Nie można powiedzieć, że w reżimie komunistycznym awangarda nie miała się dobrze. Może dzięki niezrozumieniu mogła rozkwitać równolegle ze wszystkimi zachodnimi nurtami sztuki drugiej połowy dwudziestego wieku, uprawiając bez przeszkód politycznych wszystkie jej gatunki: neodadaizm, ekspresjonizm abstrakcyjny, pop-art, akcje Fluxusu, poezję konkretną, poezję dźwiękową, minimal art, postminimal art, happeningi, performance, sztukę video.
Kiedy na początku lat siedemdziesiątych rozpoczęłam studia wrocławskie, odłam tych, którzy nie uprawiali malarstwa „oliwnego” – profesorowie, asystenci i studenci roczników starszych – podejmowali w swojej działalności artystycznej właściwie wszystkie te nurty, które zobaczyłam wczoraj na wernisażu w Katowickiej BWA. Może malowanie gównem nie było tak rozpowszechnione (pytanie, dlaczego), natomiast sperma artystów była zamykana na wystawach w gablotach, w woreczkach foliowych i stanowiła bardziej relikwię, niż materię do tworzenia, jak w wypadku Lizène’a, stosującego wydaliny z ciała jak farbę.
Ale dzisiaj zastanawiam się nad czymś innym: czym różniła się i różni w dalszym ciągu kontestacja artysty świata zachodniego od tej, kontestującej przecież niewolę pół wieku temu we Wrocławiu artysty reżimu komunistycznego.
Wśród rupieciarni artefaktów – wśród których chyba Jacques Lizène nie ominął żadnego gatunku rzemiosła artystycznego, by móc go sprofanować – był też przykład malarstwa „oliwnego”: portret Leonida Breżniewa z zasłoniętym czarną tkaniną portretem Edwarda Gierka. Politycy, namalowani realistyczną techniką klasycznego malarstwa olejnego na płótnie złączyli się uściskiem wyciągniętymi do siebie rękami.
Być może był to wybór tylko na rzecz tej polskiej wystawy, niemniej wszystko, co zaprezentował Jacques Lizène stawało się tu natychmiast magicznie przewrotnością i zaprzeczeniem pierwotnego przekazu.
Prezentując „Instytut sztuki głupiej”, „niepotrzebnej”, „nieciekawej”, powołując do istnienia wszystkie „rysunki byle jakie”, „rzeźby bez wartości”, „malarstwo bez wartości”, traktując je bez litości jako „stos obrazów” zsunięty pod ścianę, jako „grubą warstwę obrazów”, Belg uzyskał coś na opak bardzo sympatycznego i dziecięcego, dla którego zabawa jest jedyną możliwością istnienia. Obrazy są pełne namalowanych, uśmiechniętych członków, ale z aktu przecięcia nasieniowodu, któremu poddał się w młodości by nie infekować świata swoim potomstwem, zrobił wiele dokumentacyjnych prac pozornie go lekceważąc. Wazektomia symbolicznie uzmysławia wszelkie niedokonania artysty. „Jem, trawię, wydalam, maluję, sprzedaję obrazy, żeby móc jeść” – mówi artysta w wywiadzie, ale samo zaistnienie na świecie jest permanentną odmową obecności. Uprawianie malarstwa neo-naskalnego nie jest krytyką barbarzyństwa czasów współczesnych. Malowanie murów gównem, którego odcienie artysta pozyskiwał dzięki specjalnie dobieranym potrawom barwiącym każdego dnia inaczej jego odchody, to nie policzek wymierzony mieszczaństwu, ale przemożna potrzeba scalenia się i samowystarczalności. Plucie w obiektyw kamery to nie wykorzystywanie masochistycznych potrzeb odbiorcy, a manifestacja wolności, dumy ze swojej śliny. Nic właściwie nie jest krytyką, jedynie naigrywaniem się, szyderstwem dobrotliwym i osobistym. Lizène poleca zakup swoich obrazów tylko po to, by kolekcjonerzy posiadający jego obrazy malowane bez talentu, mogli docenić te, które posiadają. Niska samoocena nie jest żadnym samobiczowaniem, ani fałszywą kokieterią. Ten równoległy świat, który pół wieku artysta prezentuje na pokazach, wystawach, happeningach i filmach video nie jest ani walczący z innymi formami wypowiedzi artystycznej, ani jej zagrażający. Jacques Lizène uprawia swój ogródek konsekwentnie, całe życie wchłaniając w całości po to, by zamienić nieznośną lekkość bytu w sztukę. Wszystkie pocięte krzesła, meble, twarze, przedmioty kultu religijnego pożenione z odległymi im logicznie z zupełnie innymi, „z innej parafii” częściami, tworzą na wystawie niepokojący, jednak niesłychanie ciepły klimat czegoś, paradoksalnie bliskiego i ludzkiego. Nieludzki świat Lizène tylko poprawia na swoją miarę, robi wielkim wysiłkiem co może, by dało się w nim żyć. Wszelkie inkrustacje naskalnymi rysunkami potęgują jeszcze efekt nie tyle szaleństwa, co określenia świata alternatywnego, gdzie wszystkie niepotrzebne rzeczy mają zastosowanie bardziej swojsko i domowo.
Kiedy wczoraj wieczorem weszłam na otwarcie wystawy do BWA, był już pokaźny tłum katowiczan oczekujących wejścia artysty. Niebawem się pojawił szczupły, mizerny człowieczek w ciemnych spodniach w ciemnej marynarce, czarnej koszuli z czarnym krawatem. Na głowie miał czapkę z daszkiem, która go zasłaniała i przy zawsze pochylonej głowie chroniła jego prywatność. Przemknął przez tłum jakoś nieśmiało i niepozornie, wszedł do kabiny, gdzie miało odbyć się powtórzenie happeningu z 1970 roku p.t. „6000 szklanych kul na podłodze” i wysypał z żółtej skrzyni te 6000 kulek, które potoczyły się posadzką wylatując z kabiny. Podniosłam dwie i chciałam je wrzucić z powrotem do skrzyni, ale Lizène zaprzeczył gestem, więc wrzuciłam je nic nie rozumiejąc po francusku bezradnie do torebki. Reszta kul – 5998, posłużyła artyście do udowodnienia, że na tak rozsypanych, szklanych kulach nie można chodzić i że artysta się niebawem przewróci. Ale tego wieczoru artysta miał sztywne, wypastowane, czarne buty skórzane i chodził bez problemu po tych kulach, i się nie przewrócił. Zgromadzony tłum podążył za artystą, który po tym nieudaniu wszedł poza ogrodzone, do powystawianych pod ścianą gipsowych rzeźb Chrystusów, Matek Boskich, Buddów i świętych wszystkich innych religii pociętych wzdłuż lub wszerz na kawałki i następnie sklejonych z kawałkami innych rzeźb i włączył stojący tam – obok różnych szczotek, przepychaczy ustępów i mopów – ogromny odkurzacz i przejechał nim podłogę galerii. Potem otoczyliśmy wielki, metalowy komin podłączony do butli z materiałami łatwopalnymi, do którego artysta i goście wernisażowi wrzucali zapalone zapałki oraz ognie sztuczne, ale nic nie wybuchało.
Jedyne, co udało się tego wieczora, to uroczyste powitanie wszystkich notabli naszego miasta, którzy w hołdzie dla belgijskiego, sławnego artysty, przybyli na wernisaż. Artysta robił co mógł, by temu przeszkodzić, w końcu zaśpiewał do mikrofonu jedną ze swoich anty-piosenek i zatańczył anty-taniec, nakazując publiczności oklaskiwanie notabli, i szybko zniknął.
Kolejka, która uformowała się do nalewanego z butelek piwa zatuszowała jego nieobecność. Reszta wernisażowiczów otoczyła miejsce, gdzie stały kieliszki z czerwonym winem i sery z chorągiewkami,
I właściwie tylko ta konsumpcja się udała zgodnie oczekiwaniem gości, ale była jakoś poza całą imprezą, osobną i niemającą już nic wspólnego z Jacquesem Lizène, osobnym jeszcze bardziej.
zdjęcia autorki bloga