Dziennik wiejski (5)

19 lipca 2011.

Rano padało, ale po obiedzie wyszło słońce, powietrze stało się tropikalne wilgocią szybko parującej wody, jak od mokrego czajnika stawianego na rozgrzanej płycie paleniska i nawet zapach wokół był podobny.
To radosne, rozświetlone i skwierczące wysoką temperaturą popołudnie, kiedy słońce stało jeszcze wysoko i nie zapowiadało ani burzy, ani żadnych konwulsyjnych odgłosów z lasu napawało rozczulającym szczęściem błogosławionych chwil, jakie człowiekowi zdarzają się w życiu i które są euforyczne. Przywiązując rower do ogrodzenia GOSPODARSTWA AGROTURYSTYCZNEGO widziałam zza ogrodzenia, jak ich czarny, miniaturowy sznaucerek udaje, że mnie nie widzi, by nie musiał mnie obszczekiwać i udaje zabawę z dwoma chłopcami w kąpielówkach stojących obok domku campingowego tylko dlatego, by nie robić mi przykrości po tym, jak do niego mówiłam Pimpelku, a on musiał na mnie szczekać przy swoim panu. Rozczulona tą sceną, i tym, że jednak są letnicy, że biznes nie schodzi na psy, zaczęłam wspinać się na górę z krzakami malin. Depcząc łąkę Ciupka, która zdążyła urosnąć z o wiele większą szybkością niż włosy na głowie z radością odkrywałam zaledwie kiełkujące kępki szczawiu, co znowu napełniło mnie radością, że będę gotować szczawiową, która w PRL-u była daniem podstawowym każdego baru mlecznego, a dzisiaj jest zupą zapomnianą, w każdym razie oficjalnie nikt jej w telewizji nie gotuje.  Być może sama satysfakcja, że będę mieć tę zupę ZA DARMO – bo nawet i sam Ciupek nie dowie się o niej – wypełniała moją pazerną naturę chęcią odwetu za minione lata wszelakich braków, a przede wszystkim brak wyboru. Ot, wybieram z karty dań: zupa szczawiowa! I jemy jak gdyby nigdy nic – szczawiową.
Malin tym razem było w bród, nagle zaświeciły się wszystkie malinki jak latarnie tam, gdzie nikt by nie podejrzewał, że mogą być. Pędy malin oplatały drzewa samosiejki, były na młodych dębach, topolach i brzozach. Oplatały je, niczym rośliny pnące mieszając się w koronie drzew z gospodarzami, jakby to te właśnie gatunki roślin, z którymi koegzystowały, rodziły nic innego tylko maliny. Pędy malin wyrastały nawet i do trzech metrów tworząc na szczytach najdorodniejsze okazy. Pędy malin z sadystycznego chruśniaka wyrastały smugwijne, delikatne i ponętne.
Dlatego w ten duszny, piekący i zarazem podniecający dzień letniego upału owoce malin interesowały mnie najbardziej i jeśli nawet zdołały zdominować już krzaki jeżyn, które też zaczęły owocować pierwszymi najokazalszymi jagodami, to zbierałam tylko maliny i uzbierałam wspinając się po gałęziach pięć litrów.
Lunęło w momencie przekroczenia progu domu. Zrobiło się ciemno, zabrakło w domu prądu, woda z nieba lała się bez podziału na krople, nawet największe. Ale to szybko minęło i natychmiast wszystko wróciło do stanu poprzedniego. Słońce jak gdyby nigdy nic wróciło na swoje miejsce, obrus na stole w ogrodzie natychmiast wysechł i zjadłyśmy z mamą przy nim kolację. Jak skończyłyśmy jeść i chować drewniane krzesła, deszcz tym razem zaczął z wielką siłą zacinać pod kątem 45 stopni zmiatając stojące na parapecie pomidory. Pozamykałyśmy i zabezpieczyłyśmy przed nawałnicą co się dało, chociaż nic to nie dało. Wszystko rozpoczęło się od tego momentu dopiero dziać we mnie, w moim wnętrzu. Jakby cała ta burza przeniosła się do mnie do środka, otamowana możliwościami zamykania domu, jakbym to ja ją wchłonęła, przejęła, jak Chrystus grzechy świata.
Przejmujące zimno, jakie ogarnęło mnie w zamkniętym domu dało się pohamować wyjęciem ostrakiem sił pierzyny. Leżałam tak pod pierzyną kilka godzin w nadziei, że zimno nie jest we mnie, a w domu, w nagłym spadku temperatury spowodowanym burzą. Ale gdy zmierzyłam sobie temperaturę, miałam 40 stopni i zimno nie ustawało, natomiast rytmiczne dreszcze w swojej konwulsyjności przyjemniejsze wyzwalały mnie z bolesnej stagnacji.
I zapadłam w długi, dwunastogodzinny sen rwany ciągłymi kontaktami z realnością, po których wracałam do moich majaków nie mogąc się zdecydować, w jakiej strefie chciałabym przebywać: obie były nie do zniesienia. Realność dręczyła mnie zimnem i narastającym bólem głowy, sen produkował majaki polegające na całkowitym rozpadzie słów i znaczeń. Taka totalna dekonstrukcja snu nigdy nie mieściła mi się w głowie, toteż w tę upalną, tropikalną noc wylewała się ze mnie na świat realny brudząc go swoimi toksynami, wydzielinami, rzygowinami i ekskrementami. Wszystkie utwory i komentarze, jakie od początku lata przeczytałam na portalu Liternet.pl  zbiły się w jeden monolityczny utwór, który po zbiciu się w papkę –  jak pozostałości resztek farb zmieszane ze sobą zawsze są brudne – tak i tym razem totalny utwór miał kolor kupy. I ta ogromna, gigantyczna kupa rozpadła się na poszczególne wyrazy, które krążyły swobodnie w przestrzeni i wydawała dźwięki tożsame ze swoim graficznym wyrazem. Ten sam proces wkrótce nastąpił z wszystkimi wirtualnymi postaciami, które zapoznałam w Internecie na literackich portalach, a które, dzięki licznym galeriom na Facebooku mogłam już prawidłowo identyfikować i kojarzyć. I te – avatary, postacie realne, multiplikowane, klony, poeci prawdziwi, fałszywi i tacy sobie, wredni, kostyczni, przymilni, przylizusie, infantylni, bandyci, szuje, oprawcy i krwiopijcy – nagle, jak jedna wielka armia zbili się w jedną masę, by na podobieństwo ich utworów rozpaść się w niepodobne już do pierwowzoru elementy i krążyć bezładnie w przestrzeni, w której zanurzona jest moja głowa wnikając bezustannie w moją świadomość.
Budziłam się zrezygnowana nie znajdując tej nocy nigdzie ukojenia. Chciało mi się bardzo pić, ale nie potrafiłam ruszyć ręką. Słyszałam, jak w torebce dzwoni komórka i nie miałam siły jej wyjąć. Słyszałam, jak zaniepokojony Marek moją nieobecnością na Skype dzwoni do mamy, a mama mu mówi, że wszystko w porządku, że Ewa już śpi, że wcześnie zasnęła. A ja walczyłam nawet nie o życie. Gonitwa myśli odbywała się i wtedy, gdy nie spałam, ponieważ nigdy nie wiedziałam kiedy te dwie rzeczywistości nagle połączą się, a ja nieodwracalnie nie będę wiedziała już kiedy to nastąpiło. Nastąpiło niebawem. Majaki przeżarły rzeczywistość, przegryzły się wampirycznie do niej wchłaniając ból głowy i dreszcze. Od pewnego momentu byłam już jedynie w jednej rzeczywistości, czyli nierzeczywistości, we śnie, który mnie bolał, męczył i torturował.
Godziny nocne wlokły się w nieskończoność. Obudziły mnie ptaki i kolor nieba rozwodnionego szafiru, który najbardziej lubię. Miałam już 39 stopni i gorączka spadała.

 

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii 2011, dziennik ciała. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

5 odpowiedzi na Dziennik wiejski (5)

  1. Hortensja Nowak pisze:

    Chwała Bogu, że doszłaś do siebie, skoro tekst napisałaś i wkleiłaś. Z opisu symptomów choroby wynika, że takie gorączki były skutkiem toczących organizm suchot lub syfilisu. W każdym razie tak je opisała ubiegłowieczna literatura. Ale ponieważ następny wiek już sobie z tymi chorobami dał radę, bohaterka “Dziennika” jak nic cierpi na zatrucie liternetowe. Od kilku dni biję się z myślami, czy mam się wpisać pod wątkiem “Pułka!!!” w grupie “Małpi gaj” autorstwa Aleksandry Zbierskiej na portalu liternet.pl. I powiedziałam sobie: NIE! zdrowie ważniejsze.

  2. Ewa Bieńczycka pisze:

    O, dobrze Hortensjo, że jesteś! Właśnie poprawiam błędy, wklejałam na ostatnich nogach w nocy i teraz co chwilę coś wyłapuję.
    Akurat znam twórczość Tomasza Pułki i ją wielokrotnie analizowałam. Te trzy linki na liternet.pl mówią raczej o regresie tego poety, a nie rozwoju. Nic nie zauważa wokół siebie, interesuje się tylko odchudzaniem i ożywia się jedynie, kiedy pisze o nadchodzącej chwili oglądania sportu w TV. Lekturę traktuje jak zło konieczne, jak uczeń w szkole, który nie znosi języka polskiego. Wie, że trzeba się dyscyplinować, by być pisarzem, ale robi to z odrazą. Miłosz przyrównywał takich pasjonatów jak Tomasz Pułka do Chinek chodzących na koturnach w skrępowanych stópkach, cierpiały bardzo, by sprostać etykiecie Dworu Cesarza. Dworem tutaj jest Liternet i wszystko, co za nim stoi, a nie wiem, co stoi i czy stoi, ale uważam że stoi. Jestem w końcu z PRL-u i wyznaję teorię spiskową. Więc robi wszystko jak dworzanin, a nie jak artysta. Jedzie do Księżyców po tomiki Mirki Szychowiak i Joanny Fligiel, nim przeczyta napawa się Wawrzyniakiem bo oczywiście nikt na świecie nie napisał tak cennych wierszy jak Wawrzyniak, Franz Kafka śmiertelnie go nudzi ale dokończy, bo czemu miałaby nie dokończyć. Ale ten Kafka to tam zdaje się jedyne nazwisko godne uwagi i właśnie ono go brzydzi. Aleksandra Zbierska z pozoru wyrządza mu niedźwiedzią przysługę propagując te wynurzenia Młodziaka, ale tylko z pozoru.

  3. Hortensja Nowak pisze:

    Na Facebooku Aleksandra Zbierska napisała w profilu Edwarda Pasewicza o czekającej go Nagrodzie Nobla i chyba bardzo się stara, by zrobić coś pożytecznego dla swojego środowiska. Tak jak piszesz bardzo to jest nieszczere, bo zamydla intencje pod pozorem żartu. To są wszystko żarty jak z Kundery.
    Dla mnie te felietony Tomasza Pułki są też bardzo uczniowskie, on jeszcze pisze, że pisze, ale jak pisze, to tylko na konkurs Pajbosia! Tak jakby współczesny poeta mnie pisał innych tekstów, tylko konkursowe. To tak jak Penderecki chyba. On też inaczej nie tworzył. Dlatego nie da się go słuchać. Spadek po PRL-u?

  4. Ewa Bieńczycka pisze:

    Nie wiem, Hortensjo, czy spadek po PRL-u, czy niepokój młodego człowieka o swoją przyszłość całkiem uzasadniony, bo oddaje swoje najlepsze lata życie pozorne, faszeruje się niepotrzebnymi dla jego rozwoju lekturami, idzie drogą nie swoją, mamiony jest jakimiś dżonkami, wmawiają mu, że jest wielki, a przecież sam widzi, jaki jest. I ten dualizm jest faktycznie orzechem do zgryzienia, bo inni w jego wieku są adeptami na adeptów, a on z takim samym potencjałem twórczym, jeśli nie mniejszym, jest już Mistrzem. A na Mistrza nie trzeba już pracować, wystarczy go imitować, powielać. Cały PRL był jedną wielką, potiomkinowską imitacją wszystkiego, co pojawiało się na Zachodzie, a ponieważ tylko wtajemniczeni wiedzieli, co się pojawia, o wysypanie głowa nie bolała. Teraz pozostało jedynie lenistwo, jako nasz największy kapitał narodowy. Im więcej poetów będzie czerpało wsobnie z siebie wzajemnie i nie będzie interesować się niczym ponad to, co sami sobie upichcą, tym wygodniej i bezpieczniej będą sobie żyli skacząc z konkursu na konkurs. I w sumie ta PRLowska imitacja była lepsza, bo edukująca, czerpano z najlepszych, ale przecież też zła, bo demoralizująca i nie twórcza. Rolę takiego właśnie strażnika chorego stanu rzeczy pełni między innymi Aleksandra Zbierska, która o ile mnie pamięć nie myli, pilnuje już w ten sam sposób trzeciego dużego portalu literackiego. Nie wiadomo ile takich ludzi jest zakulisowo, bo np. Pan Radosław Wiśniewski wychyla się sporadycznie jedynie, by zebrać należne mu hołdy i znika. Ale zawsze ktoś tam na portalu dyżuruje.

  5. Hortensja Nowak pisze:

    W tych felietonach Tomasza Pułki cały czas też chodzi o pieniądze za prace literackie. Być może że tak jak piszesz, uwikłanie jest już w tak młodym wieku, że młodzi ludzie nie wyobrażają sobie, że można pozyskiwać pieniądze z niezależnych od literatury źródeł. Nie wiem, niedawno dopiero zaczęłam to wszystko obserwować. I niepokoi mnie tylko to, że właściwie nikogo to nie niepokoi. Że jak z Dostojewskiego: “po mnie choćby potop”. .

Skomentuj Ewa Bieńczycka Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *