Ośmiuset pięćdziesięciostronicowa powieść Josefa Škvoreckýego jest tym, czym dla twórców argentyńskiego tanga perkal, czyli kwiecisty kreton sukienek tańczących kobiet. Materiał, z jakiego utkany jest niekończący się, o kompozycji otwartej, literacki pean na część jednostkowego życia bez względu na okrucieństwo losu, to właśnie taki delikatny, podlegający zniszczeniu mechanicznemu (podarcie), poprzez czas (wyblaknięcie), delikatny materiał, symbolizujący ludzką duszę.
Nie wiadomo, co oznacza tytuł powieści, interpretuje się go sloganem wymyślonym przez Stalina, jak i bardziej wieloznacznie nawiązuje do różnych systemów (zarówno reżimowych jak liberalnych), ale też i do wielkiej literatury, która też dusze kształtuje (tytuły rozdziałów to nazwiska Wielkich Duchów: Poe, Hawthorne, Twain, Crane, Fitzgerald, Conrad, Lovecraft. Zatem pejoratywny, jak i afirmujący wydźwięk nacisków na duszę w tej powieści zawarty w tytule, to też zapowiedź wielowarstwowości, wielowątkowości i wszelakiej obfitości powieści, którą czyta się z przyjemnością, byleby się tylko jeszcze nie skończyła.
Josef Škvorecký to rocznik mojej mamy, ale klimat powieści jest mi niesłychanie bliski, gdyż czas powieści obejmuje lata powojenne do lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Swojskość narracji komunistycznych czasów kontrapunktowana jest relacją pisarza z pracy akademickiej w Kanadzie i tak samo, jak tytuł, odczytuje się ją wieloznacznie. Rozpad na Zachód, gdzie można napisać i wydać wszystko i nikogo to nie obejdzie i reżimowy Wschód, gdzie nie można napisać wszystkiego, bo nikt nie wyda, a jak się wyda poza cenzurą to naraża się ludzi na nieprawdopodobne w stosunku do winy represje. I te dwa przeciwstawne bieguny spaja nieustanna dysertacja o wielkiej, nieprzemijającej literaturze światowej.
Swoboda literacka Škvoreckiego polega nie tylko na żenieniu antagonizmów, na swobodnym przeskakiwaniu z wątku do wątku, z jednej czasoprzestrzeni (okupacja hitlerowska) do korespondencji słanej z Czechosłowacji powojennej (Jan) akademickiemu profesorowi do Kanady, ale przede wszystkim na żywym, pasjonującym wyważaniu kompozycyjnym tych wszystkich elementów. Metoda pisarska Škvoreckiego, zwana przez krytyków metatextem, to nic innego, jak relacja świadka wydarzeń alter ego autora – Dannego Smiřického, i jego kolegów, kobiecych miłości, rozrastających się epizodów, często bardzo śmiesznych nawet w ich przerażających aspektach (dyskusje filozoficzne Maliny i Kosa w toaletach). Mimo pozornego chaosu, czeskiego bajania i opowieści na modłę J. Haška, J. Shebeena B. Hrabala, J. Šotola, nazwy rozdziałów, którym patronują wielkie nazwiska anglojęzycznej, literatury stanowią ramy dla tych wylewających się z nich, czeskich realiów.
Z barwności i wielości wątków, złotych myśli i intelektualnych smaków przepojonych erotyzmem i zmysłowością (Czeszki są najpiękniejsze i warte grzechu zawsze, w każdych okolicznościach na wszystkich kontynentach), wyłania się jednak cały czas pisarz delikatnie stymulujący, niczym mag i demiurg, poskramiający ten świat literacki, który na stronach powieści powołał do życia. Przeziera postawa pisarza, jego kredo życiowe, przede wszystkim smutek konstatacji, że w życiu poddanym działaniu historii nie ma za wiele wyborów. Mimo braku zaangażowania w ruch oporu, zarówno przeciw władzy hitlerowskiej, jak i komunistycznej, Danny jest zawsze indywidualnie przeciw, nie dla czynów bohaterskich, ale dla tego, że taki jest, że nie może być inny. Emigracja rozbiła osobowość pisarza, jego studenci nie są w stanie zrozumieć ani sytuacji krajów komunistycznych, ani stanu duchowego swojego wykładowcy. Nie rozumieją go rodacy, którzy pozostali w komunistycznej Czechosłowacji, śląc do niego listy, a cały kapitał mentalny, czyli wszystko, co przeżył w swojej ojczyźnie, powoli jałowieje, ulatnia się i zanika. Nie da się uprawiać niebezpiecznego zawodu pisarza w kraju policyjnym, jakim jest Czechosłowacja:
„(…) W takiej sytuacji pozostaje pisarzowi święta trójca możliwości: żyć z czegoś innego i pisać do szuflady, pisać dla dzieci oraz pisać bzdety. Pisanie rzeczy poważnych (w tej sytuacji tylko „tzw. poważnych”) to jedyna rzeczywista zdrada ojczyzny (i sztuki), jaką pisarz popełnia.„Pisarz to ten, który pisze”. Nie ten, który milczy.”(…)
jak i nie daje się w „wolnej” Kanadzie:
„(…) Od czasu do czasu, po książkach służących pożytecznej, przyziemnej grze, po tych miłych, sympatycznych książkach poprawiających humor, musiałbym stworzyć książkę z tego, co wyeliminowałem.
