GRZYBY

Przywiezienie z Krakowa grzybów przez starszego syna połączyło się nadchodzącymi urodzinami młodszego. Kiedy uruchomił mi playlistę w winampie, zjadłam po całodziennej głodówce pierwszą partię suszonych grzybów i za pół godziny miałam zjeść resztę z plastikowego pudełeczka. Położyłam się w łóżku kierując głowę w stronę komputera, gdzie geometryczne wzory o wściekłych, neonowych kolorach zmieniały się pod wpływem delikatnej muzyki wprawiając w nieustanny ruch ekranową przestrzeń.

Były identyczne, jak trzydzieści dwa lata temu w szpitalu na izbie porodowej. Po sześciu godzinach wysiłków by ujrzeć, jak wyrywają ze mnie drugiego syna, identycznego, jak pierwszego, owłosionego noworodka, ściskałam w dalszym ciągu w zaciśniętej pięści papierowy banknot, który miałam wręczyć pielęgniarce, jako zapłatę za podanie środka znieczulającego w trakcie zszywania krocza.
I tak szóstego marca o godzinie szóstej rano rozluźniłam pięść i banknot przeszedł do dłoni kobiety, która natychmiast przyniosła strzykawkę. Fraktale, niekończące się otwierające okna, które otwierały mieszczące się w nich kolejne okna, nieustannie, kalejdoskopowo wsysały mnie czystymi barwami rozszczepionego światła słonecznego. Miarowo, na zasadzie fotograficznej zasłony, unosiły mnie w przestrzeń nieba. Cały czas miałam uczucie, że umieram, że odchodzę, że Bóg jest celem, tym geometrycznym, nieprzyjemnym i nieustannie zmieniającym się kalejdoskopem.
Proces wsysania trwał bardzo długo, w tym czasie pogrążałam się w smutku i rezygnacji, że nie pozałatwiam tych wszystkich ziemskich spraw, które mam jeszcze tam na dole, że idę tam, gdzie jest zimno, obco i nieprzyjemnie. Mając do dyspozycji te dwa światy – psychodeliczną przestrzeń nieba i brudny koniec zimy przemysłowego, brzydkiego miasta – wybrałam dół i wtedy odczułam, że wciągająca mnie barwna gonitwa zmieniających się obrazów zwalnia i odpuszcza. Poczułam powolne obniżanie się mojego ciała, a niebo z abstrakcyjnym Bogiem zaczyna się oddalać.
Kiedy odnalazłam się na szpitalnym wózku odetchnęłam z ulgą, że żyję i że jeszcze nie pora umierać.

Wszystko to przypomniałam sobie teraz bardzo wyraźnie wchodząc w tę podróż uruchomioną Psilocybe Cubensis (odmiana Ekwador) i dziwiłam się, że wizualizacja winampu jest jaka sama, jak po Głupim Jasiu.
Toteż od razu weszłam w jakąś nieprzyjemną, być może pod wpływem tych wspomnień, ścieżkę zimna i nie wiedziałam też, czy cała ta stymulacja komputerowa nie jest skonsturowana tak, by mnie wyziębić, a potem dać mi ciepło. Kiedy opróżniłam plastikowe pudełeczko z drugiej porcji grzybów, na ekranie pojawił się przesuwający się lodowiec, a w kosmosie kołysał się schematycznie skonturowany święty Mikołaj w otoczeniu płatków śniegu. Wszelkie odgłosy burz, rzęsistych opadów łączyły się na ekranie z nieustannymi metamorfozami przenikających się tęczowych wzorów, barwnych plam, linii i kalejdoskopowych symetrii. Przenikliwe zimno zaczęło powoli ustępować, zamknęłam więc oczy i skupiłam się na dolatujących z głośników odgłosach ptaków i cykad. Te przyjemne doznania wspierały rytmicznie powtarzające się, narastające fale o określonej częstotliwości działające jak dostawcy ciepła. Tak, jakby obdarzano mnie czymś, czego nie ma, a co trzeba importować, sprowadzać z daleka. I wtedy pojawiły się różne postacie z mojego życia, z różnych jego faz, i wszyscy byli mili i dobrzy, wszyscy, cały korowód osób pojawił się widocznie tylko po to, by okazać mi życzliwość. A ja cały czas sobie obiecywałam, że po tej sesji grzybowej do nich się zwrócę, że będę reaktywować te wszystkie znajomości, że pierwsza je wznowię, bo wiem, że są mi tak przychylni. Jednak cały czas nieśmiało oczekiwałam wejścia w świat ducha, w świat idei platońskich, a to nie nadchodziło. Czasami śmiałam się, wybuchałam niepohamowanym śmiechem, ale równocześnie przyłapywałam się na tym, że ten mój śmiech nie jest spontaniczny, ale cały czas ironiczny. Dystansowałam się więc do mojego śmiechu i te krótkie, środkowe chwile sesji, kiedy w dalszym ciągu wzrastałam w tym stanie, w którym się pod wpływem grzybów i wspomagającej muzyki znalazłam, równocześnie dawały mi  niepotrzebne  poczucie panowania nad całą sytuacją. Rytmiczna muzyka krajała moją głowę. Niepohamowany proces skanowania mózgu, przejęcia go przez jakieś niezidentyfikowane siły stawała się mantryczna i monotonna, i nawet zaczęłam obojętnie traktować to, że niedługo już go nie będę miała i z pewną nawet ulgą czekałam, aż proces ten się sfinalizuje jak przy kompaktowaniu Outlooka. Chcąc wyjść z zamkniętego pokoju nacisnęłam eskape, by wyjść z programu, ale klawisz nie działał. Poczułam się trochę uwięziona, ale było to bardzo słabe poczcie zagrożenia, właściwie dominującym uczuciem była rezygnacja i poddanie się. Wszelkie obietnice wejścia w jakieś głębsze rejony świadomości były już nierealne. Ślizgałam się cały czas po powierzchni mojego życia, wszystko, czego doświadczałam w ostatnim tygodniu przychodziło jak niepotrzebne, psychiczne śmieci.
Upływała szósta godzina sesji i ja tkwiłam w tym zawieszeniu tak, jakbym wraz z programem komputerowym zacięła się i trwała w nieskończoność w niezdefiniowanej stagnacji.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii dziennik duszy i oznaczony tagami , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *