O tej marginalnej i nikomu niepotrzebnej książce nie pisałabym na blogu, gdyby nie to, że w Sieci jest o niej bardzo dużo, wylewa się też do eteru dzięki dyskusji w Polskim Radiu prowadzonej przez Jerzego Sosnowskiego z udziałem księdza, dyskutowana jest też na licznych spotkaniach autorskich w całej Polsce.
Kuriozalność takiej literatury polega na tym, że wywodzi się z prostej linii z komiksów Henryka Jerzego Chmielewskiego, tzw. „tytusów”, gdzie ubiegłowieczny peerelowski rysownik mnożył przygody swoich bohaterów jedynie dla podtrzymania żywotności wydawniczej swojej serii. Mechanizm fikcji literackich, oprócz pierwszych komisów mających zadanie propagowania w Polsce powojennej komunistycznych idei (Tytus, Romek i A’Tomek nosili pionierskie chusty i uczestniczyli w reżimowej liturgii uroczystości partyjnych) w miarę zakorzenienia się bohaterów w wyobraźni masowej młodzieży szkolnej polegał na wymyślaniu licznych pojazdów, na których bohaterowie dzięki tzw. smykałce do pokonywania przeszkód przemierzali świat pełen wyssanych z palca udziwnień, takich samych, jak i te ich pojazdy. I właśnie nurt poznawczej jałowości, rzekomego komizmu i satyry reaktywuje dzisiaj Jarosław Stawirej.
Dla profana – a każdy entuzjasta tej książki jest profanem nie wyłączając księdza biorącego udział w tej żenującej radiowej dyskusji – pozór intelektualnej głębi i epizod z monologiem filozoficznym głównego bohatera książki wydaje się czymś istotnym, rzekomy bunt odwagą, a prostactwo przekazu obalaniem tabu. Profanacją jest tutaj jedynie dyskusja około książkowa, gdzie działalność literacką Stawireja przyrównuje się do Monty Pythona, a szczególnie do filmu „Żywot Briana”.
Trudno pisać o tej książce, ponieważ wszystko co się w niej podważy i zaneguje, staje się nie warte wysiłku takiej analizy, gdyż właściwie nawet nihilizm nie ma tu racji bytu dlatego, że jest nurtem wojującym. Natomiast, jak napisałam wcześniej, mamy do czynienia ze zjawiskiem jedynie pozoru, dlatego nihilizm też jest pozorny. Nie ma tu też problemu biblijnej letniości, ponieważ samowolka autora ewoluuje w kierunku jedynie rozbawiania, a wiadomo, im ktoś chce być bardziej zabawny, tym staje się nudniejszy i ponury. I dlatego np. epizod z misiem, mający pokazać, że przyroda dokonuje selekcji osobników słabych i że rodzina w przyrodzie nie istnieje, jak i nie istnieje sentyment, nagle przeradza się w ziejący grozą fantazmat chorej wyobraźni, gdyż Stawirej łączy człowieczość ze zwierzęcością w sposób dobrotliwy, czyli jeszcze bardziej przerażający. Jeśli w filmie „Szczęśliwy człowiek” Lindsaya Andersona główny bohater (Malcolm McDowell) wędrujący po świecie na modłę wolterowskiego Kandyda natrafia na klinikę lekarza szaleńca, który przeszczepia ludziom zwierzęce kończyny, to widok chłopca połączonego chirurgiczną operacją ze świnią, widza napawa przerażeniem zupełnie innej natury, niż w książce Stawireja. Fantastyka Stawireja jest budowana na tej samej cały czas zasadzie mnożenia nieprawdopodobieństw dla uzyskania komizmu. Oczywiście, humor marnej jakości, istniał zawsze, salwy śmiechu do dzisiaj wywołuje wypicie sześćdziesięciu piw na Oktoberfest i sikanie, puszczanie bąków i robienie w gacie, ale nigdy nie było to dla artysty celem samym w sobie i nikt czegoś podobnego nie uważał za sztukę. Dlatego niepokojące zjawisko wywyższenia tak niskiej literatury, jaką propaguje dzisiaj wydawca tego najniższych lotów debiutu Stawireja stawia Krytykę Polityczną w sytuacji bardzo podejrzanej. Z jednej strony ma ambicje nadrabiania intelektualnych zaległości w spolszczaniu i propagowaniu dzieł ubiegłowiecznych, lewicujących myślicieli, wspiera się wyśmienitymi nazwiskami światowej kultury, obiera sobie za patrona cennego ze wszech miar Stanisława Brzozowskiego i jednocześnie bez żadnego krytycznego komentarza wydaje szkodliwą, pełną schematów infantylną i niedojrzałą prozę Jarosława Stawireja.