Jednak jestem już za stary na pisanie do szuflady.
I przez cały czas bym się bał. Strach wypędził mnie z tego kraju. Zdrowy strach przed szubienicą. I przed jej łagodniejszymi, subtelniejszymi, nie tak krwawymi odpowiednikami.”(…)”
Danny dostaje z Pragi listy od lewicującego Jana, który tak przedstawia sytuację literacką w kraju:
(…)”W końcu każda sztuka jest tajemnicą. A także: nie ma tylko sztuki wielkiej oraz „nie-sztuki” i niczego pomiędzy. Jest też sztuka mała, choć wcale nie bezwartościowa. Jeszcze raz Twój Chandler do Gardner a: „Mówić, że to, co piszesz, nie jest literaturą, to tak jakby mówić, że książka, która budzi w człowieku chęć jej przeczytania, jest nic niewarta. Jeśli jakaś książka, jakakolwiek książka, osiągnie pewną intensywność artystycznego oddziaływania, to staje się literaturą. Ta intensywność może być sprawą stylu, sytuacji, postaci, idei, zabarwienia emocjonalnego albo tuzina innych spraw. Może to być także zdolność doskonałej kontroli nad przebiegiem wątku, podobnej do zdolności opanowania piłki.”
Zrozum mnie dobrze: nie wymagam, żeby o autorze kryminałów pisano z takim samym szacunkiem i równie dużo, jak o wielkim poecie, albo żeby Vietviczka uznał Alenę Obdrżalkovą za geniusza. Ale nie znoszę, kiedy mówi się z ironią czy wręcz ze wzgardą o ludziach, którzy uczciwie włożyli w pisanie książki wszystko, co potrafią. Więcej nikt nie jest w stanie włożyć do książki. Ani Joyce, ani Natalie Sarraute. Faulkner powiedział kiedyś, że wszystkie powieści to rozbite statki. Wraki. I tak rzeczywiście jest. W każdej książce, nie wyłączając żadnej, znajdzie się coś niedoskonałego, śmiesznego, uwarunkowanego okresem jej powstania – tak jak każdy człowiek, bez wyjątku, jest w czymś niedoskonały i śmieszny, jest niewolnikiem swych czasów i środowiska. Ale jeśli jest to człowiek uczciwy i jeśli jest to uczciwa książka, to nikt nie ma prawa do ironii czy wręcz do wzgardy. Kto naprawdę kocha literaturę, temu raczej jest żal, że autor z czymś sobie nie poradził. (…)”
I mimo taryfy ulgowej dla kolegów pisarzy, Jan nie wytrzymuje:
„(…) Ja już nie mogę. Znów rozkręca się znana, koszmarna karuzela: młodzi grafomani, godzący się na wszystkie skreślenia, byle tylko zobaczyć się w druku. Każda młodość pewnie jest taka. My też się godziliśmy, więc nie mam prawa mieć im tego za złe. Ale już nie mogę. I zarzucam posiadaczom władzy, że cynicznie wykorzystują głód grafomanów. Bo ja, Danielu, wreszcie zdobyłem pewność, że można się wystawić na każde ryzyko wolności, ale ryzyko niewoli jest dla człowieka zabójcze.
Ja już nie mogę go znieść. Nie piszę. Co gorsza – nawet do szuflady. Tylko czasem czytam, co piszą – tacy młodzi, a takie wiecznie stare świnie. Jak łatwo by było o tych ich wypocinach satirám scribere. Ale już nie mam siły.
Znów do mnie powraca mój nocny koszmar: gablota u Rupa. Kto właściwie wygrał tę wielką wojnę, Danielu? Kto wygrał tę głupią i straszną wojnę?
[fragmenty w tłumaczeniu Andrzeja S. Jagodzińskiego]
mam tu po mamie „Puls” 1982/83, numer 17 i są Skvoreckiego dwa eseje. Kiedy je, pamiętam przeczytałam kilka lat temu, natychmiast pożyczyłam wydany w 2008 w Polsce opasły tom (dwa tomy w jednym) „Przypadki inżyniera ludzkich dusz”. Niestety, czytałam dawno i nie mam już książki, ale postaram się coś przypomnieć.
Josef Skvorecky zdaje się nie współpracował z „Kulturą” paryską i był zupełnie nieznany.
Samizdat samizdatowi nierówny. Havel powiedział, jak dawał medal Skvoreckemu (jest na tym linkowanym filmie), że to za ciągłość kultury czeskiej. Myślę, że w Polsce samizdaty miały bardziej charakter moralizatorski i walczący, podczas gdy czeski bardziej artystyczny i dalekowzroczny.
Skvorecki nie zarabiał na nich nic, wydawał z profesorskiej pensji, słał do Czechosłowacji w opakowaniach proszku do prania. Wyśmiewa się zresztą z tych wszystkich konspiracyjnych zabiegów w „Inżynierze”. Ta działalność mi przypomina trochę właśnie dzisiejsze blogi, gdzie nie ma cenzury, pisze się, co ma się do napisania, istnieje tylko autocenzura, a wszystko służy jedynie samorealizacji duchowej i potrzebie wewnętrznej.
To przypominaj sobie, Hortensjo. W końcu to zaledwie trzy lata. To co ja mam powiedzieć.
nie chciałabym się zajmować genezą powstania „Inżyniera’, to jest wszystko skomplikowane „wiela by gadać’, wiadomo, że w Czechosłowacji restrykcje były jeszcze ostrzejsze niż w Polsce, emigrantów skazywano na niebyt i na wszelki wypadek dawano im zaocznie wyroki śmierci lub więzienia, jak dzisiaj fatwa ajatollaha Chomeiniego dla Salmana Rushdiego. Więc tak naprawdę, nic się w tej materii nie zmienia. Moja znajoma na Facebooku, Bianka Rolando linkuje pomysł hackerów, którzy chcą wystrzelić w Kosmos własne satelity, by nikt w necie nikogo nie cenzurował i blokował. Oby nadal blogom nic nie groziło.
Natomiast Josef Škvorecký (przeklejam z ptaszkami, bo Czesi bardzo lubią swoje ptaszki, nie to, co dzisiejsi emigranci polscy, którzy nawet wiersze piszą bez ą i ę) dramatyczną historię czeskiego społeczeństwa po wojnie, przez lata pięćdziesiąte po los czeskich emigrantów w Kanadzie, do lat siedemdziesiątych. I tak jak piszesz, chodzi głównie o artyzm. Bo np, ta cała czeszczyzna pomieszana z językiem angielskim, to jakiś przecież nowy meta język, a tam, jak pamiętam wstawek pisanych po czeskoangielsku jest mnóstwo. Nie wiadomo, jak to brzmieniowo wypadło, bo czytałam tylko tłumaczenie.
Może jestem uczulona, właściwie dlatego, że źle znam angielski, wprowadzało mnie to w Stanach w zupełną niemotę i wstyd, szczególnie, jak pojechałam do Nowego Jorku do mojej kuzynki, a tam sześcioletni Maciuś tak strasznie kaleczył polski mieszając ciągle polskie wyrazy z angielskimi i ja zaraz usłyszałam siebie, że ja tak podobnie… Nie wiem, ale ten slanag dla mnie brzmieniowo był bardzo brzydki.
W tłumaczeniu Jagodzińskiego wygląda to między innymi tak:
„(…) – Jak mogli nie poznać, że jesteś z Kanady?
– A po czym mieli poznać? Ou, aj si! Ty myślisz, że po tym rodzaju tiszertki? Ale możesz je dziś zobaczyć w Pradze ewryłer. Wiele dziewczyn ma dziś na Zachodzie rilejtiws.
– Walutowe dziewczyny też je mają – dodał pan Pohorsky. – Dostają je od cinkciarzy.
– Nie miałem na myśli tiszertki – zaoponowałem. -I mean the way you talk.
Debilinka zamyśliła się głęboko.
– Tak? To mi nawet nie krosnęło przez głowę. Łel, ju noł, ja jestem strasznie seseptibl na to, co słyszę. Jak tam przez tydzień entertejnowałam mamę i wszystkie te ciotki, i kazns, i frends, to prawie całkiem zapomniałam angielskiego. Łel, wyobraź sobie coś takiego: w drodze powrotnej spotkałam w samolocie dwie Brytyjki i łudżbiliwit? Przez cały czas w angielski miksowałam czeskie słowa! Iwn całe zdania!
– Coś ty, naprawdę?
– Szur! Forcznetly potem zrobił na mnie pas jeden Czech z Szikejgo, więc nad Niufaunlend już znowu mówiłam normly.
To rzeczywiście był serprajs.(…)”
Ale dla mnie właściwie najuważniejsze jest to s p o ż y t k o w a n i e. U Škvoreckego najważniejsze jest ocalenie siebie poprzez spisanie w końcu siebie, bo te wszystkie, nawet najdalsze, około tematyczne problemy kręcą się wokół jednak Dannego, czyli pisarza. Mnie to bardzo imponuje, cichłabym tak pisać, jak świadek, jak ewangelista, niczego więcej nie chcę od literatury. I w pisaniu obowiązuje ten sam proces twórczy jak w malowaniu. Stajesz i otacza cię niesamowity nadmiar. I tylko rzecz jest w wyborze, jak przy szwedzkim stole. Ważne, by jeść zdrowo, smacznie i by się nie porzygać z obżarstwa.
Te wszystkie barwne opowieści, kolaże z obyczajowych obrazków na uniwersytecie w Kanadzie, romans ze studentką Ireną, nawroty do hitlerowskich czasów, które przecież są jedynie ciepłym doznaniem młodości i pierwszych kontaktów seksualnych Dannego, to w konsekwencji tylko proustowskie pytanie o czas, o jego upływ i o możliwość jego utrwalenia. W sumie, to Škvorecký pisze Księgę jak ci wielcy, którzy patronują poszczególnym rozdziałom. Robi to współczesnymi środkami, po dokonaniach i odkryciach formalnych Joyce i Becketa. Dobrze, że nie przedstawia miażdżącej krytyki komunizmu, chociaż o Sołżenicynie, jak pamiętam, jest dużo, chociażby w absurdalnym zaprzeczeniu istnieniu obozów koncentracyjnych przez jakiś czeskich komunistów, których śmiesznie cytuje. Bardzo mi się podobały listy słane do Dannego do Kanady, jest ich podobno ponad czterdzieści, które niejednokrotnie, jak w serialu telewizyjnym, dopowiadają dalsze losy bohaterów, których poznajemy w czasie wojny. Szczególnie tego czeskiego pisarza, Jana, i mieszkańca wsi czeskiej, Lojzy.
Lojza pisze niegramatycznie i nieortograficznie, co Jagodziński uwzględnił. Na dodatek pisze o wielkich dobrodziejstwach komunizmu w dostępie do kultury (chodzi do kina i teatru). Jest rasistą, nie znosi Cyganów, którzy podobno okradają Spółdzielnię, w której pracuje. Pisze bardzo śmiesznie o Cyganach:
„(…) Są to złodzieje i brudasy obdartusy upijają się i biją i nic nie umią tylko grać na skrzypcach.(…)”
Jest na Chomikuj słuchowisko: Josef Skvorecky – “Saksofon basowy”mp3
Bardzo dobre.
Właśnie ukończyłam czytać Josefa Škvoreckiego „Tankový prapor” (1954), w Polsce wyszedł pod tytułem
„Siódmy batalion czołgów” w 2004. Napisany wcześniej, niż „Inżynier” jest tak samo biograficzny i występują te same postacie: główny bohater Danny Smiřický i Podporucznik Růžička z Podporucznikiem Maliną, znanymi z dialogów w klozecie w „Inżynierze”.
Danny jest studentem, odbywa obowiązkową służbę wojskową i jego ostatnie sześć miesięcy jest tematem powieści. Jest też historia miłości Dannego do żony szefa, nie tak silnej, by była powodem przebywania w wojsku nawet o minutę dłużej. Bardzo ciepła powieść, mimo przerażających epizodów (śmierć filigranowego Malutkiego Diabła, czyli
Majora Borovički w szambie).
„Czołgowy batalion” zekranizowano w 1991 (reż Vít Olmer) pod tym samym tytułem, co książka, ale nie ma go nigdzie, ani nie ma też napisów.
Słuchowisko wyjątkowo dobre. Nie ma kiedy tego wszystkiego czytać.
Masz rację, to ciepło jest specyficznie czeskie. Bo przecież Hrabal też pisze o rzeczach strasznych, które nigdy nie odczłowieczają się, zawsze istnieją w ramach człowieczeństwa i dzięki temu Zło nie oddziela się, i nie alienuje, jak w sf.