Debiut prozatorski Justyny Bargielskiej jest natury dziennikarskiej, a nie artystycznej, natomiast wszelkie środki wyrazu, jakie zawdzięcza doświadczeniu poetyckiemu są tutaj jedynie ozdobnikami, a nie budulcem tego utworu.
Przede wszystkim zawartość znaczeniowa „Obsoletek” jest nikła, rozdmuchana do histerycznych rozmiarów problemu medycznego, który najprawdopodobniej jest tej samej wagi co wszystkie traumy wskutek nieszczęść, które przeżywają obie płcie. Jak zresztą sama autorka przyznaje, przeżycia i ich nasycenie po stracie (dziecka, nogi, kota) to sprawa indywidualna, dla jednych przerobienie żałoby nie jest psychicznym problemem, dla innych raną do końca życia.
Książka składa się z luźnych obrazków i może to jest jej największa wartość, że Justyna Bargielska nie zadręcza czytelnika martwymi płodami cały czas, tylko daje ulgę czytelnikowi w postaci martwego kota, ptaka, martwej babci czy 14 letniej dziewczynki rozbitej na motorynce. Niemniej katalog nieszczęść zgromadzonych w książce miesza się z powszednim życiem dwuznacznie (sielskie obrazki kąpieli dzieci w basenie warszawskiego apartamentowca z plastikową Matką Boską) i właściwie trudno zrozumieć w tej chaotycznej narracji intencję autorki. Bohaterką, narratorką książki jest matka tych dwojga małych dzieci, z których jedno podrzuca do opiekunki, drugie do przedszkola, by zająć się – jak prawdziwej czynownicy w epoce ubiegłej należało – pracą społeczną. Nie wiadomo, dlaczego powołanie bohaterki, jak i jej przyjaciółki Bronki do zakonu obsoletek ma miejsce i dlaczego jest to tak społecznie paląca sprawa, a wypuszczanie balonów z helem, budzące całkiem słuszny sprzeciw narratorki („spierdalacie dziwki” ) wobec tej upupiającej i piknikowej imprezie plenerowej jest mimo wszystko tak namaszczone i chwalebne. Narratorka jest ze swoim artystycznym i przenikliwym widzeniem świata jak najbardziej za wszelką jałową obrzędowością, za robieniem pogrzebów w szpitalu w obecności księdza nienarodzonym płodom, za rejestracją fotograficzną martwych płodów przez osoby trzecie, tak, jakby poszkodowani w dobie aparatów cyfrowych sami nie mogli sobie tych palących potrzeb psychicznych zaspokajać.
Dzisiejszy świat jest pełen dziwactw i rolą artysty jest je odsłaniać i uwydatniać, jednak komentarz odautorski jest tutaj jednoznaczny: dziwactwa, które umożliwia zaawansowana technologia medyczna zostają pod pretekstem jakiegoś rzekomego i niezbędnego dzisiejszej kobiecie dobra, w postaci rozdmuchania i nadmuchania (balony) jej nieszczęść, utrwalona. Trzeba pamiętać, że nie tak dawno kobieta skacząc z szafy w akademiku – kiedy zastrzyki studenckiego ginekologa nie pomagały – witała poronienie z ulgą i radością. Herta Müller opisuje w swoich powieściach makabryczny i niezwykle bolesny sposób spędzania płodu za pomocą wkładanego do macicy drutu z żyłką do robótek włóczkowych, z którym kobieta rumuńska (i sama pisarka) chodziła kilka tygodni, aż do skutku.
„Obsoletki” to książka napisana przez sytą dla sytych. „Powiedziałam anestezjologowi, że chyba przestało działać znieczulenie” – Chyba?
Nic w książce nie ma o wielkim bólu, jaki kobieta doznaje roniąc płód. O fizycznym, realnym, wielkim cierpieniu równym bólom porodowym niezależnie, czy ciąża jest pożądana, czy nie. Ujmując się za losem kobiet Justyna Bargielska rozprasza się na zupełnie nieważne imponderabilia mające w sposób żartobliwy rzecz przybliżyć i dzięki zmiękczającej go ironii, uprzystępnić i chyba upiększyć. Szkodliwa jest wymowa tej książki, zabawowej i w pewnym sensie nieetycznej. Wszelakie komitety i stowarzyszenia niosące ulgę cierpiącym kobietom rozpraszają problemy, zastępują je namiastkami, mnożą niepotrzebną urzędowość i pod pretekstem pomocy demonizują nieszczęścia zamiast je wyciszać. Wszelkie nieprawidłowości funkcjonowania organizmu ludzkiego nie zniwelują działania społeczne, towarzyskie i religijne, hordy pocieszycielek, grup wsparcia nie zastąpią dobrze funkcjonującej pomocy medycznej. Materią tej szczupłej książeczki jest egzaltacja, być może zasadna dla lokalnych wspólnot skupionych wokół wszelkich charytatywnych inicjatyw kobiecych, które na przestrzeni wieków ludzie powoływali do istnienia. Natomiast waga problemu nie ma nic wspólnego z walką toczoną w obronie kobiet np, przez Tadeusza Boya-Żeleńskiego i Irenę Krzywicką w ubiegłym wieku. Wpisuje się natomiast bardzo dobrze w dzisiejszą katolicką histerię walki z aborcją i walki z zapłodnieniem in vitro wspierając swoim sentymentalnym tonem siły konserwatywne, hamujące zdobycze medycyny XXI wieku. Dzieło sztuki powstałe na takim materiale winno skupić się na jednostkowym przypadku straty u kobiety, a wnikliwe studium jej przeżyć mogłoby uzmysłowić wagę problemu i odsłonić mechanizm działania macierzyństwa z całą jego zwierzęcością.
Niestety, „Obsoletki” ograniczając się jedynie do bardzo pobieżnych, klawym językiem zarysowanych kilku zasłyszanych przypadków poronień, nie stają się ani książką osobistą, ani uniwersalną orędowniczką anonimowego kobiecego losu.
To mylna droga literacka Chutnik i Gretkowskiej. Nagradzana przez Państwo, a nie przez Sztukę.
Zastanawiam się, czy czytałyśmy te samą książkę, chodzi o “Obsoletki” Bargielskiej.
Z przykrością muszę stwierdzić, że przeraziła mnie Pani recenzja. Z jakiś tam względów nie dysponuje Pani minimalną wiedzą konieczną do recenzowania tego typu pozycji literackich.
Po prostu Pani nie jest w stanie ich zrozumieć, może dlatego, że jest Pani “za stara”, może dlatego, że nigdy Pani nie poroniła a może dlatego, że “roniła” Pani wielokrotnie korzystając z “osiągnięć współczesnej medycyny”.
Uważam, że jeśli już Pani koniecznie musiała zabrać głos w dyskusji nad “Obsoletkami” powinna Pani krótko i szczerze napisać “Nie rozumiem tej książki”.
[XXXX]
Napisałam, bo zrozumiałam tę książkę.
Jeśli pyta mnie Pani, czy mam jakieś doświadczenia zgodne z treścią tej książki, odpowiadam, że mam. Pierwszą ciążę po ślubie z moim obecnym mężem poroniłam w akademiku. Dwie koleżanki, z którymi mieszkam w pokoju zawiadomiły pogotowie ratunkowe. Miałam już imię dla dziecka (Róża, imię mojej lalki z dzieciństwa), miałam wielkie plany i wielką miłość. Napisałam wtedy cały cykl wierszy o przeszkadzających studentach w akademiku mojemu dziecku, które spało w brzuchu. Iwonka wbrew moim intencjom (byłam nieprzytomna, a krew się ze mnie lała strumieniami, to był czwarty miesiąc) powiedziała wszystkim w akademiku, że to wyrostek robaczkowy. Być może wiedziała, co mówi. Już w karetce lekarka potraktowała mnie ostro i oschle, z drwiną, nie mając według niej żadnych wątpliwości, że spędziłam sama ten płód. Podobnie było w szpitalu, lekarze byli antypatyczni i opryskliwi. Kiedy przyczołgałam się po pierwszych obdukcjach (nikt tam się nie spieszył, jakby to potworne cierpienie, które do dzisiaj pamiętam lepiej, niż potem dwunastogodzinny poród mojego pierwszego syna należało mi się, jako kara) do szpitalnego klozetu, wydałam dziecko na półkę klozetową (wtedy muszle miały takie jeszcze półki i można było oglądać wydaliny). Długo zastawiałam się czy pociągnąć za sznurek (wtedy spłuczki posiadały sznurek z przedwojennym niemieckim porcelanowym uchwytem), czy wyjąć i zanieść by mi go włożyli, bo może żyje, oddycha, i pociągnęłam, i zapłakana wytoczyłam się z kabiny. I ten potworny ból, bez żadnych środków znieczulających, ustał.
W trzy miesiące po poronieniu zaszłam w drugą ciążę. Bardzo się ucieszyłam, mimo, że to był rok dyplomowy. Wcześniej napisane podanie o tok indywidualny zostało zatwierdzone (byłam bardzo dobrą studentką) i jeździłam tylko na konsultacje do promotora z Gliwic do Wrocławia zostawiając w lodówce odciągnięte z piersi mleko na cały dzień. Drugie dziecko urodziłam po czterech latach. Nie usunęłam nigdy żadnej ciąży. Dwóch synów karmiłam piersią. Ciąża jest dla kobiety bardzo twórczym okresem i bardzo przyjemnym. Na pewno bym miała więcej dzieci, gdyby nas na to było stać. Dostaliśmy mieszkanie po 11 latach oczekiwania dzięki wybuchowi w Gdańsku „Solidarności” (prezes przestraszył się i dał) jak mieliśmy już dwoje dzieci. Przy pierwszym dziecku prałam pieluchy w zimnej wodzie i gotowałam w garnku, bo mięliśmy tylko umywalkę na półpiętrze w familoku, gdzie były jeszcze ustępy jak w wiejskich wygódkach: deska drewniana i dziura.
Książka Justyny Bargielskiej jest dla bardzo wąskiego kręgu odbiorców przewrażliwionych i roszczeniowych. Utrwala etos dzieci nienarodzonych szkodliwie i nieludzko. Pani zdanie przypuszczające, że „a może dlatego, że “roniła” Pani wielokrotnie korzystając z “osiągnięć współczesnej medycyny” jest nieludzkie i w domniemaniu zawiera już osąd. Nigdy bym nie dokonała aborcji, natomiast nigdy nie potępiłabym kobiet, które to robią. Nie nam o tym rozstrzygać i osądzać, jakie potworności los niesie kobietom, a ta książka „Obsoletki” jako głos w sprawie kobiecej jest wysoce szkodliwy.
Polecam film „Matka”, jest za darmo na iplex.pl http://www.iplex.pl/filmy/matka,1696
o prawdziwych zagrożeniach płodu, ale takiego, który nie został wyskrobany.