Dziennik wiejski (9)

 3 września 2012, poniedziałek. W literaturze mysz może mieć norkę wyposażoną w łóżeczko, być ładnie ubraną myszką z maleńką miotełką, schludną, krzątającą się gospodynią, która kładzie do maleńkich łóżeczek swoje trzydzieści myszątek i śpiewa im kołysanki. Literatura wszystko może zrobić z tym trzęsącym się ze strachu rozkosznym, puszystym bytem, który za każdym razem, jak naciskam klawisz laptopa przerażony znika w swojej czarnej szczelinie powstałej z odpadniętego tynku.
Patrzę więc z niepokojem na moich sześćdziesiąt segregatorów, w których jest już poukładanych mnóstwo przeźroczystych koszulek w dwunastu miesiącach, a tam słowa, słowa, słowa.
A przecież te słowa, nim zastygną w jakiejś konfiguracji też są trzęsącym się, płochliwym i niepewnym bytem.
Samo zgromadzenie takiej ilości segregatorów było nie lada wyczynem, bo zawsze mi ich brakowało. Pokaźny wysyp nastąpił, jak robiłam ilustracje do „Promyczka jutrzenki” i korzystałam z kserografu przy biurze, które wskutek transformacji ustrojowej zdecydowało wszystkie swoje segregatory  wyrzucić. Ponieważ byłam tam codziennie, nie pytając o zgodę zabierałam tyle, ile mogłam unieść aż do momentu, kiedy śmieciarka resztę wywiozła. Nie pytałam, bo wszystko było tajne, napisy na segregatorach pewnie też i tym sposobem wykazałam spryt życiowy. Niestety, przyjechał Rysiek, który jeszcze nie był listonoszem, tylko chodził wzdłuż torów i sprawdzał ich bezpieczeństwo i jak zobaczył, że mam tyle w domu segregatorów, zabrał mi trochę, czyli tyle, ile mógł unieść do pociągu do Zabrza, a potrzebował na „Tygodniki Powszechne” i ze względu na monstrualny format TP, dwa razy tyle do posklejania. Te archaiczne, wykonane z wysokogatunkowej tektury z grubymi, żelaznymi zaczepami na kartki papieru okazały się najskuteczniejsze w mojej kolekcji. Widocznie państwo dbało o wygodę urzędników i kładło nacisk na doskonałość segregatorów, które nie miały złego zgryzu i kartki nie wylatywały.
Nigdy nie zdecydowałam się na zakup segregatorów, jakoś udawało mi się przynosić je ze śmietników. Kilka przywiozłam z Nowego Yorku, też leżały na śmietniku, piękne, czerwone, ale dopiero po przywiezieniu do Polski zorientowałam się, że są na inne koszulki i musiałam  robić  nowe  dziurki w polskich koszulkach. Jakoś wierzę, że segregatory w których już coś było posegregowane, są bardziej gościnne, niż takie dziewicze, ze sklepu. Bardzo zresztą trudno literaturę pozbawić buchalterii.  Ale nie ma na to rady. Kiedy wyjmuję z koszulki stary list, bilet tramwajowy, fotografię, to w mózgu otwierają mi się całe pokłady zamkniętych wcześniej wiadomości o tym, o czym chcę pisać. W każdym razie ja tak mam.  

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii 2012, dziennik ciała i oznaczony tagami , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *