisarstwa, diagnozując własne potrzeby. Mnie książka zachwyciła i przeczytałam ją na raz 🙂