Najprawdopodobniej do ekranizacji wybrano najlepsze fragmenty opowiadań, ponieważ pamiętałam je z „Tygodnika Powszechnego”, czyli sprzed 30 lat. Nie pomogło to filmowi. Krewkość Kościejnego (bardzo wyraźnie pamiętam, jak czytałam o nożu zanurzanym w Wasylczuku) mimo rewelacyjnej roli Mariana Dziędziela (aktor, który gra zawsze bardzo dobrze wbrew logice złego filmu, kiedy złych dialogów nie daje się grać) rozmywa się w Chłopie Duchu, czyli postaci zupełnie idiotycznej.
Wiem, że Stasiuk nie wartościuje, pisze jak leci, nie ocenia i zdaje się na intuicję. Ale co udaje się w prozie, nie jest w stanie unieść film, pozbawiony kamuflujących wstawek egzystencjalnych i opisów przyrody.
I tak mamy źle skonstruowaną postać wioskowej piękności (22 letnia Lubica rodem ze Słowacji), chmarę wioskowych samców w jej otoczeniu (wśród nich policjant Andrzej rodem z Warszawy) i w tle resztę społeczności rozpiętej między upadłymi pegeerami a kościołem.
Być może wymowa „Galicyjskich opowieści” trzydzieści lat temu, kiedy Stasiuk je pisał, pasowała do realiów ówczesnych, być może pisał je szczerze i artyzm literacki był wystarczającym ich atutem. Dzisiaj oglądając film, trudno nie rozczarować się ich kontrowersyjną wymową. Hrabalowska pseudo dobrotliwość nie wytrzymuje próby czasu i przemian. Scena przymusowego spędu do kościoła, by uhonorować mordercę (Kościejny), to jedna z tych mnóstwa nielogiczności, jakimi naszpikowany jest film. Dlaczego okropność życia w tej plugawej społeczności jest dla policjanta przybyłego z Warszawy czymś lepszym niż żywot w stolicy i balsamem na jego pełen tragicznych epizodów żywot? Dlaczego upodabnianie się Andrzeja do chłopstwa, które właściwie nie ma innego wyjścia, jak tkwienie w swym postkomunistycznym bezsensie jest w przesłaniu filmu czymś zbawiennym i tak samo afirmującym, jak konformizm księdza?
Zamiast magii kina, która łączy i zespala, mamy dolepiony realizm magiczny. Tak samo dolepiony, jak piana z kiosku mytego przez Lubicę, która przykleja się do policzka Andrzeja przejeżdżającego właśnie na rowerze. Ten kawał piany zasłaniający mu twarz wbrew naturze latających w powietrzu kawałów mydła, nie pasuje, jest sztucznie przyklejony. Tak dzieje się właściwie z każdą sceną, z każdym kadrem: samoloty na niebie nie przypominają krzyżyków na łańcuszkach noszonych przez chrześcijan, stosunek seksualny Andrzeja z Lubicą nie jest żadną ognistą namiętnością, a oprawianie bydła na ulicy nie mieści się w polskiej obyczajowości.
Wszystko, cokolwiek chcemy z całą przychylnością dla prozy Stasiuka i kunsztu reżyserskiego Jabłońskiego akceptować, odskakuje, jak piłeczka pingpongowa od wrażliwego widza, bo wszystko jest nieludzkie, wysilone i wyssane z brudnego, wiejskiego palca.
No tak, ale proza Stasiuka jest w porządku. Widocznie nie dało się przenieść na ekran. Film „Gnoje” też był niedobry. Ciekawe, ile w scenariuszu jest Stasiuka, a ile Jabłońskiego.
Przygotowuję się do cyklu „Lektury obowiązkowe” na moim blogu i równocześnie z utworami literackimi, które polecam, oglądam na YouTube ich ekranizacje. I tak np. „ Tragedia amerykańska”, o której będę tu pisać, jest filmem „Miejsce pod słońcem”, filmem oscarowym.
Andrzej Stasiuk w wywiadzie mówi, że jest pisarzem dziewiętnastowiecznym, a nie jakimś tam postmodernistą. Jeśli tak, to niech się tego trzyma, a nie macza palce w scenariuszu nie dziewiętnastowiecznym. „Tragedia amerykańska” to zupełnie coś innego, niż „Miejsce pod słońcem” (Theodore Dreiser nie był scenarzystą). Niemniej film z Elizabeth Taylor, z luzackimi realiami lat sześćdziesiątych (książka wyszła w1925) jest rewelacyjny, są tam przepięknie oświetlone sceny jak z planów Renoira, absurdalna wizyta Taylor w więzieniu kiczowata, ale ma wszystko spójność i swój artystyczny klimat jednorodnej wypowiedzi artystycznej. Nieważny jest moim zdaniem pierwowzór, bo film to całkiem odrębne dzieło żyjące własnym życiem.
