Dziennik miejski (7)

19 października 2012 piątek. Marek zapisał mamę do okulisty wiosną i termin wizyty wypadł na drugą połowę października w południe. Mama w butach i wełnianym żakieciku czekała już od rana na fotelu w przedpokoju, natomiast ja zdążyłam jeszcze przed wyjściem zrobić ciasto kruche na pumpkin pie, zmiksować wczoraj upieczoną przez Marka w piekarniku dynię i wszystko wstawić do lodówki. Wychodząc zabrałam z półki „Madame” Antoniego Libery, by w poczekalni przychodni sprawdzić jeszcze pewne szczegóły, gdyż moje archiwa domowe ciągle mają luki.

Przed specjalistyczną przychodnią dało się jedynie przykucnąć i Marek odprowadził auto aż pod Bibliotekę Śląską, gdzie zaparkował. Udało się też sforsować strome schody przychodni nim stanęłyśmy przed windą. Kobieta idąca za nami, pokonawszy te schody padała zemdlona na przymocowane do ścian siedzenia, które widoczne w tym celu zostały tam umieszczone, panowała zasada „radź se sam”, gdyż cały hol, łącznie z recepcją, był opuszczony, jakby niemo filtrował tych, którzy jeszcze potrafią, jak w grach sprawnościowych, pokonać przeszkody i dotrzeć do mety.
Winda zawiozła nas do zalanego słońcem piętra, na którym rozchodziły się w różnych kierunkach korytarzyki oblepione siedzącymi ludźmi.
Posadziłam mamę i poszłam ją zarejestrować. Pozostało cierpliwe czekanie. Mimo, że wyznaczony pół roku temu dzień zawierał też godzinę, system badania obejmował zakraplanie oczu, wymagające nieustannych odczekiwań, dlatego też trudno było się zorientować w logice kolejności toku badań. Pielęgniarki wchodziły i wychodziły, zakraplani wzywani do gabinetów zmieniali pokoje zasiadali do diagnozujących ich maszyn, by położywszy brodę na specjalnej półeczce i przysunąwszy czoło do blokującej listwy, wpatrywać się w ucho lekarki.

Otworzyłam „Madame” Antoniego Libery na stronie kończącej powieść. Rok 1983, rok zakończenia pisania powieści to też rok śmierci mojego brata. Podobno napisać powieść, to zastępczo popełnić samobójstwo.
Antoni Libera urodził się w 1949, w roku urodzenia mojego brata. Tak samo jak mój brat jest spod znaku Panny, jak też i główny bohater powieści. Zresztą, Libera słowami narratora zapewnia, że powieść jest autobiograficzna, pisze w niej nawet, że korzystał przy jej tworzeniu z zapisków prowadzonych w klasie maturalnej.
I tak czytając tę powieść odkrywam wiele rysów wspólnych pokoleniu mojego starszego brata. Brat też, jako dziecko uczył się gry na pianinie, w ogólniaku też uczyła francuskiego bardzo atrakcyjna kobieta, w której podkochiwała się cała szkoła. Ale oprócz – najcelniej ze wszystkich wątków według mnie – zanalizowanego uczucia werterowskiego w realiach soc, Libera daje bardzo wiarygodne realia tych lat, mimo, że to są realia stolicy, a nie takiej prowincji, jaką był za Gomułki Górny Śląsk. Przemyt kulek do długopisów nie dotyczył tylko pracowników naukowych. Pamiętam ten bardzo korzystny biznes kwitnący właśnie w latach osiemdziesiątych na terenie całego kraju, gdyż rynek garażowych producentów długopisów był tak chłonny, że skupowano każdą przywiezioną z zagranicy ilość.
Jednak z perspektywy lat kokieteryjne pomstowanie Libery na rok, w którym robił maturę jest fałszywe. Wbrew wszelkim wysiłkom zbudowania wielowarstwowej, symbolicznej struktury intelektualnych odniesień do wielu arcydzieł literatury światowej, „koń jaki jest każdy widzi”. Bohater Libery sportretowany jest w tak luksusowej sytuacji, że automatycznie odpadają niuanse politycznych utrudnień jego edukacji, a zostaje tylko to nie do pokonania w każdym ustroju i w każdej epoce: śmiertelne, nieszczęśliwe zakochanie.