Bo przecież nie chodzi w tej książce ani o krytykę religii, ani o szkodliwość kultu, ani o polskie realia. Chodzi jedynie o hodowanie głupoty, o to, by głupi pisał o głupocie jako o jedynym panującym w literaturze prądzie artystycznym. Im głupiej, tym lepiej, zdaje się beztrosko perswadować Stawirej. Nie uczcie się, nie czytajcie, nie rozwijajcie się literaci, bo jeśli popełnicie ten błąd życiowy, Krytyka Polityczna nigdy was nie wyda.
W końcu Chrystus też nie wydał Judasza.
Znalazłem w necie jeszcze jeden wywiad z Jarosławem Stawirejem w Polskim Radiu.
Dwa wywiady, pierwszy prowadzony przez Katarzynę Nowak, drugi przez Jerzego Sosnowskiego, są tutaj:
http://www.polskieradio.pl/9/438/Tematy/96051
Dzięki, Rysiu, bardzo trudno to wszystko po roku w Sieci wygrzebać, Chwała Ci, że znalazłeś ten drugi wywiad radiowy, bo wszystko już się coraz słabiej indeksuje i odchodzi w zapomnienie wbrew sztucznemu entuzjazmowi i daniu nadmiarowych forów tej książce. Znalazłam jeszcze krótki, afirmujący tekst Dariusza Nowackiego w Wyborczej. Ani jednego komentarza. Zdumiewa ten kontrast miedzy rozanielonymi krytykami, a zupełnym milczeniem zwykłego czytelnika.
– Powiedz mi, z czego się śmiejesz, a powiem ci, kim jesteś – tak można podsumować recepcję tej książki.
Zmarnotrawiłem trochę czasu na przesłuchanie tego wywiadu strasznej ciotki kulturalnej z tym 45 letnim debiutantem, ale zrobiłem to tylko dla Ciebie w zamian za tę kolejną porcję humoru, zwłaszcza ten brawurowy passus o Jezusie, który też nie wydał Judasza. Kto się ośmieli oskarżyć Cię o brak poczucia humoru?
Wywiad w całości potwierdza Twoje refleksje i diagnozę końcową.
Kompleksowo patrząc na ten wywiad, wyłania się jedna ważna rzec: Stawireja w pewnym momencie życia, choć bliżej nie sprecyzowanym opuszcza instynkt, mówi w wywiadzie, że swego czasu nic mu się nie podobało “następnego dnia” co napisał poprzedniego, ale przyszedł taki dzień szczególny, że już mu się zaczęło podobać, jemu i jego znajomym. Intrygujący są zresztą Ci znajomi, o których ciągle tam wspomina, którzy nie dość, że mają identyczny smak, gust i poczucie humoru, to jeszcze niebywała siłę sprawczą, by “słowo stało się ciałem” czyli to co Stawirej wypichci wydała KP.
Drugi wywiad jeszcze gorszy, bo kilkakrotnie dłuższy, ogólne lizanie się po fiutach z jakimś “oświeconym” księżulkiem rzuconym przez episkopat na pierwszą linię frontu walki ideologicznej z antychrystami w rodzaju (mało aktywnego) Kapeli, Stawireja, czy Sosnowskiego. Nie miał trudnego zadania, wszyscy byli dość przestraszeni mimo nerwowych śmiechów, ksiądz ich nawet musiał zachęcać do bluźnierstw resortowymi dowcipami rodem z “Karuzeli” (kto to pamięta?)
Na zakończenie telefon od moherowej “słuchaczki”, która wprawdzie nie czytała, ale zażądała od autora ustalenia granic w obrażaniu większości Polaków, całkowicie zmroził atmosferę, a autor bąkając wyjawił, że w tej chwili nie jest w stanie jej takiej granicy podać. Ogólnie wszyscy powiedzieli co wiedzieli, i było tego tyle co kot napłakał, ale udało się przy tym nie zahaczyć o żaden żywotny problem społeczno-kościelno-religijny.
Jak ktoś chce mocnych wrażeń niech lepiej poczyta sobie stosowne forum w GW.
A tak nawiasem mówiąc pierwszy raz od dziesięciu lat usłyszałem radio polskie i nie dziwię się, że mają poważne kłopoty finansowe. Handlują tam strasznymi gównami za pieniądze podatnika, a przecież tam powinna się odbywać ostra jazda, a jest jak u cioci na imieninach. Wielkie zmarnowanie. Jak wielką prowincją jesteśmy może się przekonać każdy, komu została jeszcze odrobina krytycyzmu i odwagi, kto otworzy sobie takie radio, nie mówiąc o telewizji.
Nie mam sumienia Robercie namawiać Cię do przeczytania książki byśmy tu mogli sobie pogadać, bo wiem, ile jest wspaniałych lektur obowiązkowych, a życie jest krótkie. Niemniej warto wiedzieć, co w trawie piszczy i robić pewne ustępstwa. Szczególnie, że „Masakra profana” jest krótka i czyta się łatwo.
Przypomina mi trochę skecze z „60 minut na godzinę” audycji kabaretowej emitowanej w radiowej Trójce w latach siedemdziesiątych. Słuchało się tego co tydzień, bo nie było nic innego i był to najwyższych wtedy lotów głos radiowy. Mam poczucie, jakby w dalszym ciągu była w Polsce cenzura i Ty to też zauważyłeś Robercie w rozmowach radiowych o książce Satwireja. Słowem, świat stoi otworem, a wpływy mamy cały czas peerelowskie. Zdałam sobie z tego sprawę, oglądając wczoraj na TVP Kultura „Wino truskawkowe”. Proza Stasiuka utonęła w nieporadności przedstawienia postkomuny, nawet przecież aktor klasy światowej, Jiří Macháček, tego nie przemógł.
Żeby nadmiernie nie obciążać Twojego łaskawego sumienia przeczytałem kilka jedynie fragmentów jakie znalazłem w sieci. Może za mało, ale wydaje mi się, że wbrew temu rzekomemu obrazoburstwu książki i posądzeniom o atak na religijność, jest zupełnie odwrotnie.Chwyt Stawireja to oswojenie sacrum, sprowadzenie go do bardziej ludzkich klimatów, wypreparowanie z tego wszystkiego co młode pokolenie odstręcza od religii. Ale gdyby i to zawiodło, to okazuje się bowiem, że nie wystarczy być ateistą, że to nie człowiek wybiera, a Bóg zdecyduje na kogo położyć łapę, który jest tam obiektywną rzeczywistością, i nie ma na to żadnej siły. Cała reszta, z tą klawo-ludzką Matką Boską, to tylko chwyty retoryczne, byle tylko w brednię wciągnąć niedookreślonego czytelnika. Są ponętni księża harlejowcy, są atrakcyjne msze rockowe, są tacy nowocześni księża – jak ten w wywiadzie – dowcipkujący z cudów, jest i Stawirej ze swoją masakrą. Tyle tylko, że jest to masakra literatury. Wbrew zapewnieniom autora, nie ma Allena, nie ma też Pythona.
Co by było, gdyby ci wszyscy ludzie, którzy życie oddali sztuce i wspaniale rozwinęli swój talent, dowiedzieli się nagle, że są toczka w toczę podobni do tych wszystkich dzisiejszych polskich autorów, z którymi się ich zestawia. Całe szczęście Woody Allen, ani grupa Monty Phytona nie dowiedzą się o istnieniu Stawireja.
Mnie tak naprawdę żal tylko wielkiej metafizyki, która w tej chwili jest ścierana takim lekceważeniem. Bo przecież, jak w antycznej Grecji schodził na ziemię Bóg, to „wyżej podnieście strop cieśle”. Natomiast to, że boskość jest niczym, że można sobie jaja robić, bo już wszystko wolno, to to nie jest żadne profanum, tylko najzwyczajniejsza tandeta. Diabły u Bułhakowa miały swoją wagę, przywracanie wagi światom równoległym przynależne jest literaturze. Ktoś o tak znikomej duchowości, jak Stawirej nie powinien ich ruszać, a ksiądz się chichrać i wtórować.
Ta książka jest genialna, zwłaszcza ten duży fragment życia w chacie pustelnika w lesie, o tej jego chorej córce, co to od dziecka była chora, a narrator udając głupiego opisuje, jakby nie rozumiejąc o co chodzi, że to od bicia notorycznego sadystycznego jej ojca, jest chora… Ale narrator narratorem, czytelnik przecież wie, o co chodzi!:) Autor ma u mnie bardzo dużego plusa!
Narrator tak to mniej więcej opisuje: Córka z trwogą zeszła z łóżka, ojciec ją zawołał do pokoju głównego, coś jej rozkazał, podeszła, wtem z nagła przywalił jej pięścią w nos, a potem wydarł się na nią, że wykonuje polecenia, tylko leży na ziemi! Wieczorem stary ojciec był w złym humorze, przywalił z piąchy dla żony, ale to go nie uspokoiło, poszedł więc do córki i prawem ojca tradycyjnego i z bogiem uświęconego wytrzepał jej skórę. Następnego dnia rano córka wyglądała jak kaleka, ale ojciec był zadowolony, że wypełnia prawo boże i że córka zostanie dobrze wychowana… W ten deseń:))) Chylę czoła przed autorem, że tak fajnie stworzył postać narratora, który do końca sprawia wrażenie, jakby nie pojmował co dzieje się w tej chacie!
Wiesz tajna, to zależy, jakie się ma oczekiwania wobec literatury. Największym błędem według mnie tej książki, który ją automatycznie przesuwa do literatury najniższych lotów jest konstrukcja, czyli składanka z wielu ledwo powiązanych ze sobą obrazków, a tym nie przyświeca żadna idea. Jednym z tych obrazków jest właśnie sadomasochistyczny epizod w ekologicznej rodzinie na obrzeżach lasu. Z jednej strony chciałby autor przekazać dwudziestopierwszowieczne poznanie człowieka (że zły wychów potomstwa rodzi patologie, że natura to też my), ale wulgaryzuje te współczesne osiągnięcia nauki, upraszcza i schematyzuje. Podczas gdy Sajnóg w „Chłopach” idzie właściwie w tej samej konwencji obrazowania, dowodzi, że chłop polski stoczył się poniżej każdego żywego organizmu na tej naszej planecie, to jednak robi to środkami artystycznymi. Stawirej nie jest artystą i tego nie potrafi, a tylko artyzm w tak karkołomnym zamierzeniu fabularnym dałby radę niesmakowi i nieudolności formalnej. Najlepiej Stawirej widoczny jest w wywiadach, kiedy mówi, że czemu nie, czemu człowiek nie ma być hedonistą jedynie. Oczywiście, ludzkość ma dążyć do szczęśliwości i bezkonfliktowości, ale to tak jak z tą pieczoną kaczką w „Doktorze Żywago”. Bohaterowie jedli, kiedy głód był wokół niemiłosierny i ona właśnie dlatego im nie smakowała. Nie może ludzkość osiągnąć szczęśliwości poprzez rugowanie empatii hedonizmem. A dzisiejsza lewica polska, jak i każda teraz lewica na świecie, idzie w hedonizm. Tak, że ja nawet już nie mogę być lewicowa, a bardzo bym chciała.
Czego innego oczekuję od literatury: (higienicznego stanowiska, czyli demaskowania poczynań ludzkich), co staram się w miarę moich szczupłych możliwości na blogu udowadniać, a nie prostactwa i banalizowania najnowszych, ozdrowieńczych prądów filozoficznych.
Przyszła wczoraj „ Sekretna historia świata”, ale jest bardzo gruba i myślę, że dopiero za dwa tygodnie ją na blogu omówię. Dzisiaj chciałabym na blogu przedstawić naturalizm u Dreisera, potem u Zapolskiej, bo wydaje mi się, że powinna być w dzisiejszej prozie jednak reaktywacja tego nurtu. Ja w każdym razie moje powieści w tym duchu piszę.
Wybacz tajna, że się nie wpisałam na Twój blog przy Stawireju, ale jakoś czułam się bezradna, bo stanowisz zupełnie inne stanowisko, analizujesz w książkach fabułę, która jest przecież jedynie pretekstem do pokazania rzeczy głębszych. Tak ja to czuję i dlatego nie może zaistnieć polemika, o którą na umierających blogach zabiegam.