Mylisz się Ewo, książkę napisał w 95 roku, a więc 17 lat temu, a nie 30, ale nie ma to większego znaczenia, bo zarówno książka jak i film są złe. Cóż czytelnikowi po artyzmie pisma jeśli cała ta socjologiczna i psychologiczna obserwacja nieprawdziwa? Ach, żebyż tylko nieprawdziwa! Ale to rzecz z premedytacją skłamana do szpiku kości. Zobaczyłem film specjalnie dla Ciebie i to wszystko co napisałaś jest najprawdziwszą prawdą. Nigdy nie uwierzę, by ten były kajdaniarz nie widział uwłaszczającej się nomenklatury pegeerowskiej, tych, jeszcze wczoraj woluntarystycznych włodarzy, tego spsienia i schamienia zatomizowanej złodziejskiej wsi, co pokazali bardzo udatnie, a od niechcenia w “Wielkim Szu”. Wprawdzie działo się kilkanaście lat wcześniej i nie chodziło o wieś, ale Niemczyk w roli trzymającego za mordę i dymającego całe zglajchszaltowane miasteczko jest postacią niedościgle uniwersalną dla tych czasów. Nie mówiąc o Smarzowskim i jego “Weselu”, czy “Domu złym”, jedyny reżyser, któremu starcza i wyobraźni i talentu, aby opisać tę potworną rzeczywistość w sposób wysoce artystyczny, przekonujący, przejmujący i wstrząsający.
U Stasiuka wszystko letnie, papierowe i jednowymiarowe. Aktorzy nie mieli absolutnie nic do zagrania, a aktor “światowej klasy” Machaczek najprawdopodobniej nie miał pojęcia o co chodzi, bo Czech. Ale dali kasę, a on swoją gębę, której też na wszelki wypadek nie nadużywał. I to przesłanie dziecięco naiwne, głupie i kuriozalne! Utracone wartości społeczne i ludzkie da się odzyskać!, a sposobem na to kościółek i lokalny klecha. Żeby to zainicjować potrzebna jakaś metafizyczna siła, jakaś ofiara. Siłę tę uwolniła śmierć-ofiara Lubicy, zainicjowała początek integracji i powrotu do wartości, w końcowej scenie, gdzie dosłownie, chłopstwo jak zaczarowane, pod wodzą policjanta potulnie wraca do kościoła, czyli do edenu. Inaczej nie można zrozumieć tej bezsensownej i niczym nie uzasadnionej śmierci. Naprawdę głupiej już być nie mogło.
Stasiuk to hedonista, sybaryta i narcyz. Widziałem kiedyś film w tv o nim, gdzie klął jak szewc, sikał przed drzwiami swojego domu, generalnie pozował na Gargantuę, takie dziecko natury, niezwężone i niezwężalne. Ale ten sam film na YT już tych scen nie zawiera, teraz wizerunek uładzony i przyczesany. Stasiuk to wielka ściema. Zresztą, myślę, że już się nim sieć nie zajmuje. Nikt się nie zajmuje, szybko przeminie i nic ze Stasiuka nie zostanie. I nieważne, misiu, ile w filmie Jabłońskiego, a ile Stasiuka. To mentalnie jedna i ta sama osoba. A poza tym on się tam podpisał.
miało być: …wraca do kościoła z knajpy…
W prozie Stasiuka odczuwam wielki wysiłek nazywania odczutego, myślę, że pochłania on w nim sensy i dlatego najprawdopodobniej ta proza powoli odchodzi do lamusa. Film właściwie objaśnił prozę, którą można było czytać nie tak jednoznacznie. Film rządzi się innymi prawami i wszelkie niedomówienia, podwójne sensy i niejasne interpretacje rwą strukturę filmu, szczególnie takiego w konwencji realizmu. Mnie właściwie niepokoi postać Kościejnego, który i w książce, i w filmie, jest postacią jednoznacznie pozytywną, mityczną, a jej niepohamowane skłonności do dręczenia i zabijania jakimś etosem pracy u podstaw. W „Opowieściach galicyjskich” wprawdzie Stasiuk stara się myśleć o ludziach tak samo, jak o obłokach na niebie i tyle samo poświęca im opisów, co przyrodzie, to jednak ludzie wysuwają się na plan pierwszy, bo tylko człowiek jest czynny i ma prawo wyboru bycia kimś innym. Masz rację Robercie, wymowa filmu (a w książce to wszystko jest) jest właśnie taka: zagwazdranie wsiowe jest piękne i estetyczne. A to powinno wynikać (jak piękno ruin) z uwolnienia się z kontekstów. A przecież one cały czas są i bolą. Dlatego Zbigniew Sajnóg przedstawiając te same czasy w „Chłopach” jest trafniejszy i prawdziwszy, bo używa prześmiewczej, absurdalnej przesady rodem od Jarrego. A tu mamy realizm magiczny jedynie podpatrzony od Latynosów. Bo po polsku, to robi się zaraz Grottger, czyli kicz.