Tak jak napisał Grzegorz Jankowicz, w prozie Stasiuka widoczny jest wyraźny przełom, oczekiwany i z ulgą witany. Wszelkie Dukle, postkomunistyczne dziury polskie i z rozpadłych demoludów zakątki, jako cel podróży pozostają, ale Andrzej Stasiuk już po nich, jak dawniej się nie ślizga, nie egzaltuje, nie estetyzuje wmawiając czytelnikowi, że to tylko romantyczne ruiny. W „Dzienniku pisanym później” po raz pierwszy gówno autentycznie śmierdzi, ścieki cuchną. Ruiny pokrywające się z biegiem czasu zielenią chwastów są jeszcze bardziej przerażające poprzez niemożność ich zabliźnienia, niż wtedy, gdy się nimi stawały.
„Dziennik pisany później” jest wstrząsający. Najprawdopodobniej to „później”, ta artystyczna obróbka, której pisarz poddał materiał przywieziony z podróży, zaważyła na głębi tych z pozoru banalnych obrazków rejestrowanych jakby mimochodem. Ot, dziecięcy bucik zabłąkany w piasku, ot, zdjęcie papieża wymiecione spod łóżka brudnego albańskiego hoteliku pamiętające papieską pielgrzymkę w Albanii. Ten „łan zboża” w Licheniu, złoty łańcuch na piersi Albańczyka, spaślaki morderców politycznych:
„(…)Czułem strach. Wypalone domy z roślinnością w środku, starzy ludzie i wojna, wojna, wojna, chociaż od dziesięciu lat panował spokój. Ale bałem się. Chciałem rozmyślać o Andriciu, o herezji bogomiłów, o zimowej olimpiadzie, o muzułmańskim kraju w środku Europy, ale widziałem nalane gęby wojskowych i polityków. Ta niedawna rzeź kojarzyła mi się z obżarstwem i pijaństwem. Mladić na zdjęciach wyglądał jak wieprz, Karadżić wyglądał jak wieprz, Tudman wyglądał jak wieprz przebrany w operetkowy mundur. Milośević, zanim umarł, wyglądał jak wieprz, który chudnie. Opuchnięci, obżarci, otyli, otłuszczeni, w garniturach. Wieczorne obżarstwo, chlanie, smród brudnych skarpetek i bełkot. Jechałem przez wojenny kraj i bałem się. Oni wszyscy umarli albo się ukrywali, ale czułem ten zapach w powietrzu. Skarpetki, spocone pachy, tłuszcz i gorzała. Wypalone dziury w obrusach, gdy przysypiali z papierosem. Prawdziwi mężczyźni.(…)”.
Kreśląc syntetyczną kreską sylwetki ludzi, na których składa się mijany, animowany tłum wchłaniany wrażliwym okiem Stasiuka, pisarz stara się nie odpowiadać na pytania nasuwające się w trakcie obserwacji: przechadzających się po rajskim Licheniu pielgrzymów, niemych pasażerów albańskich autobusów, właścicieli domów zadbanych przez albańskie kobiety i alfonsowatych mężczyzn, których sprośne twarze odnajduje w głupich twarzach polskiej wsi. Tam na Bałkanach twarz utajona w tłumie, w którym nikt nie rozpozna, kto zabijał jest bardzo podobna do polskiej twarzy, o której wiadomo, że nie zabijała. Wszystko u Stasiuka jest podskórne, pełne jakiegoś egzystencjalnego znużenia, jakby pisarz niedowierzał swojej percepcji, jakby rejestr świata, w którym przebywa był nie jego, z racji wstydu rodzącego się zawsze w bezradności.
W części polskiej – kiedy Stasiuk pozostawia już Srebrenicę, Medziugorie, Sarajewo by nie pytać, dlaczego strzelano do biegnącego dziecka, dlaczego pół wieku po holocauście, kiedy wszyscy wiedzieli, że to nie może się powtórzyć, powtórzyło się jak gdyby nigdy nic – szuka powinowactw. Bośniackie zbrodnie są już zapieczętowane jedynie w nieusuwalnym z „powietrza” niepokoju tych ziem, Stasiuk wraca do Polski, przesuwa się po niej leniwym krokiem ciężkiej degustacji, tropiąc grę pozorów, nawiązania i pokrewieństwa bałkańskie, ale i z przerażeniem odkrywa ten wiszący w „powietrzu” identyczny niepokój polski:
„(…)Ale tak musiało być, bo młodzi zawsze mają we krwi jakąś chemię pomieszaną z poczuciem nieśmiertelności. Gdy nie ma wojen, giną na motorach. Może bóstwa świata wciąż domagają się młodych ofiar, ponieważ zwykła śmierć jest nic niewarta? Osiem, dziewięć godzin. Od rzeki szedł mulisty opar. Wokół latarni przed remizą wirowały kłęby jętek jednodniówek. Nad ranem ich ciała chrzęściły na asfalcie. Wydzielały rybią woń. To wszystko się powtarzało. Chłopcy na motorach. Rytm. Tylko było słabsze, udawane, pozbawione nieuchronności, po prostu z nudów. Wróciłem i nie mogłem spać. Nasłuchiwałem, kiedy nadjedzie następny. W ustach smak benzyny. Moja ojczyzna była wsią pogrążoną w marzeniach. Leżała w Poznaniu na wznak i drapała się w pachę. Wstałem o szóstej i znów bez śniadania poszedłem na parking, żeby jak najszybciej wyjechać. Było jeszcze pusto, ale zanim wydostałem się z miasta, już powstawali i ruszali do pracy, niczym odwieczni chłopi do rannego obrządku. Trąbili i migali, żeby im zjeżdżać, więc po prostu wlokłem się prawym pasem jak emeryt. Miałem czas. Powiedziałem sobie: teraz myśl o swojej ojczyźnie. Jak syn marnotrawny, który powrócił po latach. Myśl o niej, ponieważ okazało się, że innej mieć nie będziesz. Wydawało ci się, że umkniesz, że się schronisz gdzieś na południu, że przeczekasz, ale krew nie woda. Tak, innej mieć nie będziesz, kosmopolityczny chłopku-roztropku z północno-wschodniego Mazowsza.(…)”
Stasiuk miesza czasy, wędruje po świecie i po Wszechświecie. I pisze swoją niepokojącą książkę kasandrycznie, ku przestrodze.