Wyrwało mnie z lektury nazwisko mamy wypowiedziane za zamkniętymi drzwiami jednego z gabinetów. Poderwałam się szarpiąc pogrążoną w letargu mamę. Wzywająca nas czarnowłosa, pulchna siostra okazała się siostrą Dobrą. Zazwyczaj proporcja sióstr Dobrych do Złych jest w przychodni w równowadze, jak w przyrodzie która proporcje „zła” do „dobra” jakoś sama reguluje, tak i w służbie zdrowia, która jest z natury biologiczna, dzieje się podobnie. Zapobiega to skutecznie rozwydrzeniu i anarchii wśród pacjentów, którzy nieodmiennie są traktowani jako zło konieczne, zgodnie z biblijną zasadą, nieustannie rozpowszechnianą z ambon, że choroba to kara za grzechy.
– Cukrzyca? – Siostra pytanie zabarwiła nadzieją, że przybyła pacjentka, którą już zdążyła z racji jej podeszłego wieku oswoić i ubabcić, ją ma. Korzystając z tego, że słuch u mojej mamy jest w stanie szczątkowym, ubiegłam mamę i ryknęłam: nie! Wiedziałam, że podwyższony ostatnio poziom cukru z racji moich amerykańskich wypieków powodowanych nostalgią za tym krajem może mamę skutecznie i na zawsze wyeliminować z możliwości zapisania się na operację zaćmy.
– Tak, była u nas w domu siostra, i mierzyła cukier tydzień temu. Wszystko w porządku.
Była w domu? – siostra spytała z niedowierzaniem. Leczona jest w domu?
– Nie, chodzimy do lekarza domowego, przyszła tylko, by sprawdzić wiarygodność naszego gleukometru. Mama jest stale pod opieką i jest kompletnie zdrowa. Ma wyznaczoną wizytę u kardiologa pod koniec października.
– A, u kardiologa! – W jakim celu?
Siostra wyraźnie nie dawała za wygraną, węsząc kolejną nadzieję na poważną chorobę mojej matki.
– Jak to, w jakim? Lekarz domowy mówi, że mama w tym wieku musi być raz do roku diagnozowana w przez kardiologa w celu ustalenia dawkowania lekarstw.
Siostra po wypełnieniu rubryk wróciła do pieszczotliwego dialogu z mamą zapalając na tablicy cyfrę 4, największą z widniejących tam znaków i zarządziła zasłonę jednego oka. Mama zdawała się nie widzieć nawet i tablicy, ale w końcu doszła do wniosku, że widzi tam coś czarnego. Na wypadek wtórnego analfabetyzmu siostra gorączkowo wyciągnęła zza biurka tablicę z kurą, kaczką i krową, i kiedy chcąc ją zawiesić niosła obok stołka mamy, mama przypomniała sobie zabawy z prawnukiem i z radością ponazywała wszystkie zwierzęta. Poirytowana trochę, ale nie dająca nic po sobie poznać, siostra schowała pospiesznie planszę, w zamian zaświeciła na tablicy tym razem czarną pięciopalczastą dłoń, której mama też nie zidentyfikowała.
– Właściwie chodzi nam o dobór okularów, gdyż mama nie może naciskać odpowiednich kanałów, nie widzi cyfr na ekranie telewizora – powiedziałam.
– Musi pani zamówić osobną wizytę na dobór okularów – powiedziała siostra. Dzisiaj tylko zbadamy wzrok pani matki, a przy zakroplonych oczach nie można dobierać okularów.
Nim przystąpiono do zakraplania oczu, mamę poddano badaniu na jednym z tych urządzeń, na których trzeba się wpatrywać w ucho lekarki, wysłano do innego gabinetu i odesłano z powrotem na krzesło poczekalni.

No i co Libera chce powiedzieć: to, że urodzona w Alpach Francuskich tytułowa córka alpinisty, opozycjonisty, bohatera lat wojny i przeciwnika układu sił politycznych powojennej Europy, córka Francuzki i Polaka zasługuje na lepszy los niż los dyrektorki warszawskiego liceum w komunistycznym reżimie. Libera ciągnie romantyczny wallenrodyzm nie patriotycznie, a miłośnie. Madame zaspokaja seksualną potrzebę z innym dyrektorem, a nie z zakochanym uczniem nie dlatego, że uczeń jej nie pociąga, że się boi złamać etykę zawodową, ale dlatego, że ona ma misję wallenrodowską. Ma za zadanie ukrywając się na posadzie dyrektorki w prestiżowym stołecznym liceum uciec na Zachód, czyli na wolność i nigdy już nie powrócić. Jej misja jest nadrzędna, o czym śledzący ją uczeń nie wie, ale podświadomie się domyśla i za to ją kocha: za wallenrodyzm.

Mama powtórnie została poddana badaniu oczu na rozlicznych przyrządach, gdzie Zła siostra mocno ją obsztorcowała za wywracanie się na taborecie obrotowym, który moja mama potraktowała jako krzesło z oparciem. Kiedy mama leciała bezwolnie w przeciwnym do statywu urządzenia z wziernikiem na soczewki, kilka sióstr i lekarzy będących akurat w tej sali ze swoimi pacjentami biegło skutecznie mamę łapać, oczy ich wtedy zwracały się do nieba w geście jakiejś nadprogramowej irytacji, za którą nikt im tutaj nie płaci. Po tych, zakończonych powodzeniem badaniach udało nam się zbliżyć do samej głównej lekarki. Poprosiła mnie nawet o pokazanie okularów mamy do telewizora, które skwapliwie wyjęłam z mamy torebki.
W zacisznym gabinecie pani doktor wspaniałomyślnym gestem wskazała drugie krzesło, za co byłam jej niezmiernie wdzięczna, gdyż zazwyczaj stoję jak służąca towarzysząc źle słyszącej matce w gabinetach lekarskich.
– Pani musi chodzić cały czas, od rana do wieczora w okularach, a nie tylko do telewizora – zwróciła się do mojej mamy, która zdumiewająco wszystko usłyszała i nie przyjęła tego z zachwytem.
– Mama nie chodzi, bo uważa, ze brzydko w okularach wygląda – dorzuciłam złośliwie. I dowiedziała się od innego lekarza, że ma zaćmę.
Faktycznie, wtedy, kiedy mama jeszcze swobodnie sama chodziła do lekarzy, okulista zaproponował jej operację zaćmy za określoną cenę w innym mieście gdzie miał gabinet. Mama wie, że nie zgodziła się wtedy, by nas nie absorbować wożeniem jej do innego miasta.
Było to trzy lata temu i gdyby mama miała wtedy zaćmę, błona na soczewce urosłaby po upływie takiego czasu i z pewnością widoczna byłaby gołym okiem. Mimo, że mama usłyszała w telewizorze, że lekarze potrafią pobierać opłaty za usuwanie płodów kobietom, które w ciążę nie zaszły, nigdy nie zakwestionowała tamtej diagnozy sprzed trzech lat i zdawała się być oburzona, że zamiast operacji przywracającej jej wzrok lekarka proponuje okulary.
– Pani matka ma starcze zmętnienie soczewek, ale nie jest to zaćma, oczy są w bardzo dobrym stanie. To jest kwestia wiary – to mówiąc, okulistka zwracała się tylko w moim kierunku. Jedni wolą kształty drzew ogólne, inni chcą widzieć poszczególne liście. Jeśli pani matka nie życzy sobie widzieć więcej, trzeba to uszanować.
– Ależ, ma zachwianie błędnika! Przewraca się! Jak ja mogę do tego dopuścić, przecież ważne jest też otoczenie! Pani doktor proponuje mi, bym doprowadziła matkę do całkowitego zramolenia w dwudziestym pierwszym wieku, kiedy ludzie żyją dłużej dzięki zdobyczom technologicznym właśnie?
Ale audiencja zdawała się być zakończona. Na pożegnanie, pewna jaką otrzyma odpowiedź, lekarka spytała moją mamę:
– Czy pani chce nowe, dwa razy silniejsze okulary?
– Nie, mam okulary, w których bardzo dobrze widzę!

Wracając samochodem rozmyślałam o Liberze, który w wywiadach zaprzeczał autobiografizmowi książki, zapewniał, że rzecz jest całkowicie wymyślona, jedynie może prawdziwe są kulki do długopisów, kanar w autobusie, spędy elit na rauty i wernisaże.
I tak myślałam sobie, że to wszystko jest w literaturze rzeczą optyki i że ja chyba nigdy nie uzupełnię tych archiwów domowych. Mama właściwie straciła chęć oglądania świata po śmierci Andrzeja, od 1983 roku. Wszystko, co oglądała potem to przecież nieustanne wymazywanie obrazów, ścieranie konturów, a ja przez moją wygodę i egoizm chcę jej to wszystko zniszczyć.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii 2012, dziennik ciała i oznaczony tagami , , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *