Dziennik wiejski (4)

13 lipca 2011. Jestem nad stawem wykupionym przez łysego mężczyznę w starszym wieku, przed jego okazałym domem z napisem GOSPODARSTWO AGROTURYSTYCZNE. Jak zwykle zapinam o jego ogrodzenie rower. On stoi z grupą ludzi, być może w to lato zdołał zaprosić letników, w każdym razie skwapliwie kłaniam się im wszystkim i nerwowo tłumaczę, że idę na moje pole, że posadziłam tam maliny ogrodowe i że wprawdzie one zdziczały, ale zawsze coś uzbieram. Oni stoją i patrzą na mnie jakby nic innego nie robili w tym gospodarstwie agroturystycznym, tylko czekali na moje wyjaśnienia i ze zrozumieniem życzliwie kiwają głowami pozostawiając mnie w niewiedzy, czy byli już na malinach tam przede mną i czy pójdą po mnie jak odjadę.
Od kiedy właściciela stawów ośmieliłam się prosić, by pozwolił mi w kącie jednego z nich popływać, odmówił proponując mi prysznic, ale nie swój, tylko własny. Ponieważ mamy podpatrzony z westernów jedynie prysznic w ogrodzie, czyli pojemnik z wodą nagrzewający się promieniami słonecznymi, poczułam się wobec takiej, nawet nie męsko-damskiej propozycji źle, szczególnie, że staram się nigdy o nic nikogo nie prosić i żałowałam, że wobec nieposkromionej potrzeby pływania to złamałam.
Znalazłszy się na górze z braku dojrzałych malin rozpoczęłam zbieranie tych w kolorze pomarańczowym, których było mnóstwo, a smakowały tak samo doskonale, jak malinowe.
Nagle usłyszałam dobiegający z lasu ryk rzężącego zwierzęcia. Potworne, bolesne jęki natychmiast skojarzyłam z wyciem psa przywiązanego do drzewa i w pierwszym odruchu postanowiłam, że nie będę nigdzie iść, za żadne skarby nie pójdę uwalniać zwierzę, bo nie zniosę takiego widoku. Ale już na powtórną serię odgłosów ni to torturowanego stworzenia, ni to zarzynanego, rzuciłam w trawę plastikowe wiaderko z malinami i pobiegłam przecinając sobą ostre pędy malin do lasu.
Nasz las jest tak samo zaniedbany jak i te maliny, toteż przedzierałam się przez pokrzywy nawołując w przerwach:
– Pimpelku, gdzie jesteś? Co ci jest?
Odgłosy były miarowe, powtarzały się w określonych odstępach czasu, a to „między” zdawało mi się głuche i wypełnione w mojej wyobraźni scenami tortur. W miarę jak się zbliżałam do ich źródła, jęki były coraz głośniejsze. Las nagle jakby sie przepołowił, przecięty głębokim rowem, być może tędy spływała woda, ale powstały tym sposobem dwa wzgórza, a ja stojąc na jednym brzegu widziałam już odsłonięty kawał drugiego. Nad tym parowem latały pełne niepokoju ptaki, wyrzucały z siebie powodowane strachem okrzyki, ale ten nastrój oszalałych z przerażenia ptaków nie przypominał filmowego horroru. Las w upalne przedpołudnie, pełen kontrastowej gry świateł nie był ani obcy, ani obojętny. Był tylko osobny i zupełnie nie nawiązywał wyglądem do moich przypuszczeń, do tego, czego próżno szukałam wzrokiem, i próżno oczekiwałam usłyszeć. Miarowe, rozpaczliwe zwierzęce odgłosy ani nie cichły jak podczas konania, ani nie wzmagały się w miarę mojego zbliżania się do ich źródła: po prostu nagle się urwały i już nigdy nie powtórzyły. Bezradna wodziłam wzrokiem po wszystkich drzewach, liściach, runie leśnym. Stałam tak długo i przeczesywałam wzrokiem dostępne mi zakamarki lasu. Ptaki też powoli uspokajały się i neutralizowały wydobywane dźwięki, ja natomiast w sumie zadowolona, że niczego się nie dowiedziałam, próbowałam wrócić na pole malin. Nie wiedziałam jak i gdzie wracać, wszystkie kierunki mi się pomyliły, nie pamiętałam żadnych mijanych wcześniej roślin. I tak raniąc się dwumetrowymi pokrzywami, ostami i konarami zmurszałych drzew dotarłam cudem na drugi kraniec mojego pola, które otwierało się już na otwarte niebo i stawy w dole.

Kiedy słońce jeszcze mocno grzeje, ale jest coraz niżej, biorę rower i jadę do tabliczki drewnianej, gdzie najprawdopodobniej jeszcze radziecką wyrzygałką – bo tylko takie urządzenie mogło temu sprostać – wypalono napis: DO KRZYŻA MILENIJNEGO.
Mówiono we wsi, że pewien właściciel posesji nie zgodził się, by przez jego zabudowę przechodziła linia elektryczna specjalnie wybudowana dla oświetlenia krzyża. Wieś znała nazwisko złego chłopa i wszyscy uznali, że jest nienormalny, co było jedynym usprawiedliwieniem dla jego sprzeciwu.
Jakoś widocznie sobie poradzono, bo na drodze specjalnie utwardzonej wysypanym żwirem, by można było nawet wjechać tam samochodem, stoją betonowe słupy niosące energię elektryczną. Musiano usunąć drewniany, przedwojenny krzyż i zastąpić go betonowym, by udźwignął lampy określające jego kształt widoczny z dużej odległości.
Wzniesienie zwieńczone krzyżem jest tak pokaźne, że przy takiej jak dzisiaj pogodzie widać Tatry ustanawiające nierealny plan wyrosłego na horyzoncie pasma, jakby nagle ziemia się wybrzuszyła i zamknęła horyzont raz na zawsze. Tylko tutaj rosną jeszcze maki i bławatki, u podnóża mieszkańcy domów uprawiają małe poletka i na miedzach rosną szlachetne rośliny łąkowe i zioła. Z orania pól, jakby z nadmiaru, jak w tortowej masie wyciskanej z krążków przekładanego ciasta, wyrastają krzewy malin nawiezione dostatnio, obwieszone purpurowymi, ugotowanymi na słońcu owocami, których nikt nie zbiera, a one jak jesienne liście opadają trącone zaledwie.
Dobrze jest zjechać z góry docierając do asfaltu, ale zatrzymuję się by jeść dzikie czereśnie wiszące na przydrożnych drzewach i zbierać pierwsze jabłka pocięte kosiarką, która właśnie przejechała strzygąc trawnik przed ogrodzeniami domów.

 

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii 2011, dziennik ciała. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *